Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

03 marca 2016, 13:19 • 7 min czytania 0 komentarzy

Podpisuję umowę na dwa lata. Pracuję sobie spokojnie dwa miesiące, ale wtedy przychodzi ktoś z góry i mówi, że kwota, jaką mi zaproponowano, a która skłoniła mnie do przenosin do nowej redakcji, musi być uszczuplona i będzie opiewać na mniej, niż miałem w pracy poprzedniej. Mówię, że mnie to nie interesuje, bo mam konkretne zapisy w umowie. Słyszę więc, że mój służbowy komputer przejmuje pan Zenek, bo zasypia w stróżowni, a tak odpali sobie Archiwum X i jakoś to będzie.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Ja otrzymuję klawiaturę bez R, A i O. Przynoszę sobie swoją, ale znajduje się na to paragraf i dostaję karę tysiąca złotych. Jest praca na klawiaturze bez kilku liter jak u Paula Sheldona w „Misery” albo nic. Oczywiście nie mogę mieć żadnych opóźnień, bo wtedy posypią się na mnie kolejne kary. Wkrótce do moich obowiązków należy również grabienie liści na parkingu. Wkrótce moje biurko zostaje przeniesione do stróżowni pana Zenka, gdzie nie ma prądu, a elektryczność do zasilania komputera wytwarzam poprzez dynamo.

Mało zajmująca fikcyjna anegdota? Być może. Ale, porzucając powyższą metaforę, dla polskich piłkarzy przez lata była to upiorna rzeczywistość, groźba i topór wiszący nieustannie nad głową.

***

Tygodnik „Piłka Nożna”, 4 listopada 1997. „Kanał szwajcarski” autorstwa Dariusza Łuszczyny, który przedstawia historię między innymi Piotra Bielaka, złotego medalisty U16, a który dał się przekręcić menadżerom. Oto najciekawsze cytaty:

Reklama

„W Szwajcarii przebywałem na wariackich papierach. Właścicielem mojej karty zawodniczej był pan Kozubal. Mój dobrodziej utwierdzał mnie w przekonaniu, że skoro kosztowałem go miliard dwieście pięćdziesiąt milionów, to mam jedynie prawo słuchać czego ode mnie wymaga. No i słuchałem, nie mając prawa do otrzymywania jakichkolwiek pieniędzy za transfer z Lublinianki do Chenois. Słuchałem jakie to ogromne pieniądze mogę zarobić na grze w lidze szwajcarskiej. Kozubal ciągle obiecywał, że pokryje mi straty finansowe. Na obiecankach się skończyło. Po zakończeniu rundy jesiennej 95-96 postanowiłem definitywnie wrócić do Polski. Kozubal groził mi sądem, mówił, że on spowoduje, bym już nigdy nie miał prawa wyczynowo grać w piłkę. (…) Wróciłem do Lublina i próbowałem dowiedzieć się, czy rzeczywiście zostałem definitywnie sprzedany Kozubalowi (…). Straciłem cały rok. Musiałem zapomnieć o futbolu także w następnym.”

Bielakiem, złotym medalistą, handlowano jak towarem, jak mięsem z rzeźni. To były dzikie czasy, bo podobne praktyki były absolutną normą. Czasy Janusza Romanowskiego i Pogoni Konstancin, piłkarzy-niewolników wypożyczanych z klubów-krzaków. Wspomnianą Pogoń Konstancin mają w swoim CV Mięciel, Szamotulski, Bednarz. Gdy Deawoo weszło do klubu, zderzyło się polską rzeczywistością w sposób dość brutalny: okazało się, że połowa graczy jest wypożyczonych ze słupa.

Ile karier połamał Ptak, ile inni, którzy myśleli tylko o tym, by przytulić za swojego niewolnika pieniędzy – kolejny dowód, że lata dziewięćdziesiąte w polskiej piłce to temat nie na film, ale na serial HBO w reżyserii Davida Lyncha. Pamiętam Madeja za czasów nastoletnich – niebywałe jak ten dzieciak się wyróżniał. Absolutna światowa czołówka w swoim roczniku, nie było na niego kozaka, nikt nie mógł spojrzeć na niego z góry. Ale Ptak robił z nim co chciał, wysyłał go tu, wysyłał tam, Madej mógł tylko się cieszyć, że ma zwrócone za bilet. Taki Wyparło przyznawał, że miał uzgodniony transfer do Olympique Lyon, ale wszystko zablokował wszechmocny Antoni.

Generalnie karty zawodników były traktowane mniej więcej tak, jak żetony z pokemonami. A pewnie historie, które są dobrze udokumentowane i o których dobrze wiemy, to tylko wierzchołek góry lodowej. Rozsypujący się pierwszoligowy ŁKS miał swój klub „Melona”, w którym kilku zawodników z pierwszego zespołu trenowało z czwartoligowymi rezerwami i indywidualnie, byle ich złamać. Ilu próbowano i w jaki sposób połamać w niższych ligach – nie dowiemy się pewnie nigdy.

***

Właśnie dzisiaj FIFPro, światowa organizacja piłkarzy, opublikowała raport o „Coconut Club”. Tak jest: Kokos idzie w international level, jego sława nie przemija, a tylko rośnie.

Reklama

W raporcie czytamy o przygodach Sebino Plaku w Śląsku. Jak robiono wszystko by go zniszczyć, zmusić do odejścia lub przynajmniej obniżenia kariery. Jego typowy dzień wyglądał tak:

– 6:45 – wychodzi z domu;
– 7:15 – zjawia się w klubie, za minutę spóźnienia grozi kara 5000 euro (łącznie wlepiono mu 40 tysięcy za podobnie karygodne przewinienia);
8:00 – biegi po parku, co najmniej dziesięć kilometrów.
10:00 – prysznic, powrót, a raczej ucieczka do domu, by nie zarobić kolejnej kary;
13:15 – przyjazd do klubu na siłownię;
14:00 – siłownia pod okiem trenera, wszystko filmowane, czy nie odpuszcza, wszystko do 16.
17:45 – przyjeżdża na trening z drugą drużyną, ten trwa do 20:00.
21:30 – powrót do domu.

Niektóre inne kwiatki są mocne: Plaku otrzymał GPS nawet na święta, by w klubie mogli monitorować czy się nie opieprza.W rozpisce miał nawet takie kurioza jak rozdawanie ulotek.

Plaku-training-schedule-640

I to idzie w świat. Siedzi sobie Pablo w Argentynie albo inny Danijel w Chorwacji i czyta o tym, że owszem, Ekstraklasa to fajne stadiony, zainteresowanie kibiców, ale nic nie stoi na przeszkodzie by prezes uznał twój kontrakt za warty ulokowania w muszli klozetowej.

A przecież wszyscy doskonale wiemy, że to standard. Możemy rzucać przykładami do wieczora: Trytko i jego ubieranie choinki. Klasyczny Kokos i biegi po schodach. Andrei Ciolaciu: Śląsk podpisał z nim półtoraroczny kontrakt, a nie dał żadnej szansy w pierwszej drużynie. Okej, widać uznali, że jest pomyłką i się nie nadaje – bywa i tak. Z przecieków jednak wynikało, że przez kilka miesięcy nikt ze sztabu z nim nawet nie rozmawiał. Że zabraniano mu trenować, że organizowano Klub Kokosa, że facet biegał po parku, żeby utrzymać się w formie. Jego menadżer prosił prezesa, by ten chociaż zechciał przejrzeć nagrania z monitoringu na siłowni, by ktoś zobaczył jak Rumun pracuje – takie odchodziły akcje. Gdy Ciolacu w końcu zmiażdżony psychicznie wyszedł z propozycją polubownego rozwiązania kontraktu, w klubie powiedziano, że ma ODDAĆ WSZYSTKIE PIENIĄDZE, KTÓRE OD NICH DOSTAŁ.

Aż nie mieści się w głowie, że ten nabrzmiały wrzód tak długo musiał czekać na przecięcie. Zakrzewiło się w środowisku i włączyła się znieczulica. Traktowaliśmy to czasami niemal jako element folkloru przez tyle lat. Nawet piłkarze wpisali się w ten schemat i często członek Klubu Kokosa był traktowany jako trędowaty, sam sobie winny. Może ktoś poklepał po plecach, ale wstawić się nigdy nikt nie chciał, z obawy przed tym, by samemu nie oberwać.

***

Jak ktoś odbiera sprawę Cierzniaka z punktu widzenia oblężonej twierdzy, zamachu na godność Wisły, to odbiera to według mnie w kuriozalny sposób. Podejrzewam, że jak płachta na byka działa tutaj nazwa Legii, ale wyłączając emocje fakty są takie: bardzo dobrze, że stało się jak się stało, wreszcie zaczynamy wypleniać te praktyki rodem z „Piłkarskiego pokera”. Liga nam się cywilizuje, co widać po stadionach, po planach na akademie dla dzieciaków, po regularności wypłat. W tym procesie cywilizacyjnym nie może zabraknąć zupełnie innego podejścia do piłkarzy – nie wyjątkowego, po prostu normalnego.

Podpisałeś z Ciolaciu albo innym ananasem umowę na dwa lata, że będziesz wypłacał mu dziesięć tysięcy euro miesięcznie? No to twój problem. Nieważne, że dość nie nadaje się do gry, podpisałeś, nikt ci pistoletu przy podpisie nie przystawiał, szanuj umowę. Kołuj kasę, ewentualnie ścigaj tych, którzy namówili cię na sprowadzenie jakiegoś szrotu, ale zawodnik jest tu najmniej winny.

Przecież się nie przebrał za Ronaldo, przecież nie wpisał sobie w CV 100 bramek strzelonych dla Barcelony, przecież cię w niczym nie oszukał. Ma rodzinę, jakieś swoje ambicje, chce normalnie kontynuować pracę, karierę. A ty jego po prostu, dokumentnie i gruntownie, próbujesz zniszczyć.

Nazwijmy rzeczy po imieniu: karne zsyłki do rezerw, bieganie po lasach, rozbieranie choinek i rozdawanie ulotek to nie barwny element ligowego folkloru, a ordynarny szantaż. I jeśli teraz wreszcie pojawia się szansa na to, by wyrzucić takie praktyki na śmietnik historii, to trzeba ją wykorzystać.

Szczególnie, że przecież nie trzeba być dalekowidzem by dostrzec ile z tego może wyniknąć pozytywów: począwszy od wzrostu reputacji rozgrywek, po większą rozwagę przy podpisywaniu kontraktów. W konsekwencji zerwanie z życiem ponad stan, tradycyjnym „zastaw się, a postaw się”, co było zmorą polskiej piłki w dużej mierze między innymi przez to, że piłkarz był popychadłem i prezes zawsze mógł pomyśleć: a, najwyżej po prostu mu nie zapłacę.

Leszek Milewski

Najnowsze

1 liga

Grał przeciwko Realowi i Barcelonie, jest testowany przez Arkę

Szymon Piórek
0
Grał przeciwko Realowi i Barcelonie, jest testowany przez Arkę

Felietony i blogi

EURO 2024

Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza

Patryk Fabisiak
0
Pracował dwa dni w Niecieczy, teraz pojedzie na Euro. Wielki sukces Probierza
Felietony i blogi

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

redakcja
7
Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

Komentarze

0 komentarzy

Loading...