Reklama

OLE: Agbonavbare. Orzeł, który był kotem

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

08 lutego 2015, 13:54 • 14 min czytania 0 komentarzy

W klubach takich jak Rayo Vallecano, nieustannie oscylujących między pierwszą, drugą a trzecią ligą, przy składzie zmieniającym się co sezon rzadko zdarza się zawodnik, który wytrwa sześć lat z rzędu. Jeszcze rzadziej zdarzają się legendy. Zmarły w zeszłym tygodniu Wilfred Agbonavbare, nigeryjski Zielony Orzeł, był jedną z tych nielicznych legend Rayo. Zielony Orzeł, który w Hiszpanii został ochrzczony imieniem innego zwierzęcia. Wilfred Agbonavbare, WillyKot z Vallekas.

OLE: Agbonavbare. Orzeł, który był kotem

Vallecas, Hiszpania
rok 2015

…zatłoczony autobus linii numer 10. Poranek w madryckiej dzielnicy Vallecas. Ośmioletni chłopiec jedzie na trening piłkarski; towarzyszy mu bezrobotny ojciec, który zawsze odprowadza go na zajęcia. Zwykle podczas podróży dużo rozmawiają, najczęściej o Rayo i o piłkarskich idolach chłopca z innych drużyn. Tym razem jednak ojciec jest milczący. Przez głowę dziecka przetaczają się obrazy, które widział na ostatnim meczu z Deportivo: zawodnicy wchodzący na murawę, niosąc ogromny baner ze zdjęciem czarnoskórego mężczyzny i napisem „Spoczywaj w pokoju, Willy”; kwiaty w bramce; minuta ciszy i okrzyki, które tę ciszę przerywają, ogarniają cały stadion – Willy! Willy!

– Tato! – zwraca uwagę ojca, pociągając go za kurtkę. – Kto to był Willy? Dlaczego umarł?

W oczach mężczyzny zdziwienie miesza się ze smutkiem i zmieszaniem. Jak wytłumaczyć to dziecku? Jak opisać to wszystko, co się wydarzyło? Wyjaśnić, kim był dla Rayo Wilfred Agbonavbare? Mężczyzna bierze głębszy oddech i zaczyna mówić…

Reklama

***

Orły i Jastrzębie

Abidjan, Wybrzeże Kości Słoniowej
rok 1983

To jego trzeci mecz w barwach reprezentacji Zielonych Orłów, a przecież ma dopiero siedemnaście lat. Zadebiutował rok temu. Wilfred jest wysoki, jak przystało na bramkarza, ale nie należy do najszczuplejszych. Przy niemal 190 cm wzrostu waży 80 kilo, jego ciemne oczy błyszczą nad wydatnymi, okrągłymi policzkami. Rzeczywiście ma w sobie coś z kota. Wygląda ciężko i przysadziście, zazwyczaj tak też się porusza – powoli, jakby oszczędzał siły. Nie jest najlepszy w wyprowadzaniu piłki i grze nogami, ale w latach, w których przyszło mu grać nie ma to większego znaczenia. Jego miejsce jest na linii bramkowej, to tam wszystko się zmienia. Gdy w stronę bramki zmierza piłka Willy, przy swojej ciężkiej budowie, zaskakuje czujnością i refleksem. Jak kot. Tego jednak dowie się dopiero za parę lat, gdy trafi do Hiszpanii.

Clipboard01

Na razie Wilfred jest w Nigerii bramkarskim odkryciem młodego pokolenia. W wieku szesnastu lat zadebiutował w pierwszej lidze w barwach New Nigeria Bank, klubu, którego jest wychowankiem. Ligowe występy otworzyły mu drogę do reprezentacji, a ta szybko zawiodła go tu, gdzie teraz jest: na Stade Félix Houphouët-Boigny w Abidjanie, do półfinału Pucharu CEDEAO i meczu z Togo. Jeśli Nigeria pokona Jastrzębie w finale już czekają na nią gospodarze. Tak się jednak nie stanie. Togo pokona faworyzowane Zielone Orły 5:2, zaś większość z pięciu bramek, które wpuści do swojej siatki Wilfred, nie miała najmniejszego prawa paść. Kibice nie darują mu tej porażki, jednak nie tylko oni. Przekręcanie nazwiska Agbonavbare na Agbonavbasket bynajmniej nie będzie najgorsze. W związku z feralnym meczem z Les Eperviers Wilfred zostanie odsunięty od reprezentacji na ponad dziesięć lat. Jednak kiedy w 1994 powróci do kadry uczyni to w pełnym blasku. Najpierw zdobędzie Puchar Narodów Afryki, potem spełni swoje największe piłkarskie marzenie, jadąc na rozgrywany w Stanach Zjednoczonych mundial. Tam Zielone Orły wygrają grupę D, zostawiając w tyle między innymi Albicelestes. W pierwszym meczu rundy pucharowej zostaną jednak wyeliminowani przez Włochów, którzy później sięgną po srebrny medal.

Jednak powrotu do reprezentacji Agbonavbare nie wywalczy na ojczystej ziemi. Niedługo po meczu w Abidjanie postanowi spróbować swych sił w Europie, wybierając występujące w Championship Brentford. Anglia nie będzie jego przeznaczeniem. Szybko powróci do Nigerii, gdzie zatrzyma się w ekipie BCC Lions, lecz tylko przez chwilę. Nieustające marzenie o Europie tym razem pchnie go na Półwysep Iberyjski. Testy, na które stawi się w licznych klubach przyniosą efekt tylko w jednym: Felines, ówczesny trener Rayo Vallecano, doceni zwinność Czarnego Kota i postanowi go zatrzymać.

Reklama

– Możemy ci dać pensję i opłacić wynajem mieszkania w Vallecas – mówi Felines.

Willy tylko kiwa głową. Na swój pierwszy profesjonalny kontrakt będzie musiał czekać jeszcze trzy lata. Jednak wtedy Vallecas będzie już jego domem.

Król Wilfred

Vallecas, Hiszpania
rok 1993

Jedzie konno przez Avenida de la Albufera. W czerwono-złotej szacie i nakryciu głowy naprawdę wygląda jak król Baltazar. Coroczny pochód z okazji święta Trzech Króli przetacza się przez dzielnicę Puente de Vallecas. Wilfred odgrywa rolę czarnoskórego władcy. To niezwykle trafne. W Vallecas Willy naprawdę jest królem.

Clipboard02

To jego niezapomniane parady wywalczyły Rayo awans do najwyższej klasy rozgrywkowej. 4:0 z rezerwami Realu Madryt, 3:0 z Betisem i Las Palmas i 1:0 w pamiętnym, spektakularnym starciu z Méridą. Franjirrojos – niepodważalny lider Segunda División, drużyna która straciła zaledwie 26 goli w 38 spotkaniach, trafia do pierwszej ligi, by grać z takimi ekipami jak Real Madryt, Barcelona, Valencia, Sevilla, Atlético… Dla piłkarzy z Vallecas to sen, jednak nie mają zamiaru na tym poprzestać.

– Lubię przemawiać na boisku – deklaruje Willy, odsłaniając w uśmiechu białe zęby. – Nie lubię mówić. Wolę, kiedy docenia się pracę każdego z nas na murawie. 

Nawet gdy upłynie wiele lat spędzonych przez niego w Vallecas, będzie mówić śmiesznie, łamanym, nie do końca gramatycznym kastylijskim, z mocnym afrykańskim akcentem. Z twarzy Willy’ego nie znika uśmiech. JegoRayito właśnie pokonało Atlético Madryt. Jest grudzień 1992 roku, za kilkanaście dni król Wilfred, w przebraniu biblijnego Baltazara będzie przemierzać ulice Puente de Vallecas.

Sześć lat ciągłej huśtawki szczęścia i wściekłości. Sześć sezonów podróży między Segundą a Primerą, awansów i relegacji do niższej ligi. 76 spotkań rozegranych w najwyższej kategorii rozgrywkowej, 177 w sumie, a wszystkie w barwach Rayo, ukochanego, jedynego Rayo. To miłość w pełni odwzajemniona, najlepsza, jakiej można doświadczyć. Nie ma rayisty, który nie kochałby Willy’ego. Małomównego Willy’ego, nadrabiającego brak słów uśmiechem. Odprowadzającego na trening i z powrotem, do domu, młodziutkiego Míchela, który kiedyś też stanie się legendą Rayo. Willy’ego nie ustępującego pola ani o krok, mimo że krew zalewała mu oczy po tym, jak przy interwencji uderzył głową o słupek. Wilfreda Agbonavbare, Kota z Vallecas.

Ciemnobrązowa bestia

Madryt, Hiszpania
rok 1992

– Jesteś czarnuchem! Jesteś czarnuchem, skurwielu!

Początek maja na Santiago Bernabéu. Z twarzy jasnowłosego dziecka nie znika uśmiech, gdy wykrzykuje te słowa w kierunku bramkarza gości. Wilfred rzuca się w stronę piłki i przetacza po ziemi. Trybuny zaczynają rytmicznie skandować:

– Czarnuchu, skurwielu, idź zbierać bawełnę!

Kot z Vallecas nawet nie mruga okiem. Rayo prowadzi 1:0 po golu Riesgo, jednak teraz piłka leży na jedenastym metrze przed bramką Rayo a do strzału przygotowuje się Michel. Wilfred staje pewniej na nogach, pochyla się i uśmiecha do przeciwnika, który ma wykonać rzut karny. Spokojnie, Michel, spokojnie – mówi z uśmiechem Willy.

Piłkarz Realu bierze krótki rozbieg i egzekwuje rzut karny. Piłka leci wysoko w światło bramki, jednak nie jest szybsza niż Wilfred. Futbolówka zatrzymuje się na rękawicach Kota z Vallecas, który opada z nią na ziemię. Trybuny wybuchają.

– Czarnuchu, skurwielu, idź zbierać bawełnę! Czarnuchu, skurwielu, idź zbierać bawełnę!

Clipboard03

Mecz na Bernabéu kończy się remisem 1:1, po tym jak wyrównującą bramkę zdobył Zamorano. Wściekłośćmadridistów sięga zenitu. W rundzie jesiennej ulegli Rayo na wyjeździe 0:2. Jednak teraz cztery punkty skradzione przez Piratów z pełnej puli ligowego dwumeczu, są niezmiernie ważne. Remis na własnym terenie sprawia, że Madryt spada w tabeli poniżej Barcelony, która zostaje liderem. Kibice Realu jeszcze nie wiedzą, że to Barça Johana Cruyffa sięgnie w tym sezonie, jak i w najbliższych latach, po tytuł mistrza Hiszpanii. Jednak liga szybko brnie ku końcowi i strach przed tym, że tytuł powędruje do Katalończyków narasta. Punkty odebrane przez Rayo przelewają czarę goryczy. Szef bezpieczeństwa na Santiago Bernabéu marszczy czoło, zdziwiony pytaniem o rasizm. Jego zdaniem nic się nie stało, krzyczało kilku członków Ultras Súr. Gdy jednak kibice wylewają się ze stadionu wściekłość miesza się z agresją.

– To wina tego jebanego czarnucha! – krzyczy mężczyzna w eleganckim, beżowym garniturze.

Dzieci i młodzież wokół niego śmieją się i pokrzykują. Jeden ze starszych chłopców, z szyją okutaną szczelnie szalikiem Realu Madryt, chwyta mikrofon reportera i rozpoczyna litanię:

– Pieprzony arbiter, pieprzona Barça i pieprzone kurwy z Vallecas!

A Willy?…

Willy uśmiecha się, jak zawsze, słysząc pytanie.

– Agresja kibiców? – wygląda na rozbawionego, gdy powtarza to określenie. – To normalne. To normalne, że na mnie krzyczą. Mam ciemną skórę i bronię tak, jak dziś… Spodziewałem się, że będą na mnie krzyczeć.Jestem piłkarzem, skupiłem się na swojej pracy. Nic się nie stało.

– Jesteście lepsi niż Real?

Uśmiech Wilfreda rozszerza się.

– Tak. Jesteśmy lepsi od Madrytu. Zabraliśmy im w tym sezonie cztery punkty.

– Kibice Realu nazwali cię „czarną bestią”.

– Nie, nie, nie… – kręci głową Willy. – Nie jestem czarną bestią. Jestem bestią ciemnobrązową.

Pogromcy Gigantów

Vallecas, Hiszpania
rok 1994

W Rayo Wilfreda Agbonavbare odżywa duch słynnych Matagigantes – Pogromców Gigantów. Ekipa Piratów z sezonu 1977/78 przeszła do historii pod tym dumnym przydomkiem. W tamtym Rayo z dekady lat 70., które pokonało Sevillę, Real, Valencię, Atlético i Athletic Bilbao, grał Felines, ten sam, który wiele lat później zadecyduje o przyjęciu do klubu Wilfreda. Od tamtego czasu duch Matagigantes cyklicznie powraca do ekipy Franjirrojos. Swoją kolejną inkarnację przeżywa na początku lat 90. Epoka ta zbiega się w czasie ze złotymi latami Barcelony i jej Dream Teamem, pod wodzą Cruyffa. Real Madryt nie jest jedną drużyną spośród możnych, która została ograbiona z punktów przez krwiożercze Rayo. W sezonie 1993/94 drużyna z Vallecas stała się katem dla Superdepor.

Clipboard04

Kolejny maj, tym razem w Vallecas. Duch Matagigantes unosi się w ciepłym powietrzu. Następnego dnia kataloński dziennik Mundo Deportivo nazwie Rayo „Młotem”. Młotem, który dobija gigantów. Tym razem znów wystarczy remis, by pogrzebać nadzieje faworyta. Trener Depor, Arsenio Iglesias, krzyczy nerwowo widząc jak ataki jego zawodników odbijają się od ściany, jaką jest w tym meczu Wilfred Agbonavbare. To jego noc. Zatrzyma Deportivo i zadecyduje o bezbramkowym remisie. Taki sam padł pomiędzy tymi drużynami na El Riazor. David Vidal, szkoleniowiec Rayo, po meczu rozpływa się w uśmiechach.

– To punkt dla nas. Dla naszej drużyny jest na wagę złota.

Jednak deklaracje Vidala nie są w stanie zatuszować faktu, że ten punkt jest na wagę złota nie tylko dla Rayo.Superdepor, które pewnie zmierzało po ligowy triumf potyka się na stadionie Piratów, po raz kolejny oddających mistrzostwo w ręce Cruyffa i jego Barçy. Jedynego giganta, którego Matagigantes i ich Kot nie potrafili zatrzymać.

Ostateczność

Vallecas, Hiszpania
rok 1996

To będzie ostateczne rozstrzygnięcie. Rayo albo Mallorca. To ostatnia kolejka i ten, kto przegra nie będzie w przyszłym sezonie grać w Primerze. Piraci muszą wygrać, ponieważ remis oznacza de facto zwycięstwo gości, którzy na własnym stadionie wygrali 1:0. Wilfred przystępuje do tego meczu z jeszcze większym poczuciem ostateczności. Walczy o przyszły sezon dla Rayo, ale wie, że jego już tutaj nie będzie. To ostatni meczKota z Vallecas w barwach ukochanej drużyny. Teraz jednak Willy nie myśli o pożegnaniu, liczy się tylko piłka, tylko futbolówka, która nie może wpaść do bramki Rayo. To w tej chwili najważniejsza rzecz na świecie. Spotkanie rozpoczyna się najlepiej, jak to możliwe: w 13. minucie do siatki trafia Guilherme. Na trybunach wybucha morze biało-czerwonej euforii. Wynik mógłby być jeszcze wyższy, gdyby strzały Kientza i Quique były bardziej precyzyjne. Jednak bramka Guilherme dała wszystkim nadzieję na to, że ostateczny rezultat będzie pomyślny. Ostateczność…

…nadchodzi 24. minuta i Vallecas zamiera. Guilherme traci piłkę i Rayo nadziewa się na kontrę. W powietrzu zawisa tragedia. Cota biegnie jak szalony w kierunku futbolówki, ale jest zbyt daleko by mógł zdążyć. Willy wychodzi do przodu. Wychodzi krok za daleko i przekracza linię pola karnego. Zatrzymuje piłkę, chwytając ją w locie…

…Ostateczność. Arbiter López Nieto gwiżdże i wyciąga z kieszeni bezlitosny czerwony kartonik. Willy, idąc przez murawę w kierunku szatni, zaczyna rozpinać rękawice. Na stadionie zalega cisza; dopiero po chwili przerywa ją czyjś krzyk:

– Willy! Willy!

Kibice wstają z miejsc, na całym stadionie nikt już nie siedzi. Nad Estadio de Vallecas, w chwili, gdy Rayo wydaje się na prostej drodze do spadku z Primera, rozlega się owacja.

– Willy, Willy, Willy!

Kot z Vallecas ciska rękawice na ziemię i wśród oklasków schodzi do szatni. To jego ostatni mecz w barwach Rayo.

Czasami zdarzają się cuda i w Vallecas wszyscy o tym wiedzą. Wilfred patrzy przez okno szatni na to, co dzieje się na murawie. Patrzy jak Onésimo, dla którego to także pożegnalne spotkanie z Rayo, składa się do strzału i perfekcyjnym wolejem umieszcza piłkę w siatce Mallorki. Jest 81. minuta i kolejnego cudu dla gości już nie będzie. Rayo zwycięża 2:0 i wywalcza kolejny sezon w Primera. Tego popołudnia Wilfred po raz ostatni opuści stadion przy Payaso Fofó, wychodząc tylnym wyjściem.

Dla was

Vallecas, Hiszpania
rok 2011

– Przyszedłem tu tylko dla was – mówi Willy. – Nie dla prezydenta, nie dla zarządu, nie dla przedsiębiorstwa. Przyszedłem tu dla kibiców.

Znów stoi na murawie Estadio de Vallecas. Zaprosili go tutaj Bukaneros, by uczcić zorganizowane przez kibiców Rayo Dni Przeciwko Rasizmowi. Kto mógłby zrobić to lepiej niż Willy? Oczy Kota z Vallecas znów się śmieją, ale nikt z kochających go kibiców nie wie jak wiele za tym uśmiechem kryje się bólu. Ani jak wiele jeszcze go będzie. Willy nie chce by ktokolwiek wiedział.

– Życie jest trudne. Bardzo, bardzo trudne. W moich czasach nie było tak jak dziś: dwa sezony i bogaty.

Wilfred siedzi za stołem w pomarańczowej kamizelce pracownika firmy kurierskiej. Tylko ten jeden raz, w tym reportażu przyznaje publicznie jaka jest prawda. Od chwili, gdy zakończył karierę podejmował się rozlicznych prac. Zanim zajął się sortowaniem paczek roznosił walizki na lotnisku Barajas. Chciałby pracować blisko futbolu, trenuje bramkarzy w maleńkim klubie Coslada. Jednak to nie wystarcza.

– Musisz tu pracować, by się utrzymać? – pada pytanie.

– Tak – odpowiada Willy, jego nieodłączny uśmiech wciąż nie znika.

– A twoja żona?

Wyraz twarzy Wilfreda nadal jest radosny, ale gdy padają te słowa nie jest w stanie ukryć napływających mu do oczu łez.

– Nie żyje. Umarła na raka piersi.

Ten jeden raz Willy wyznaje prawdę, z którą przyszło mu żyć. Jednak nie całą prawdę. Jego żona zmarła na raka piersi, choroba trwała długo, bardzo długo a rodzina Agbonavbare zrobiła wszystko, by ją ratować.Wszystkie oszczędności zarobione podczas kariery piłkarskiej Wilfred wydał na leczenie swojej żony, której nie udało się uratować. Teraz ledwie jest w stanie się utrzymać. Jego trójka dzieci – dwie córki i syn – uczą się w Nigerii. Nie widział ich od niemal dziesięciu lat. Willy stara się nie płakać na wspomnienie swojej żony, ale nie jest w stanie. Nie wie jeszcze, że nowotwór, ta przeklęta choroba, która mu ją odebrała, przyjdzie też po niego.

Willy! Willy!
Alcalá, Hiszpania
rok 2014

– Ej, przyjacielu, podaj mi to.

Kelner skinieniem głowy potwierdza, że przyjął zamówienie na piwo. Dawni koledzy z drużyny Wilfred Agbonavbare i Jesús Diego Cota nie widzieli się już od dłuższego czasu.

– Cholera, Willy, nie będziesz za to płacić!

Cota denerwuje się. Dobrze zdaje sobie sprawę, że Wilfredowi brakuje pieniędzy na życie.

– Nie. Ja płacić – oznajmia Willy zdecydowanie, swoim twardym, łamanym hiszpańskim.

Gdy po paru kuflach cervezy Cota zbiera się na odwagę pyta Willy’ego o postępy w jego leczeniu. Były bramkarz Rayo cierpi na nowotwór kości. Jesús Diego boi się odpowiedzi, którą może usłyszeć.

– Nie martw się. Wyleczyli mnie – zapewnia Willy.

Kłamie.

Dwa miesiące później Willy umiera w madryckim szpitalu Alcalá de Henares. W wychudzonym ciele leżącym na jasnym łóżku niemal nie da się rozpoznać Wilfreda. Waży ledwie 50 kilo. Augustine Igbinobaro, jego przyjaciel z reprezentacji Zielonych Orłów, odwiedza go w szpitalu. Robi co może by zebrać pieniądze na leczenie Willy’ego, jednak jest już za późno. Bramkarz Rayo ma tylko jedno życzenie – chce pożegnać się z dziećmi, których nie widział od 10 lat. Rusza koło wzajemnej pomocy rodziny, jaką stanowi Rayo Vallecano. Carmen Martínez, staruszka z Vallecas, której groziła eksmisja, prosi by 10 tysięcy z kwoty, zebranej przez klub na uratowanie jej mieszkania, przekazano na podróż dzieci Willy’ego. Tak się dzieje, jednak pieniądze nie są jedynym problemem. Przyjazd do Hiszpanii z kraju, w którym panowała ebola nie jest prosty. Rayo Vallecano porusza niebo i ziemię, interweniuje w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Wreszcie udaje się. Rankiem 27. stycznia trójka dzieci Willy’ego ląduje w Madrycie. Jednak, mimo wszystkich starań, spóźniły się. O 1.00 w nocy, mając 48 lat, Wilfred Agbonavbare umarł w szpitalu Alcalá de Henares.

– Ludzie, których mamy szczęście poznać sprawiają nam jednocześnie niezwykły ból i smutek, gdy odchodzą. Zawsze powtarzałem, że Wilfred był jednym z tych ludzi, którzy nigdy nie powinni umierać. Są takie osoby, które zawsze powinny być wśród nas. Był dobrym człowiekiem, kochającym i to, że musiał odejść w taki sposób sprawia, że jestem wściekły.

Paco Jémez, trener Rayo Vallecano i jednocześnie młody piłkarz, który grał w meczu na Santiago Bernabéu, u boku Wilfreda Agbonavbare, stara się nie płakać podczas konferencji prasowej. Po trzynastu latach od meczu z Mallorcą trybuny Estadio de Vallecas po raz kolejny zaśpiewają:

– Willy! Willy! Willy!

***

Mały chłopiec i jego ojciec jadą autobusem linii 10. Gdy docierają na miejsce młody canterano Piratów wybiega, by nie spóźnić się na trening. Nie wiadomo co przyniesie mu przyszłość, ale ośmiolatek wie, czego od niej oczekuje. Zagrać w pierwszej drużynie Rayo, jak Wilfred Agbonavbare.

MAGDALENA ŻYWICKA (Ole)

www.olemagazyn.pl

Najnowsze

Ekstraklasa

Urban o meczu z Legią: Będzie Lany Poniedziałek? Pytanie, kto kogo będzie lał

Szymon Piórek
2
Urban o meczu z Legią: Będzie Lany Poniedziałek? Pytanie, kto kogo będzie lał

Komentarze

0 komentarzy

Loading...