Reklama

„Latem chcę wyjechać za granicę. Bolton? Chętnie…”

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

13 marca 2015, 08:57 • 12 min czytania 0 komentarzy

O dzieciństwie z Kamilem Glikiem, latach straconych w Lubinie, testach w Elche i Atletico Madryt, Angelu Perezie Garcii, chęci wyjazdu za granicę i nieudanych negocjacjach z Boltonem Wanderers – Kamil Wilczek, napastnik Piasta Gliwice, jeden z najskuteczniejszych strzelców w tym sezonie Ekstraklasy, w wywiadzie dla Weszło. Zapraszamy. 

„Latem chcę wyjechać za granicę. Bolton? Chętnie…”

Kamil, po zakończeniu sezonu odchodzisz z Piasta…

– Nie jest to pewne, ale… Tak, wiele na to wskazuje.

Przybliż sytuację.

– Kontrakt mam do czerwca. Rozmawiałem z działaczami Piasta, ale nie udało nam się porozumieć. To znaczy – dostałem propozycję nowej umowy, ale nie do końca mnie satysfakcjonuje. Nie ukrywam, że chciałbym pójść dalej, spróbować czegoś nowego, wyjechać za granicę.

Reklama

Czujesz, że to jest twój moment?

– Czuję. Idzie mi znacznie lepiej niż w kilku poprzednich latach. Już ostatni sezon był pierwszym takim sygnałem, a obecny tylko to potwierdza, więc tym bardziej chcę to wykorzystać.

Wiesz gdzie jesteś dziś w klasyfikacji kanadyjskiej?

– Między Stiliciem a Brożkiem? Brożek ma 11 bramek i 4 asysty, Stilicia wyprzedziłem. Jest to coś fajnego, równać się z chłopakami, którzy dają w naszej lidze taką jakość.

Funkcjonujesz w Ekstraklasie siódmy sezon, a niewiele o tobie wiadomo. W zasadzie, trudno było do tej pory powiedzieć o Kamilu Wilczku coś dobrego.

– Przygasił mnie Lubin. Trzy lata straciłem zupełnie.

Reklama

Tak kategorycznie to traktujesz?

– Muszę. Bardzo ważny był dla mnie ten pierwszy sezon po powrocie do Gliwic. Musiałem się spiąć, żeby od razu coś pokazać i nie przepaść na dobre. Strzeliłem dziewięć goli, jak na reaktywację to nie było najgorzej. Tak naprawdę, z Zagłębia w każdym okienku transferowym próbowałem odejść. Od początku źle się tam czułem. Najpierw dwie kontuzje, później nie grałem najlepiej, atmosfera też była… Nie bardzo. Po roku w Lubinie chciałem odejść po raz pierwszy, ale klub nie wyraził zgody. Po kolejnym znów to samo – za każdym razem chcieli za mnie dużych pieniędzy.

Wydali to chcieli też odzyskać… Chociaż część.

– Tylko że na taką kwotę było stać Zagłębie, a niekoniecznie inne kluby. Ktokolwiek się po mnie zgłaszał, ten miał problem. W sumie to chyba cztery razy próbowałem zmienić klub – nawet kosztem dobrych zarobków – i ani razu nie było takiej możliwości.

Ustalmy sobie jedno: byłeś tam trzy lata, zmieniali się kolejni trenerzy i u żadnego nie grałeś. To po czyjej stronie był problem?

– Na końcu to już cokolwiek bym zrobił, nie bardzo zwracali na mnie uwagę. Wiadomo, że problem był też po mojej stronie, ale tam co okienko przychodziło sześciu, siedmiu zawodników, ta karuzela cały czas się kręciła. Przez trzy lata przeżyłem w Lubinie prawie czterdziestu pięciu piłkarzy i niewielu z nich udało się błysnąć.

Może jeden Pawłowski poszedł w górę…

– Pawłowski, Hanzel miał też niezły okres.

Ale zgoda, była to trochę „umieralnia” dla piłkarzy.

– Nie podobał mi się klimat, w samym mieście nie czułem się dobrze, jako piłkarz. Ciągle „raporty” – co robi Zagłębie, gdzie poszli. A tak naprawdę, gdzie myśmy mogli wychodzić? 80 kilometrów do Wrocławia, pojedziesz raz, dwa razy w miesiącu i tyle. Cały czas miałem wrażenie, że ktoś z nami jedzie, źle życzy, patrzy podejrzliwie. Do tego w klubie też – duże oczekiwania i mało cierpliwości.

Baronowie wykładali kasę i chcieli wyników od zaraz.

– Przyszedł jeden trener, ściągnął pięciu piłkarzy, to za pół roku go wyrzucili. Przyszedł drugi, dwa mecze nie wyszły, to samo. Miałem trzech trenerów w trzy lata.

Najśmieszniejsze jest to, że ty jesteś idealnym przykładem na to, jak ten klub funkcjonował. Miałeś niespełna 22 lata, kiedy tam przychodziłeś, strzeliłeś w Ekstraklasie mniej niż 10 goli, a zapłacili za ciebie kosmiczne pieniądze.

– Jak na to kim byłem wtedy i ogólnie na polskie warunki, to prawda. Zapłacili pieniądze, a potem nie dali prawdziwej szansy. Dziwne. To tak jakbyś kupił samochód i zaraz oddał go za darmo. Im dłużej tam byłem, tym tej możliwości gry było mniej.

Zagrałeś 42 mecze w Ekstraklasie, strzeliłeś 2 gole…

– Trzy gole.

(śmiech)

– Nie wiem czy kojarzysz, graliśmy z Legią w Warszawie. Było 2:2, Hubnik strzelił w 94. minucie. Strzelałem, piłka odbiła się od nogi Astiza, przelobowała bramkarza i wpadła. Zaliczyli jako samobójczą, a jakieś dwa miesiące później identyczna sytuacja zdarzyła się w Pucharze Polski. Uderzał Manu, odbiła się i zaliczyli jemu.

Mimo wszystko, te statystyki były tak słabe, że miałeś prawo się obawiać, że tracisz renomę ekstraklasowego piłkarza. Że za chwilę jakiś prezes spojrzy w te liczby i powie: a do czego nam potrzebny taki zawodnik?

– Napastnik, który nie strzela, dokładnie. Było coś w tym. Czułem to, że moja wartość spada i opinia na mój temat nie jest najlepsza. Do tego ja jestem przykładem piłkarza, po którym widać rytm gry. Kiedy w Lubinie wychodziłem w jednym meczu na cztery, od razu włączało się myślenie „zaryzykować czy nie? Podać, nie podać?”. Im mniej grasz, tym więcej się zastanawiasz, a tak nie można – na boisku potrzeba automatyzmów. Myślę, że teraz to po mnie widać, po 50 meczach dla Piasta.

Przede wszystkim nie masz tej obawy, że jedno beznadziejne zagranie czy słaby mecz sprawią, że wracasz na ławkę. Masz mocną pozycję.

– Dokładnie. Kiedy nie ma tego rytmu i pewności, dużo trudniej zaryzykować jakimś zagraniem, bo w głowie siedzi, że może być decydujące…

Strzelać zacząłeś jeszcze w czasach Marcina Brosza, ale u niego bywało jeszcze różnie. Natomiast u Pereza Garcii to już wyłącznie marsz w górę.

– Mniej więcej od marca zeszłego roku, od meczu z Ruchem, zacząłem grać wszystko. Mam nawet taki cichy cel, żeby do końca sezonu nie opuścić żadnego spotkania. Nie uda się już od pierwszej do ostatniej minuty, ale zagrać we wszystkich – jest realne.

Teoretycznie, kiedy mówisz wprost, że po sezonie odchodzisz, Hiszpan mógłby odesłać cię do rezerw, przestać z ciebie korzystać. Wiadomo, że to nie w jego interesie, ale różne trenerzy miewają pomysły.

– Dlatego jestem mu wdzięczny, że możemy normalnie współpracować – z korzyścią dla Piasta. Co będzie dalej – zobaczymy. Po to się gra, żeby mieć jakieś cele. Nie mam już dziesięciu lat, żeby traktować piłkę tylko jako hobby. Trzeba jeszcze zarabiać pieniądze i tak dalej, i tak dalej… Dlatego chcę wyjechać za granicę, nie ukrywam.

Już jeden wyjazd zaliczyłeś. Liczy się? Ludzie kojarzą, że Glik, Matuszek, Król byli Realu Madryt C, ale przecież ty wyjeżdżałeś wtedy razem z nimi.

– Pół roku później, ale do tego samego klubu – UD Horadada. Janusz Pontus, który prowadził w Wodzisławiu szkółkę piłkarską, miał tam swoje kontakty. Wysłał na próbę kilku chłopaków, sprawdzili się, wyjechali kolejni i tak zaczęła się nasza przygoda w Hiszpanii. Szło to bodajże przez jednego menedżera – Pepe Murcię, który zresztą później pomagał przy transferze Pawłowskiego do Malagi, próbował z Droppą ze Śląska.

Z Kamilem Glikiem znacie się od…

– Bodajże dziesiątego roku życia. Poznaliśmy się w szkółce, która zresztą w tamtym czasie była naprawdę fajnym projektem. Mieliśmy trzy boiska treningowe, wiele wyjazdów do Czech, na Słowację, mecze z silnymi przeciwnikami, dużo różnych zajęć pozapiłkarskich – nawet akrobatykę w Radlinie, tam gdzie ćwiczył Leszek Blanik. Uważam, że przyniosło to jakiś efekt, bo jednak Matuszek, Glik, ja, Król, Marcin Pontus – wszyscy przynajmniej zadebiutowaliśmy później w Ekstraklasie.

Co miał wam dać ten wyjazd do Hiszpanii? Do czwartej ligi, mając 18 lat.

– Gdzie młody chłopak może uczyć się piłki, jak nie w Hiszpanii? Wiadomo, że to była tylko czwarta liga, ale grało się tam przez cały rok, zaawansowanie techniczne większości zawodników było znacznie wyższe niż u nas na tym poziomie rozgrywek. Dostaliśmy apartament – jeden na czterech chłopaków, mieliśmy zapewnione obiady. Poza tym, musieliśmy sobie jakoś radzić. Dojrzeć, wspierać się nawzajem.

Kamil opowiadał kiedyś, że w miasteczku, w którym żyliście, mieszkał też skaut Realu Madryt. I tak od słowa do słowa, trafili na testy. Oni, ty nie…

– Ja w tym czasie trafiłem do Atletico, trenowałem z drużyną juniorską. Mieszkaliśmy w innych częściach Madrytu, ale widzieliśmy się praktycznie codziennie, dojeżdżaliśmy do siebie. Po dwóch tygodniach przyszedł do mnie trener i mówi, że zależy mu, żebym jak najszybciej nauczył się języka – miałem na to trzy miesiące, obiecywał podpisanie kontraktu, aż tu nagle następnego dnia kazał mi zdać sprzęt i jechać do domu.

Co się stało?

– Znałem już nawet warunki kontraktu, jak na tak młodego chłopaka – całkiem niezłe. Problem był taki, że to wszystko poszło przez menedżera – Argentyńczyka, z którym nie chciałem podpisać umowy. Nie była dla mnie korzystna i pewnie tu pojawił się problem. Żal był duży, trudno było się odkręcić. Ale co miałem poradzić? U kogo interweniować? Spędziłem jeszcze trzy miesiące w Elche i wróciłem do Polski.

Z poczuciem porażki?

– Wtedy tak, dziś inaczej na to patrzę. To była dobra szkoła. Nie było mamy, taty. Sami musieliśmy za siebie odpowiadać, brać za wszystko odpowiedzialność. Mieliśmy lekcje hiszpańskiego, dzięki czemu też dziś mogę porozumiewać się z trenerem.

Kilka tygodni temu byłeś na testach w angielskim Boltonie…

– Ale nie testach typowo piłkarskich, to podkreślmy, bo niektórzy tak pisali.

Ty sam ucinałeś temat, wypowiadałeś się na zasadzie – wyjdzie to wyjdzie, nie wyjdzie to trudno, nie ma o czym gadać. No więc dlaczego nie wyszło?

– Pojechałem do Boltonu w niedzielę, tuż przed tym jak Piast wylatywał na obóz przygotowawczy. Wydawało mi się, że klub jest przygotowany na kwotę odstępnego, którą musi za mnie zapłacić. Spotkałem się z szefem skautów, trenerem Neilem Lennonem. Powiedzieli, że wiedzą jak gram, obserwowali mnie, teraz kwestia dogadania samego transferu. Padło pytanie – jaka jest moja kwota odstępnego?

Nie wiedzieli tego, zanim cię zaprosili?

– Sugerowali się tym, że wszędzie w mediach padała suma 100 tysięcy euro, a ta prawdziwa była jednak wyższa. Zaczęli tłumaczyć, że mają problemy finansowe, klub spadł z ligi, mają chłopaków na kontraktach z Premier League, nie chcą wydawać…

Faktycznie, w ostatnich miesiącach głównie wypożyczają piłkarzy.

– Przyszedł chyba tylko jeden Czech z Celticu (Filip Twardzik – od red.), ale też nie wiadomo na jakich warunkach. Wypożyczyli LeFondre z Cardiff, jakiegoś młodego chłopaka z Benfiki. Był jeszcze Koreańczyk, którego mieli sprzedać, ale okazało się, że ma pękniętą stopę i jego transfer do Crystal Palace się opóźnił. Gdyby go wcześniej sprzedali, być może te pieniądze na mnie by się znalazły.

I co, temat jest spalony czy może wrócić latem?

– Chciałbym, żeby wrócił. Spędziłem tam okres od niedzieli do czwartku, zobaczyłem gdzie trenują, obejrzałem stadion. Fajnie byłoby tam wylądować, na zapleczu Premiership. Spodobał mi się klimat i organizacja.

Klimat, czyli co?

– Tam dzień w dzień grają jakieś mecze, wyższe, niższe ligi. Będąc w hotelu, oglądałem pucharowy Tottenhamu z Sheffield United. Walka, jazda do samego końca, w ostatnich minutach już od szesnastki do szesnastki, bez kalkulowania. Podoba mi się ten styl.

A ta organizacja?

– Przyjechałem – wszystko załatwione, kierowca czekał na lotnisku. Był Polak, który miał we wszystkim mi pomagać. Załatwienie czegokolwiek nie stanowiło żadnego problemu. Szef skautów spędził ze mną praktycznie cały dzień, opowiedział o wszystkich planach klubu, o oczekiwaniach. Jedyną opcją, żeby się tam dostać, jest kolejna udana runda, jeszcze trochę strzelonych goli, pokazanie się z dobrej strony.

Ta Anglia to taki twój kierunek?

– Anglia, Niemcy, pod względem stylu gry tam chyba czułbym się najlepiej.

A kiedy Zdzisław Kręcina parę miesięcy temu stwierdził publicznie, że jesteś materiałem na kadrowicza, to jak się poczułeś?

– Jedyny problem polegał na tym, że powiedział to w momencie, kiedy miałem strzeloną chyba jedną bramkę w lidze (śmiech).

Sztuką jest widzieć więcej niż inni…

– Zrobiło mi się miło. Chociaż czekałem na reakcje ludzi, które okazały się raczej takie, jak oczekiwałem. Z drugiej strony – od tamtego momentu poszedłem wyraźnie w górę.

W ostatnich miesiącach pojawiał się też temat twojego wyjazdu do Torpedo Moskwa. Tyle że rynek rosyjski trochę się ostatnio załamał. Warto?

– Był temat, ale właśnie z racji tego, co się dzieje w Rosji, trochę się rozmył. Nie mówię, że umarł, ale na razie jest w zamrażarce.

Nie odkręci ci się nagle kureczek z lekką sodówką?

– No nie, przestać. Zresztą, co to tak naprawdę jest sodówka? Mam rodzinę, dziecko. Jeśli chodzi o pieniądze, to też zawsze zarabiałem dosyć dobrze. Myślę, że przywykłem, w jakimś sensie. W Lubinie byłem nawet gotowy się tych pieniędzy zrzec, bo to nie sztuka – zarobić w jednym miejscu, a później w następnych stracić, będąc bez formy.

Piast szczyci się tym, że jest stabilny. Może na skromnym poziomie, ale bez nieprzyjemnych niespodzianek, opóźnień, zaległości.

– To prawda. Już kiedy tu byłem po raz pierwszy, nigdy nie było problemów finansowych, żadnego przekraczania budżetu. I to samo teraz. Jest to duży komfort dla piłkarza i myślę, że może być też magnesem dla innych, którzy myślą sobie, że czasem lepiej dostać trochę mniej, ale dostać niż czekać po kilka miesięcy.

Jest też kilku gości, którzy grają w piłkę. Badia, Vassiljev, nawet Živec…

– Živec – bardzo dobry chłopak. Lubię z nim grać, bo jest mobilny, preferuje grę kombinacyjną. Podobnie zresztą Badia. „Kostia” ma z kolei bardzo duże doświadczenie, wie już na co stać jego organizm, kiedy ma ruszyć, kiedy zwolnić.

Vassiliev mówił mi dziś, że dopada was syndrom małych klubów…

– Trochę nie możemy ustabilizować formy. Stać nas na bardzo dobre mecze, ale nie zawsze to wychodzi. Chociaż cały czas walczymy o grupę mistrzowską…

Brosz i Perez Garcia to też – ogień i woda. Jeden sprawiał wrażenie notorycznie spiętego, Hiszpan wydaje się wyjątkowo wyluzowanym gościem.

– Podoba mi się, że jest uczciwy i fair wobec szatni. Grają u niego najlepsi.

Skraca dystans?

– Wiadomo, że nie wychodzimy codziennie na piwo. Ale są takie momenty, na przykład po zakończeniu sezonu, kiedy nie ma żadnego problemu, żeby pójść z drużyną na dyskotekę, do klubu. Zawsze żyje z szatnią, nie ma tematu, którego by nie poruszył.

Kiedy go zatrudniono, wydawało się to…

– Dużą zagadką (śmiech).

Hazardem wręcz.

– Wcześniej nie wygraliśmy trzynastu czy czternastu meczów, a tu nagle wyszło, że zmiana trenera na całkiem anonimowego w Polsce okazała się strzałem w dziesiątkę. Utrzymaliśmy się w lidze, dzisiaj walczymy o górną ósemkę. Zmienił nas mentalnie, wlał w nas wiarę, że możemy zdobywać punkty. Ciężko nawet wyjaśnić, jak to się stało, bo był przecież w klubie tylko przez trzy dni. Trochę inaczej nas ustawił, dał odrobinę więcej luzu, ale wygraliśmy pierwszy mecz z Cracovią i to był ten bodziec.

Wiosną zdobyłeś na razie jedną bramkę. Zostało czternaście meczów do końca. Masz to w głowie, żeby teraz nie wypaść z rytmu? Czegoś nie zepsuć?

– Mam. Nawet jak los mnie nie oszczędzał to szybko wracałem, żeby nie wypadać z gry. Złamałem nos w sobotę, to w środę już trenowałem. Złamali mi zęba, to w ten sam dzień go naprawiłem. Było stłuczenie, robiłem wszystko, żeby wrócić. Każdy opuszczony mecz odbieram teraz jako moment, na którym mogę ucierpieć. Straciłem trzy lata w Lubinie i przez dwa w Gliwicach chcę to w stu procentach nadrobić.

Buntowałeś się, kiedy twoja gra była oceniana…Tak jak była? Surowo.

– Nie traktowałem tego lekko, na zasadzie – jest to jest, idę dalej.

Ale przetrwałem to.

Rozmawiał PAWEŁ MUZYKA

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
0
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Komentarze

0 komentarzy

Loading...