Osiem mistrzowskich tytułów, dwa Puchary Polski, wygrane z Schalke, Parmą i FC Barceloną, pamiętne mecze z Realem Madryt czy Interem Mediolan. I nadrzędny cel: awans do Ligi Mistrzów. Niezrealizowany aż do dzisiaj. Cel, który co gorsza pozostawił po sobie głównie wielomilionowe długi. Wisła Kraków na krajowym podwórku rządziła niemal niepodzielnie przez 13 długich lat.

Rozmawiamy dziś z Mateuszem Migą, krakowskim dziennikarzem, który w książce „Wisła Kraków. Sen o potędze” zajrzał za kulisy tego zwariowanego, ale i zarazem niespotykanego wcześniej projektu, jakim była próba budowy wielkiej Wisły. Kulisy największych sukcesów i porażek, okoliczności pamiętnych wydarzeń, sporo anegdot i historii dotyczących samego Cupiała. Tego jaki jest, w jaki sposób działa.
KUP KSIĄŻKĘ „WISŁA KRAKÓW. SEN O POTĘDZE” W SKLEPIE WESZŁO ZA JEDYNE 31.90 >>
Ile jest prawdy w tym, że tak książka miała się de facto nie ukazać?
– Od kilku osób usłyszałem, że pan Cupiał może chcieć zablokować taką publikację, obawiać się, co dokładnie się w niej znajdzie. Natomiast później żadne tego typu sygnały do mnie nie dotarły. Nie miałem telefonu z Myślenic, nie przyjechała po mnie czarna limuzyna, nikt mnie nie straszył. Nic takiego się nie wydarzyło. Część osób po prostu odmawiała wypowiedzi. Wiele razy usłyszałem wprost: „duży może więcej. Drzwi do pana Cupiała jeszcze dzisiaj są otwarte, ale za chwilę mogą się zatrzasnąć”. Spodziewałem się tego, bo jednak w Krakowie krążą o nim legendy. O tym, ile może pomóc i jak bardzo potrafi zaszkodzić.
Uderza, jak gęsta jest to sieć zależności i interesów. Przekonujesz, że część doradców Cupiała wybudowała większe domy niż on sam.
– To ciekawe, ilu ludzi zawdzięcza mu swoje kariery. Sprawdzałem na przykład raporty finansowe, w którym przez te wszystkie lata w kółko powtarzają się te same nazwiska. Wypadają z karuzeli, za chwilę są z powrotem. To osoby, których kibice nie znają, bo nie mają powodu, by ich znać. Ludzie z otoczenia, z cienia, którzy ciągle są przy właścicielu. Raz bliżej, a raz dalej.
Odniosłeś wrażenie, że on sam tą publikacją się zainteresował?
– Nie mam na ten temat wiedzy. Na pewno zainteresował się pan Kapka, czyli prawa ręka Cupiała, jeśli chodzi o sprawy sportowe. Dostał książkę jeszcze przed premierą, ale później żadnego sygnału od niego nie dostałem. Do samego Cupiała próbowałem dotrzeć różnymi sposobami – bezskutecznie. Skorzystałem też z najbardziej oficjalnej i oczywistej drogi, czyli poprzez rzecznika Tele-Foniki. Napisałem maila. Odpisał, że pan Cupiał zazwyczaj nie udziela wypowiedzi, ale publikacja zapowiada się interesująco, więc być może dla niej uczyni wyjątek. Pomyślałem: „jest nieźle”, ale po 20 minutach dostałem kolejnego maila. Napisał, że jednak nie będzie współpracy, bo uznał mnie za osobę niewiarygodną.
Już wcześniej bywałeś osobą niemile widzianą wokół klubu.
– Dwa razy odbierano mi akredytację dziennikarską. Raz, kiedy Wisła zwolniła Dana Petrescu – napisaliśmy, że zarząd powinien podać się do dymisji. Za drugim razem napisałem, że Cupiał szykuje córkę na swoją następczynię.
Co było prawdą…
– Tak, ale prezes Cupiał nienawidzi, kiedy pisze się o jego rodzinie.
I akurat w książce to uszanowałeś.
– Nie drążyłem. Stwierdziłem, że te opowieści i tak mogą go wystarczająco dotknąć. Chyba nikt dotychczas aż tak bardzo nie dociekał, jaka to osoba. Zresztą, uchylając te drzwi, liczyłem się z tym, że być może zamykam za sobą inne – te związane z pracą dziennikarską przy Wiśle. Skoro już dwukrotnie odbierano mi akredytacje z tak błahych powodów, teraz nic już by mnie nie zdziwiło.
Zawód dziennikarza mógłby dla Cupiała nie istnieć.
– Rzecznik Tele-Foniki to też jeden z tych rzeczników, którzy mają za zadanie raczej odstraszać, a nie zachęcać do kontaktu. Jak się do niego dzwoni, robi wszystko, żeby nie doszło do udzielenia jakichkolwiek informacji. W książce opisuję historię z Pawłem Zarzecznym, który jako człowiek wygadany, elokwentny, który na każdy temat ma swoje zdanie, kiedyś spodobał się Cupiałowi. Do tego stopnia, że ten zabrał go ze sobą na mecz do Barcelony. Czar szybko prysł, bo w limuzynie właściciela Paweł pewnie coś tam sobie golnął, znamy Pawła – osoba, jak my wszyscy. Zaczął mu opowiadać różne historie i w pewnym momencie spytał, czy nie wolałby kupić wyborów Miss Polonia. Miałby kilka fajnych dupek, a nie tych koślawych piłkarzy.
W stylu Pawła.
– Może Paweł to zaraz wyprostuje, ale zdaje się, że panu Cupiałowi żart się nie spodobał i była to ich pierwsza i ostatnia wspólna wycieczka.
Wielu młodym ludziom, którzy nie pamiętają początków ery Cupiała, ta historia może uzmysłowić, jaka była skala przedsięwzięcia.
– To, co działo się wokół Wisły w tych ostatnich 18 latach, było czymś absolutnie wyjątkowym. Pan Cupiał ze swoimi wspólnikami z miejsca rzucili na stół 2,5 miliona dolarów. To były kwoty, jakie wcześniej w polskiej piłce się nie pojawiały. Zbigniew Koźmiński twierdzi, że z Wisły się wręcz śmiano. To był klub, który nie negocjował warunków, działał szybko i z rozmachem. Od razu przystawał na kwoty, jakich oczekiwali zawodnicy. Oferował lepsze pieniądze niż np. kluby w Belgii.
To kontrastuje z krajobrazem Wisły przed Cupiałem. Wisły bez grosza, kiedy Łazarek triumfalnie ogłaszał piłkarzom, że dostaną nowe buty i stroje.
– Łazarek został w tamtej Wiśle, trochę jako relikt przeszłości. Czasem chciał coś przykombinować, pójść jakąś inną drogą. Piłkarze są zgodni, że jego metody treningowe też pochodziły z dawnych czasów i raczej już nie ewaluowały. Wypowiadają się o nim bardzo nieprzychylnie. Mówią, że był to człowiek, który w żaden sposób nie mógł już im pomóc. Natomiast bardzo chciał być tym trenerem.
„WISŁA KRAKÓW. SEN O POTĘDZE” – KLIKNIJ I ZŁÓŻ ZAMÓWIENIE >>
Musiałeś dotrzeć do wielu ludzi. Często takich, którzy już nie zajmują się piłką albo nawet nie mieszkają w Polsce.
– Dotarłem do kilku takich, o których sam nie wiedziałem, że będę o nich pisał. Na przykład do Damiana Mirończuka, który nie wytrzymał fali, jaka spotkała go w internacie dla młodych zawodników Wisły. Spotykały go tam różne przykre historie. Któregoś dnia jeden z piłkarzy narobił mu na przykład do poduszki. Smród był gigantyczny, nie do zniesienia, ogarnął cały pokój. Damian zapowiadał się ponoć na niezłego lewego obrońcę, ale stwierdził, że jak całe życie ma mieć do czynienia z takim typem ludzi, to on wcale nie chce być piłkarzem.
I dziś, zdaje się, robi trochę inną karierę.
– Jest tancerzem. Mieszka w Australii. Jak tylko Polska weszła do Unii Europejskiej, wyjechał z kraju. Radzi sobie całkiem nieźle, więc jak widać – jest życie poza piłką.
A propos smrodu – mówiliśmy o milionach rzuconych na stół przez Cupiała. Ale uderza jednak to, że jeżeli policzymy cały dług właścicielski, to Wisła jest dziś na minusie ponad 100 milionów złotych. Kiedy Cupiał ją obejmował, było biednie, ale to były długi na poziomie kilkuset tysięcy.
– Widać, ile te sukcesy kosztowały. Niestety, w Wiśle nigdy nie było konkretnego planu, jak te wydatki pokryć – poza przychodami z Ligi Mistrzów, która miała lada chwila nadejść. Spółka, kiedy ma wielomilionowe długi, musi określić plany na przyszłość, wskazać w jaki sposób zamierza ten dług zniwelować. W przypadku Wisły to zawsze była deklaracja: „dług pokryjemy z przychodów z gry w Lidze Mistrzów w kolejnym sezonie”. Plany co sezon były odkładane i do dziś się nie udało. Tele-Fonika przekazywała Wiśle pieniądze w różny sposób, ale część to były po prostu pożyczki, bo inaczej się nie dało. Żadna firma nie może wyjąć dziesięciu milionów i włożyć ich do drugiej. Tak to po prostu nie działa. Dług więc narastał i dzisiaj jest gigantyczny. Chcąc sprzedać klub, będzie problem, co z nim zrobić.
Doszedłeś do kwoty 124,9 milionów.
– Skupiłem się na oficjalnych dokumentach, do których miałem dostęp. Na koniec roku 2013 było to bodajże 120 milionów. Dziś pewnie jest podobny. Żadne cuda od tego czasu się nie wydarzyły.
Dlaczego Cupiał traktuje Wisłę jak grę komputerową?
– To akurat zdanie, który usłyszałem od jednego z pracowników. Gra, kiedy ma ochotę. Raz na jakiś czas odchodzi od tego komputera, bo mu się ta gra nudzi, traci zapał albo akurat przegrywa kolejną batalię pucharową. Natomiast życie, w odróżnieniu od gry komputerowej, polega na tym, że nie można wcisnąć pauzy. Wisła często była osamotniona. Kiedy w 2010 roku wracał Henryk Kasperczak, na pierwszym treningu miał 12 zawodników, sprawy stadionu nie były załatwione. Pan Cupiał nie grał wtedy w swoją ukochaną grę… Skończyło się Karabachem.
Nawet kiedy grał, bywał regularnie pociągany za sznurki swoich doradców. Tych, którzy siedzieli najbliżej albo jako ostatni wychodzili z gabinetu.
– Ciekawe, ile jest tych ludzi. Taki Krystian Rogala przewija się od samego początku. Najpierw było wszystko fajnie, później się z właścicielem pokłócili, stali się zaprzysięgłymi wrogami, po czym znów stanęli po tej samej stronie.
Najbliższa osoba Cupiałowi, z którą współpracowałeś, to jeden z jego byłych wspólników. Nie są sobie dziś przychylni, chętnie opowiadał.
– Słyszałem, że kiedy chciał kupić sky-boxa na stadionie, zapadła decyzja, że panu Ziętkowi loży nie sprzedajemy. Musiał wynająć ją przez kogoś innego. Ludzie, którzy mieli z nim okazję współpracować, mówią o nim w superlatywach, ale z Cupiałem szybko się rozeszli. Spłacił udziały wspólników. Dziś nie są w dobrej komitywie.
Sky-boxy to jedno, ale od początku miejscem z całkiem innej bajki, w którym warto się znaleźć, była elitarna loża właściciela.
– Miejsce, gdzie można było ubić interes, sprzedać zawodnika. Gdy Andrzej Pawelec potrzebował pieniędzy, bo Widzew mu się sypał, przyjechał do Krakowa i w czasie trwania jednego meczu ustalił warunki transferu Szymkowiaka. Załatwiało się tam najróżniejsze sprawy. Co śmieszniejsze, Cupiał koniecznie chciał, żeby wszyscy pili to samo, co on. Nie można było się wyłamać. Jak ktoś się wyłamał, był podejrzany, więc przez lata wszyscy pili gin z tonikiem. Niektórym do dzisiaj się odbija…
„Cupiałówka” zawsze dawała radę, nawet jeśli stadion był w rozsypce. Przyjeżdżali zagraniczni zawodnicy i dziwili się, co to za potworek.
– Przy stadionie robiono tylko to, co musiało być zrobione. Jeśli wchodził przepis licencyjny mówiący o zadaszeniu na tysiąc osób, to stawiano prowizoryczną trybunkę na tysiąc osób. „Cupiałówka” to było serce tego stadionu, wchodziło się jak do innego świata, jak na przyjęcie, gdzie na stół wjeżdżają pieczone świniaki.
Cupiał od lat ma obsesję na punkcie prywatności i swojego bezpieczeństwa.
– Jeden z sąsiadów opowiadał mi historię o tym, jak przy jego posiadłości zawsze czuwali ochroniarze. Miejscowym było ich żal, kiedy widzieli jak zimą siedzą przed bramą i próbują się dogrzewać w samochodzie. Za każdym razem, gdy ktoś przechodził choćby w okolicy ogrodzenia, zrywali się na równe nogi. Sąsiad, kiedy wracał z imprezy w środku nocy, z daleka wykrzykiwał swoje nazwisko, żeby wiedzieli, że to on i nie musieli interweniować.
Kilku sąsiadów Cupiał wykupił, żeby powiększyć swoją posiadłość.
– Chciał poszerzyć swoją działkę, więc jeśli tylko któryś z sąsiadów się na to zgodził, budował mu nowy dom. Załatwiał wszystko. Ludzie nie musieli się niczym martwić, w ciągu kilku miesięcy przenosili się w nowe miejsce dwie przecznice dalej.
Przywołujesz historię porwania dziecka jednego ze wspólników Cupiała, która niewątpliwie wpłynęła na to, z jaką nieufnością traktuje dzisiaj otoczenie.
– Tym bardziej, że cała sprawa rozgrywała się przez kilkanaście dni. Porywacze dzwonili do pana Urbana, bo o nim mowa, wodzili go za nos. Kazali przyjechać na parking w miejscu X, on tam przyjeżdżał, po czym okazywało się, że nikogo nie ma. Któregoś dnia dostał telefon, że wozi za sobą ogon, więc syn idzie do piachu. Ostatecznie syn wrócił, był cały i zdrowy, ale ślad w głowie pozostał. Nic dziwnego.
Nie będziemy zdradzać wszystkich wątków, ale słowo o jeszcze jednym – ważnym. Wisła pojawia się też w kontekście korupcyjnym.
– Są dwa wątki, ale oba dosyć mgliste. Jeden z piłkarzy, z którymi rozmawiałem, zarzeka się, że wiosną 1998 roku, czyli już po wejściu Tele-Foniki, jedna osoba w klubie robiła zrzutki na sędziów. Rozmawiałem z tą osobą na wiele tematów i nie mam powodu, żeby jej nie wierzyć. Natomiast nigdzie indziej tej informacji nie udało się potwierdzić. Nawet piłkarz, który mi to opowiedział, mówi, że nie wie czy te pieniądze kiedykolwiek dotarły do sędziów, czy były zbierane po, żeby się zabezpieczyć. Na wypadek, gdyby inne kluby chciały „kręcić” Wisłę.
Drugi wątek dotyczył sezonu 2000/2001, w którym Wisła tytuł miała już prawie w kieszeni. Brakowało kropki nad „i”. Przegrała jeden, przegrała drugi mecz, więc w szatni padł ambitny pomysł, żeby kupić remis od Amiki Wronki. Okazało się jednak, że informacja o planach zawodników dotarła do Cupiała. Jedna z wersji jest taka, że piłkarze poszli do księgowej poprosić ją o kasę. To oczywiście nie było mądrym posunięciem, właściciel zaraz o wszystkim się dowiedział. Zanim doszło do meczu, dostali jasny sygnał, że nie chcą wiedzieć co się stanie, jeśli swój plan zrealizują.
Co mogłoby się zdarzyć?
– Osoby, które znają Cupiała, twierdzą, że mógłby tym wszystkim rzucić. Poczułby się oszukany przez piłkarzy. Płaci im sowite pensje, wykłada na ten klub poważne pieniądze, a oni nie potrafią wygrać meczu, tylko muszą kombinować.
Inna sprawa, że Cupiał miał dość naiwne podejście do futbolu. Potrafił przyjść i powiedzieć: „przed wami 20 meczów, czyli zdobywamy 60 punktów”.
– Jak to mówi Andrzej Iwan: „kiedy Cupiał przejmował Wisłę, był typowym Januszem”. Myślał, że kupi najlepszych zawodników i oni będą gwarancją zwycięstw. Gdy Wojtek Łazarek przegrał pierwszy mecz, jeszcze mu to puścił płazem, ale po drugim już wyleciał. Wymagania były bardzo wysokie. Trzeba było wygrywać wszystko, najlepiej siódemeczką.
Szczęśliwą…
– Łazarek na imieninach Cupiała obiecywał, że wygra siódemeczką z Ruchem Radzionków. Okazało się, że przegrał 1:4 i od razu, a nawet już w trakcie przerwy, stracił pracę.
Nie uważasz, że odbrązawiasz trochę pomnik Petrescu? Piłkarze potwierdzają, że był nieprzewidywalnym nerwusem, furiatem, dziwakiem.
– Piłkarze go zwolnili, nie ukrywajmy. Zacząłem się nawet zastanawiać, jak wiele zwolnień przez te wszystkie lata było wymuszonych przez piłkarzy i obawiam się, że to całkiem duży procent. Zwykle swoje trzy grosze dokładali. W przypadku Lenczyka, jeden z zaufanych ludzi Cupiał zapytał o opinię Macieja Szczęsnego, traktowanego wtedy w klubie prawie jak wyrocznię.. Szczęsny z radością przejechał się po trenerze i na drugi dzień ten mógł już się pakować. Podobnie było z Liczką, podobnie z Petrescu.
Znalazłem nawet takie fajne zdanie Alexa Fergusona: „w momencie, w którym którykolwiek piłkarz staje się ważniejszy od menedżera, klub umiera”. Wisła umierała przez te lata kilka razy.
Który z trenerów Wisły był, twoim zdaniem, jednoznacznie szanowany?
– Henryk Kasperczak, ale paradoksalnie też Maciej Skorża.
Piłkarze pojechali nawet do niego z medalem.
– Dokładnie. Kiedy Wisła zdobyła wicemistrzostwo Polski, już z Henrykiem Kasperczakiem, wracając z gali Ekstraklasy, zawodnicy zatrzymali się w Radomiu. Podjechali autokarem pod dom Skorży i przekazali mu jego medal.
Kasperczaka nie było w autokarze, dodajmy.
– Oczywiście. Ale to pokazuje, że między zawodnikami a trenerem była chemia i chyba nie warto było to psuć. Skorża zdobył z Wisłą dwa mistrzostwa Polski. Kiedy odchodził, była na dobrej drodze, żeby zdobyć tytuł po raz trzeci. Wiem, że w Europie mu nie wyszło, niczego nie osiągnął – oprócz tego, że wygrał z Barceloną w meczu, który nic nie dawał.
Zapłacił za Levadię.
– Kiedy najpierw poświęcił Jacka Bednarza, na którego próbował zrzucić winę. Do meczu przystępował z drużyną w rozsypce. Musiał wystawiać Wojtka Łobodzińskiego na prawej obronie, Pablo Alvarez nie był zgłoszony do gry, Łukasz Garguła był kontuzjowany. Skorża poświęcił Bednarza, miał przejąć jego obowiązki transferowe. Bogusław Cupiał powiedział mu, że będzie jego Aleksem Fergusonem, po czym go wkrótce zwolnił.
Uważasz, że Cupiał w którymś momencie stracił wiarę w polskich zawodników czy to był przypadkowy trend, że proporcje w drużynie zaczęły się odwracać?
– Myślę, że to się zmieniało – również pod wpływem osób, które mu doradzały. Ktoś powie, że polski piłkarz nie ma mentalności zwycięzcy i jemu to zdanie utkwi w głowie, będzie się go trzymał. Ale za jakiś czas ktoś inny powie, że obcokrajowcy to nie jest dobry pomysł, bo nie dadzą się za Wisłę pokroić i nastąpi kolejna zmiana koncepcji. Brakowało przez te wszystkie lata stabilności i spójnego kierunku. Ludzi, którzy wiedzieliby, co się zdarzy za rok, za dwa, co się zdarzy, kiedy stracimy lewoskrzydłowego. W Wiśle, kiedy odchodził np. Kosowski, na co zanosiło się od dłuższego czasu, w jego miejsce przyszedł Brasilia i grał z Anderlechtem.
Ludzie, którzy współpracują z Cupiałem, przedstawiają go jako człowieka bardzo zapracowanego, który nie zawsze na Wisłę ma czas.
– To też może wynikać z braku zaufania. Może chcieć wszystkiego dopilnować samemu. Jedyną osobą, do której w aspektach sportowych miał zaufanie przez te wszystkie lata, jest Zdzisław Kapka. Nawet kiedy podpadł współpracą z Adamem Mandziarą, to i tak za chwilę wrócił. Piastował w klubie chyba wszystkie możliwe funkcje – od skauta po pełniącego obowiązki prezesa. Słyszałem, że jest ulubionym sparingpartnerem Cupiała w rozmowach o piłce. Chociaż to też nie jest to osoba, która byłaby w stanie wytyczać kierunki i wziąć to na siebie.
Im bliżej czasów współczesnych, ta Wisła wydaje się nudniejsza. Albo bardziej hermetyczna. Jak to widzisz?
– Myślę, że składają się na to dwie sprawy. Po pierwsze – zmieniła się polska piłka. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych była jeszcze przaśna, wesoła, alkoholowo – tytoniowa. Po drugie – im mniej upłynęło czasu, tym trudniej się o tym mówi, bo jeszcze się boimy, nie chcemy wystawiać kolegów, którzy nadal grają.
Dawna Wisła umiała się zabawić.
– Do dziś ci zawodnicy trzymają się razem. Często się spotykają. Może nie wszyscy, ale Moskalewicz, Niciński, Dubicki, Czerwiec – ta pierwsza ekipa, na pewno. Ta pierwsza Wisła, którą budowano tak szybko i na wariackich papierach, niesamowicie zaiskrzyła. Wszyscy byli w podobnym wieku, nagle znaleźli się w zupełnie nowej sytuacji. Bardzo się ze sobą zżyli. Po zakończeniu rundy jeździli w góry do jakiegoś obskurnego ośrodka Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – czasem się kłócili, za chwilę się godzili, ale jak w rodzinie – zawsze byli razem.
Wisła też była wtedy mocno alkoholowo – tytoniowa.
– Na szczęście na posterunku była dobrotliwa osoba doktora Jerzego Zająca, który potrafił odebrać telefon w środku nocy, przyjechać do piłkarza z kroplówką, powiesić ją nad łóżkiem na wieszaku pokojowym i robić wszystko, żeby doszedł do siebie przed treningiem albo meczem. Historii było masę. Jadąc do Katowic, piłkarze robili zawody, kto ile wypije w busie. Trzeba było wypić odpowiednią ilość, bo inaczej odpadało się z gry. Była to mocna ekipa. Ale jak oni później grali…
Dziś nie wiadomo, w jakim kierunku ta Wisła zmierza. Zostawiasz czytelnika bez odpowiedzi – co Cupiał zamierza, co on w tej chwili myśli.
– Spotkałem się z oceną, że mało oceniam, ale chyba tego właśnie chciałem. Nie będę oceniał, że „Żuraw” był lepszy od Frankowskiego. Ta historia jest na tyle świeża, że osoby, który będą ją czytały, mają ją w pamięci. A co zrobi Cupiał? Nie wiem czy on sam to wie. Niedawno pojawiła się informacja, że Tele-Fonika podpisała duży kontrakt z KGHM. Być może stanie na nogi? Jeśli w Tele-Fonice będzie lepiej, będzie lepiej również w Wiśle. Wtedy Cupiał znów zacznie grać w tę swoją ukochaną grę.
Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA
Fot. Rzepa / wislakrakow.com
JEŚLI CHCESZ ZNALEŹĆ KSIĄŻKĘ W NASZYM SKLEPIE, WYSTARCZY KLIKNĄĆ >>