Reklama

Zamiast dzielić punkty, dziś chciałoby się mnożyć. Barrientos – show!

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

15 maja 2015, 22:04 • 3 min czytania 0 komentarzy

Niesamowite rzeczy działy się dziś w Gdańsku. Piłkarzom Lechii oraz Wisły hamulce puściły całkowicie, cuda wyrabiali nawet ci, których dotąd mieliśmy za patałachów. Nagle jakby wszyscy uwierzyli, że coś w tym meczu mogą zdziałać i wywindowali nam go na rzadko spotykany poziom. Jean Barrientos wymknął się wszelkim standardom. Sfinalizował akcję… rundy? Roku? Nie chcemy popadać w przesadę, ale dla wielu młodszych albo mniej uważnych kibiców może i akcję życia w Ekstraklasie. 

Zamiast dzielić punkty, dziś chciałoby się mnożyć. Barrientos – show!

Trudno na gorąco odgrzebać w pamięci coś równie efektownego. W każdym razie – po kolei mieliśmy tu: zagranie krzyżakiem, szybką klepkę bez przyjęcia, z wyjściem na pozycję, celne dośrodkowanie, drybling w polu karnym i na koniec strzał do siatki piętą. I to czyj? Barrientosa! Absurd. Brawa dla wszystkich współautorów – począwszy od Stilicia, przez Boguskiego, na Urugwajczyku kończąc. Szkoda, że przez tyle tygodni wyłącznie irytował, żeby wreszcie błysnąć czymś tak niesamowitym.

Po obejrzeniu dość niemrawej pierwszej połowy, wydawało nam się, że Lechia ten mecz zasłużenie wygra. Dudka w swoim stylu kopał z wolnych (rząd 11, siedzenie numer 34), w polu karnym zakapućkali się Sadlok i Burliga, było 1:0. Jednak w drugiej połowie piłkarze obu drużyn wsadzili nas na takie rodeo, że nic już w nim nie było pewne. Gdyby tuż po przerwie, po świetnym dograniu Makuszewskiego, trafił Colak, pewnie byłoby po meczu. A tak – 20 minut później 2:1 prowadziła Wisła.

Lechia straciła pierwsze gole na własnym boisku od ponad 600 minut, dokładnie od 7. grudnia. Oba były wybitnej urody, bo przed Barrientosem przecież błysnął też Boguski. Patrząc przez pryzmat liczby zdobywanych bramek, to jego najlepszy okres od sezonu 2009/2010. Szczerze, nie pamiętamy, żeby kiedykolwiek trafił tak, jak dzisiaj – po soczystym strzale z główki, ze znaczącej odległości. Wyraźnie pomógł Vranjes, który nie dojechał z kryciem, ale i tak oczy wychodziły z orbit.

Druga połowa tego widowiska była tak dobra, tak dynamiczna i niepodobna do naszej Ekstraklasy, że teraz aż trudno nam się w niej połapać.

Reklama

Friesenbichler niby wyrównał na 2:2. Jankowski nie wyskoczył do główki w polu karnym, ale za chwilę znów atakowała Wisła. Stilić trafił w poprzeczkę, nieznacznie przestrzelił Jović, bramkarza i plecy obrońców obijał Burliga. Powtórzymy – nagle jakby wszyscy uwierzyli, że coś w tym spotkaniu mogą zdziałać i wywindowali nam je na rzadko spotykany poziom. Paradoksalnie, bardziej zaskoczyła nas Wisła, bo nie spodziewaliśmy się, że na wyjeździe, zwłaszcza w Gdańsku, jest w stanie grać tak odważną i otwartą piłkę. Od kiedy Kazimierz Moskal dwa miesiące temu przejął zespół, na obcym boisku jeszcze nie wygrała, ale dziś w końcówce była tego bliższa aniżeli Lechia.

Patrząc na noty – mamy i zdecydowanych bohaterów i cichych antybohaterów, bo choć spektakl był przedni, to oczywiście nie bezbłędny. Jedni i drudzy czasem kosztownie się mylili.

Zadowoleni muszą być kibice, ale niestety – najbardziej ligowi rywale. Ci, którzy poważnie potraktowali walkę o puchary. Wisła i Lechia dzisiaj tracą, choć za wrażenia artystyczne powinny tylko zyskać. Rzadko spotykana sytuacja. Czasem ligowcy serwują nam taki poziom, że najchętniej przyznawalibyśmy obustronne walkowery, a tu dokładnie na odwrót – gdybyśmy tylko mogli, rozdalibyśmy sześć punktów.

396NsXL

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...