Kiedy wyjeżdżał z Polski to postrzegano go jako tego, który zawsze był drugim (chociażby u Oresta Lenczyka), a jak stał się pierwszym – skończyło się wyzwiskami od kilku tysięcy ludzi. Dwa i pół roku temu stwierdził, że woli pracę na własny rachunek i zrezygnował z roli asystenta Fornalika w reprezentacji Polski, by przejąć Żalgiris Wilno. Ten, z którym dwukrotnie został mistrzem kraju, a w Europie odprawił Lecha… Marek Zub. Dziś sprawdzamy, czy udowodnił kibicom, że nie jest trenerem słabym, bez charyzmy, wuefistą.

Zub: Na Litwie trudniej o samorealizację. Kolejny mistrz to nie taka satysfakcja

Dużo się u pana zmieniło?
Dużo. Wyjechałem do pracy w innym kraju i myślę, że osiągnąłem tam jakieś sukcesy.

Sukcesy na piłkarskim krańcu świata, w lidze półprofesjonalnej dają pełnię satysfakcji z pracy?
– Dają przy pewnych założeniach – wyznaczeniu celu, określeniu terminu realizacji i planowej realizacji. Ale patrząc na warunki do pracy, otoczenie czy zainteresowanie mediów, to pełnego spełnienia nie miałem.

Nie pierwszy raz narzeka pan na warunki. Pójdźmy konkretami.
– Mistrz kraju, chyba najlepszy zespół wśród krajów bałtyckich nie ma własnego stadionu. Żalgiris musi więc wynajmować boisko na każdy trening i mecz. Pół roku wcześniej rezerwowaliśmy terminy, bo obowiązywała zasada: kto pierwszy, ten lepszy. Bez zaplecza treningowego i tylko z jedną sztuczna nawierzchnią, na której odbywa się wszystko. Dwa i pół roku pracy na takiej murawie to niełatwy do zrozumienia temat, który przeszkadza trenerowi. A w samej lidze jest bardzo silny kontrast, jakiego u nas nie ma od dawna. Trzy dni po meczach Ligi Europy z Lechem czy Dinamem Zagrzeb jechaliśmy do zespołu, który posiada tylko boisko. Nie stadion, a boisko – z kilkoma rzędami krzesełek, zajętych przez sto osób, i hulającym wiatrem. Trudniej jest o satysfakcję, kiedy twój zespół przewodzi w znacznie mniejszym piłkarsko kraju. Cała otoczka i pozytywne emocje uciekają.

Nie myślał pan sobie w takich sytuacjach: „Boże, ale zjechałem”?
– Myślałem. Zdawałem sobie jednak sprawę, dokąd idę i że najważniejszy jest cel. Cel, który miał powiedzieć coś o mnie jako trenerze. Na takich właśnie wyjazdach zastanawiałem się, co tam robię, dlaczego mam takie warunki do pracy, ale to było chwilowe. Potem chciałem już tylko przyjechać, wygrać, zapomnieć i wygrywać dalej.

Pewnie ma pan swoją ekstremalną historię z pracy na Litwie.
– Kruoja, obecny wicemistrz, ma zdecydowanie najgorsze warunki. Lokalizacja stadionu w polu, dookoła silny wiatr i fatalne boisko. Ja taką murawę to pamiętam sprzed trzydziestu lat, kiedy zapadaliśmy się po kostki w błocie. I to boisko w Kruoji jest praktycznie nieogrodzone. Kiedy więc mamy letnią przerwę w rozgrywkach, mieszkańcy okolicznych domów najkrótszą drogę do miasta obierają przez część boiska. Widać to nawet w transmisjach internetowych – bo telewizja krajowa nigdy tam nie jeździ – jak boisko przecina ścieżka wydeptana przez ludzi. Mało tego, piłkarze Kruoji po strzeleniu gola ustawiają się na tej ścieżce w rzędzie i idą gęsiego.

Samorealizacja w takich warunkach jest…
– Jest bardzo trudna. Możliwości treningowych nie ma wiele, każdy nowy element wiąże się ze znalezieniem miejsca, czasu i środków. Siłownię dla własnych potrzeb też trzeba wynająć.

A inne narzędzia pracy? Pieniądze na wzmocnienia, obozy przygotowawcze, skauting?
– Średni budżet Żalgirisu to dwa miliony euro: połowa kwoty z urzędu miasta, a reszta od sponsorów. Jednym z najważniejszych udziałowców jest Nikolicius, dyrektor sportowy klubu. Nigdy nie grał w piłkę, z wykształcenia jest menedżerem i pracował u Romanowa w szkockim Hearts of Midlothian. Żalgirisem rządzi więc on wraz z panią Venslovaitiene, a dochodzi jeszcze trener. Nikolicius z dużym doświadczeniem i kontaktami zajmuje się transferami – szuka i proponuje, bo w jego interesie leży dobry zakup, a ja wydaję opinię. Zdarzały się sytuacje, że rezygnowaliśmy z ciekawego chłopaka przez brak pewności o pokryciu jego całkowitej gaży. Dlatego Żalgiris jest dziś wypłacalny i terminowy. Inna sprawa, że zarobki też są inne.

Bodaj w granicach dwóch tysięcy euro miesięcznie.
To już dobra średnia.

Nie jest to dla trenera problem, kiedy udziałowiec klubu siedzi na ławce? W materiale „Sport bez fikcji” jest taki kadr, w którym dyrektor sportowy doradza panu, kogo wpuścić na boisko.
– Nie uważam tego za wielki dyskomfort. Tym bardziej, że to dyskusja z osobą, która cały czas jest z zespołem, widzi zawodników na treningach. Nikolicius sprowadza piłkarzy, prowadzi z nimi rozmowy, zna ich dobrze.

Ale może mieć inny interes, spojrzenie czysto zarobkowe.
– Gram tę samą rolę. Celem jest znalezienie ciekawego, nieznanego chłopaka i stworzenie z niego dobrego produktu. Tylko tak można funkcjonować. Tym bardziej, że nasza pozycja na Litwie nie wymagała utrzymania najsilniejszego składu, ostatni sezon skończyliśmy z przewagą 18 punktów. Wiadomo, sukces trzeba jakoś sobie zagwarantować, ale jednym z założeń klubu jest budowanie wartości piłkarzy, ich sprzedaż. A na Litwie – mimo, że koszykówka przyciąga wielu – jest duży potencjał. Brakuje im jedynie kadry trenerskiej, są zbyt zamknięci.

Pytał pan o obozy zagraniczne. Chcąc robić postęp, jest to tutaj obowiązek. Najważniejszy moment w roku to mecze w Europie – o ile rok temu nasza ścieżka fajnie się ułożyła, tak teraz wylosowaliśmy najgorzej, bo Dinamo Zagrzeb. Zderzyliśmy się ze ścianą, głównie przez nasze słabości. Lepiej możemy się przygotować tylko poprzez zgrupowania, na których gramy z kimś na poziomie. Rok temu naszym rywalem było Viktoria Pilzno.

I zremisowaliście 3:3.
– Mierzyliśmy się z Bułgarami, pokonaliśmy Zagłębie. Tak się przygotowujemy do gry w Europie, ale – nie oszukujmy się – co to jest pięć sparingów? A po obozie w marcu wracamy na boisko w Kruoji i czekamy do lipca na losowanie.

Pan też mówi, że zdarzały się mecze, na które po prostu trzeba było pojechać, zrobić swoje i zapomnieć. A potem przychodzi Europa – coś, na co czekacie przez cały rok – weryfikacja przez 180 minut i… do widzenia.
W tym jest wielka trudność. Myśląc jedynie o lidze, nie można przeinwestować zespołu. Oknem jest Europa, ale w kontekście piłkarzy i budowania ich wartości. Rok temu odpadliśmy z Salzburgiem, a byliśmy w ósemce, z której dolosowywano dodatkowego uczestnika rozgrywek. Zacząłem się zastanawiać: jak tam trafimy, to jakie osiągniemy wyniki, jak dogramy sezon? My już w ubiegłym roku rozegraliśmy sześćdziesiąt meczów! Przy czternastu ludziach – oni reprezentują pewien poziom – jest to końska dawka. Kilka kolejek przed końcem mieliśmy dziewięć punktów przewagi, ale jak „zjechaliśmy”, to nie mogliśmy się odbić. Horror trwał do ostatniego meczu.

Z pięciu ostatnich spotkań przegraliście jedno, a zremisowaliście cztery.
To pokazuje, jak można osiągnąć peak koncentracji w Europie i, wracając na swój teren, nie móc się otrząsnąć. Pewnie, przydałaby się szersza kadra, ale w tych warunkach mijało się to z celem. I wiem, że gdybyśmy dostali się tylnymi drzwiami do fazy grupowej LE, skończyłoby się źle. Powrót na ligę z wyjazdów z bagażami sześciu-siedmiu goli? To byłaby masakra. Ale Żalgiris w fazę grupową mierzy – musisz wyznaczać sobie cele trochę ponad twoje możliwości.

Po co panu była ta Litwa? Ktoś mógłby pomyśleć „ciężki rynek, trzeba jechać za chlebem”, ale miał pan wtedy pracę – asystent w reprezentacji Waldemara Fornalika.
– Każdy trener chciałby pracować w reprezentacji, i to nie tylko jako selekcjoner, a takie szanse trafiają się raz w życiu. Ktoś powie: szalona decyzja, że to zostawił. Nie wynikała ona jednak stąd, że dostałem ofertę, tylko z tego, co się wydarzyło. Pan dobrze wie, bo pan jest z Łodzi, że spędziłem trzy lata w Widzewie i był to dla mnie najtrudniejszy czas. Z drugiej strony, to była najlepsza szkoła.

Chyba pod względem psychicznym…
Trochę tak. Przychodząc do Widzewa, byłem jako trener dobrze przygotowany. Nie miałem jednak wiedzy, ani doświadczenia, na czym polega funkcjonowanie w środowisku z kibicami i mediami. Tego się w Łodzi nauczyłem i nie była to lekcja przyjemna. Dwa lata pracowałem też za biurkiem, jako dyrektor sportowy, a to nie jest coś, co chcę robić. Dlatego chciałem wrócić na ławkę – jako ten, który może realizować swoją wizję. To było dla mnie ważniejsze niż rola jednego z asystentów.

W którymś wywiadzie powiedział pan, że wyjazdem na Litwę chciał coś udowodnić. Zastanawiam się: innym czy bardziej sobie samemu?
– Innym, bo praca w Widzewie to głównie negatywne opinie. Nigdy nie słyszałem nic złego od piłkarzy, z którymi pracowałem, natomiast w mediach albo nie pisano o mnie wcale, albo pisano źle. Chciałem pokazać, że jestem ciekawym trenerem, który chce i może realizować swoje plany.

Mówi pan o nieprzychylnej prasie, ale dobrze panu nie poszło – w tamtym sezonie Widzew spadł z Ekstraklasy. Nie powiem, że był pan za to odpowiedzialny, ale współodpowiedzialny na pewno.
– Nie uciekam od tego, ale… z Widzewem do końca nie spadłem. Odszedłem z klubu cztery kolejki przed końcem, czekał nas jeszcze mecz z Zagłębiem, które już spadło. By się utrzymać, wystarczyło wygrać lub zremisować. A ja zrezygnowałem, bo presja na klub, drużynę i mnie była zbyt duża. Chciałem zabrać to wszystko ze sobą. To też był ciężki czas: właścicielem zostawał Cacek, wisiała nad nami degradacja za korupcję, zimą nikogo nie mogliśmy ściągnąć. Do tego grupa zawodników, których wtedy zastałem, to głównie obcokrajowcy, jak Napoleoni czy Oshadogan. Grupa trudna do opanowania, z którą ciężko było stworzyć dobry klimat i drużynę.

Grupa rozrywkowa? Takiego Oshadogana pan odsunął od zespołu.
Inne były moje oczekiwania, a inna realizacja tych oczekiwań. Głównym problemem był wtedy brak chemii między zawodnikami, z którymi można było coś stworzyć, ale brakowało czasu i nikt nie pomagał. Kibice mieli swoich ulubieńców, widoczne były wpływy agentów, a mnie brakowało umiejętności kontaktu ze światem zewnętrznym. Jeśli ktoś demonstracyjnie mnie ignorował lub nie był zadowolony z moich decyzji, lądował na ławce lub na trybunach. Taką grałem rolę… Widzew ma niesamowicie zaangażowanych emocjonalnie kibiców i nie chcę oceniać, czy te emocje nie wykraczają czasem poza granice i przyzwoitości stadionowego gustu. Jeżeli istnieje dobrze zorganizowana grupa fanów to dlatego, że chcą oni swój klub wspierać, natomiast ich szdanie, czy trener i zarząd im się podoba, jest silnie wyrażane. Podam przykład: z Polonią Bytom, ja odszedłem po tym meczu, graliśmy o sześć punktów, a pół godziny przed startem stadion wył z nienawiści do mnie. Nawet jak w drugiej minucie strzelamy bramkę, to eskalacja negatywnego dopingu jeszcze się podnosi. A to było bardzo ważne dla nas spotkanie!

Akurat tutaj się zgadzamy. To samo działo się w Poznaniu – Lechowi brakowało gola do wyrównania ze Stjarnan, a jeszcze w trakcie meczu wyzwiska zbierał trener Rumak. Nie mam nic przeciwko wyrażaniu złości i frustracji, ale można poczekać do końca.
Ta scenka jest istotna, bo pokazuje, w jakich warunkach przyszło mi debiutować jako pierwszemu trenerowi. Dziś widzę z tego wiele pozytywów – przyspieszona i pożyteczna lekcja. Teraz takie rzeczy mnie nie złamią.

Mówi pan o demonstracyjnym ignorowaniu. To był kierowany do pana zarzut: brak wpływu na zespół, brak charyzmy i posłuchu. Czuł pan, że ten posłuch jest za mały?
– Pytanie o charyzmę – co to jest charyzma? Każdy ma swoją definicję. Charyzmę ma trener, który wygrywa. Ten, który przegrywa, nigdy jej nie będzie miał. A z posłuchem ma pan rację. Nie czułem związku między sobą a piłkarzami. Nie było relacji, jaką miałem we wcześniejszych klubach, której budowanie uważałem za swoją zaletę. Zawsze umiałem znaleźć drogę do zawodnika: czarnego, żółtego, białego, z Hondurasu, z Paragwaju czy z Polski. W Widzewie przez kilka miesięcy nie mogłem tego złapać. Myślę, że wynikało to stąd, że piłkarze przyjmowali do siebie opinie z zewnątrz, budowane przez media, agentów, ludzi z nimi związanych. Próbowali słuchać tych podpowiedzi, to dlatego nie mieli autorytetu. Trener nie taki, sposób pracy nie taki, realizacja pomysłów Cacka, bycie w jego rękach…

…marionetką.
Tak, takie opinie dochodziły do piłkarzy. Przyszedłem do Widzewa ze swoją koncepcją, ale większość uważała ją za koncepcję Cacka, a Zub ma tylko pozamiatać. Zdawałem sobie sprawę, że zatrudnił mnie Cacek, ale z racji znajomości – jeszcze z czasów Piaseczna – potrafiłem powiedzieć: to ja jestem trenerem, to mój pomysł. Nie wiem, czy na zewnątrz wyglądało to wiarygodnie. Od pierwszego dnia byłem złym trenerem, nienadającym się do Widzewa. Patrząc z perspektywy czasu, to były prorocze słowa. Możliwe, że wtedy faktycznie do Widzewa się nie nadawałem. Jeżeli jednak ktoś proponuje ci pracę w takim klubie, nie możesz odmówić. Dziś mam tę wiedzę, kiedy należy się postawić, kiedy przymknąć oko, a wtedy byłem chyba zbyt radykalny.

Wracamy do tego, że sporo miał pan do udowodnienia. Udało się?
Jeszcze nie. Zdaję sobie sprawę, gdzie spędziłem ostatnie lata, że lepiej byłoby pracować w bardziej istotnym piłkarsko kraju. Przychodząc do Żalgirisu, określiłem pewne cele i po ich realizacji odszedłem. Mógłbym zostać, zyskałbym spokój, ale kolejny sukces i kolejne mistrzostwo nie dają już takiej satysfakcji. Różnica już była w tych dwóch tytułach – to, jak wyglądało świętowanie, ile znaczyło przerwanie pięcioletniej dominacji Ekranasu.

Widziałem konferencję prasową po pierwszym mistrzostwie (TUTAJ). Usiadł pan z odpalonym cygarem, za plecami armia śpiewających piłkarzy, pan też chwyta za mikrofon, zaczyna się bujać i macha szalikiem. Aż w końcu jeden z zawodników nakłada trenerowi na głowę sflaczałą piłkę…
Wielki spontan. Analizując pewne obrazy, trzeba spojrzeć szerzej.

Powie pan o braku dystansu i dobrym kontakcie z zawodnikami?
To też, ale nie o to chodzi. Inna jest obrona tytułu sześć kolejek przed końcem sezonu, tak jak teraz, a inny – powrót na tron w takich okolicznościach. W ostatniej kolejce podejmujemy Sudovę, Atlantas ma trzy punkty mniej i może doprowadzić do „złotego”, decydującego o tytule mecze. W 88. minucie my przegrywamy, oni prowadzą, a ja już układam w głowie następny skład. Nagle nasz przeciwnik traci gola, a ja… o niczym nie wiem. Gratuluję trenerowi rywali wygranej, bo walczyli o puchary, a on mi gratuluje mistrzostwa.
– Jakiego mistrzostwa? – pytam.

Image and video hosting by TinyPic

Nie interesował pana tamten wynik?
Interesował, ale nie zdążyli mi tego przekazać. My w dwie minuty przeszliśmy z piekła do nieba! Dla mnie to był szok, bo już miałem myśli, że sami skomplikowaliśmy sobie życie. No i potem była konferencja…

Fajna ta konferencja, ale różnie tę piłkę na głowie można odbierać. Orest Lenczyk, u którego był pan w sztabie i od którego też się uczył, nie dopuściłby do tego.
To nie było reżyserowane. Jeśli ktoś mi zakłada na głowę piłkę, to mogę się odwrócić i… Nie, w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie myśli się o takich rzeczach.

A cygaro?
– Piłkarze wymyślili, że musimy mieć szampana i cygaro. Któryś z nich wcisnął mi je przed konferencją do ręki.

Był pan jednym z Polaków na Litwie, ale akurat pan spotkał się z pozytywnym odbiorem.
– Nie mogłem odczuć, że jestem Polakiem, którego się nie lubi. Na początku słyszałem różne opinie o obcokrajowcach przyjeżdżających tu do pracy. To tak, jak mówiono u nas: że zagraniczni trenerzy zabierają polskim pracę, że umiemy się nimi zachłysnąć, że uważamy ich za lepszych. Wiedziałem, że obroni mnie tylko sukces. Moja praca i dwa miesiące gry w Europie sprokurowały wiele ważnych sytuacji na Litwie. Po raz pierwszy od odzyskania niepodległości – bo akurat graliśmy w Poznaniu – przesunięto główne wydanie wiadomości. Po raz pierwszy klub otrzymał też pieniądze za udostępnienie transmisji. Wcześniej za to, że ktoś coś pokazał na zewnątrz, trzeba było zapłacić. A Stefanowi Szczepłkowi opowiadałem kiedyś, że w restauracji poszedłem zapłacić rachunek, który był już uregulowany przez kibica Żalgirisu. Anonim, słowem się nie odezwał, do dziś nie wiem, kto to.

Odbierając nagrodę dla Trenera Roku, wypalił pan: „Działacze klubu najprawdopodobniej zapomnieli mi powiedzieć, że będąc Polakiem będę musiał starać się podwójnie i wygrać ligę dwa razy, aby to osiągnąć”. O co tutaj chodzi? O to, że byłem najlepszy już rok temu, ale nie wybrano mnie, bo jestem Polakiem?
– Układa się to prosto i logicznie dla kogoś, kto patrzy z Polski. Nie taki był mój zamiar. Nie powiem, że nagrody spodziewałem się rok wcześniej – ja też rozumiem takie plebiscyty, to nie matematyka, nie przejmuję się nimi – ale zrobiliśmy wtedy wiele. Było wrażenie na i na Litwie, i w Europie, a tutejsze media pytały mnie o pracę w ich reprezentacji. W drodze na samą galę zespół żartował: „Gdzie idziemy potem? Dzisiaj stawia Trener Roku”. Wygrał ktoś inny, mnie wybrano rok później. I to pomimo, że nie zaistnieliśmy w pucharach, a że wygramy ligę – wiedzieli wszyscy. Ogłoszenie mojego wyboru nastąpiło pod koniec nudnej gali, na której każdy już spał. Wychodząc na scenę, zacząłem szukać jakiegoś pieprzu…

Można to było odebrać jako wejście w relacje polsko-litewskie.
– Na pewno coś tam, gdzieś tam… Zapewniam jednak, że to nie był główny motyw. Ja chciałem ożywić galę.

Jak jest z tym traktowaniem Polaków na Litwie?
Jesteśmy podobni do siebie – z racji historycznej, mentalnej – i doszukiwanie się różnic jest bezsensowne. Ale sytuacja, jaką widzimy, to wynik kompleksu małego kraju. Tam żyją trzy miliony ludzi, którzy mają wokół siebie Rosję, Białoruś i Polskę. Oni mają świadomość, że muszą dbać o swoją tożsamość, pielęgnować litewskość. Boją się, że Polacy ich zdominują. Siła naszej liczebności jest dla nich przytłaczająca. Z drugiej strony, my też różnie do tego podchodzimy. Nie jest to dobre. Ja problemów nie odczułem, ale Polacy, którzy żyją tam na stałe, mają kłopoty – choćby z edukacją. Litwini wiedzą, że język i serce tożsamości narodowej leży w edukacji.

Zmieniło się coś przez sprawę poznańską? Kibice Lecha wyszli na mecz z Żalgirisem z transparentem: „Litewski chamie, klęknij przed polskim panem”.
Było mi wstyd, naprawdę. Wielką korzyścią było dla mnie, i dobrze się stało, że całe zajście zrozumiałem po meczu. W trakcie gry pojawił się transparent, ale byłem tak skoncentrowany na boisku, że przeczytałem go bez zrozumienia treści. O sytuację pytała mnie potem ambasadorka Litwy w Polsce, a ja ją zrozumiałem dopiero, jak pozwalali mi zdjęcia. I co mogłem powiedzieć? Że jest mi przykro, ale że cieszę się ze zwycięstwa. Bo to zwycięstwo postawiło inicjatorów tej akcji w głupiej sytuacji. Gdybyśmy przegrali, treść tego napisu miałaby większą wartość. A tak – jego twórcy ośmieszyli się jeszcze bardziej.

Przy okazji Lecha mówił pan, że to najważniejszy mecz w życiu. Tak jest nadal?
Tak. Spójrzmy na pozycję klubu, który prowadziłem i tego, z którym grałem. Ja, Polak pracujący na Litwie, przyjeżdżający do ojczyzny na mecz z zespołem o wielkich aspiracjach. Nawet, jakbyśmy przegrali, to spotkanie miałoby taki sam wymiar.

Co wtedy było kluczem do zwycięstwa?
Żalgirisu w tak wysokiej formie wtedy nie widziałem, natomiast Lecha w lepszej – owszem. Byliśmy po dwóch rundach w Europie, to była dla nas połowa sezonu, z wyklarowaną jedenastką, a przeciwnik dopiero startował. Oni mieli lepszych piłkarzy i oni jako faworyt powinni wygrać. Wykorzystaliśmy moment. Dwa tygodnie później tego momentu pewnie by nie było.

Dwa tygodnie później graliście już z Salzburgiem. Bolało.
– Pięć u nich i dwa u siebie… Kosmiczna, jak dla nas, drużyna. Oni wygrali potem w grupie wszystkie mecze, odpadli w 1/8 finału, a my akurat złapaliśmy dołek. St Patrick’s czy Pjunik to były zespoły podobne, ale z Lechem osiągnęliśmy peak emocji. Po ligowym hicie mam przed sobą górą czterech dziennikarzy, a przed meczem z Lechem miałem pełną salę. Wszyscy się to wciągnęli. A kiedy już tego Lecha przeszliśmy, to fizycznie i mentalnie zjechaliśmy w dół.

Nie powinno zadziałać to odwrotnie? Awans do ostatniej rundy eliminacyjnej i ogranie Polaków was nie wzmocniło?
– Byliśmy dobrze nastawieni, ale zaczynaliśmy odczuwać trudy fizyczne – tuż po Lechu ledwie ograliśmy 1:0 najsłabszy zespół w kraju. Byliśmy już w drzwiach Ligi Europy, ale w pierwszych sekundach zobaczyłem, że w czasie, w którym Salzburg wymienia trzy podania, my jesteśmy w stanie wymienić jedno. I chłopaki też to widzieli. Zresztą, z pięciu straconych w Austrii bramek aż cztery zapieprzył środkowy obrońca, co sam przyznał. Większość po meczu mówiła: „Trenerze, czekaliśmy na koniec. Żeby nie było dziesięć!”.

A już po Lechu stwierdził pan, że ten mecz odpowiadał na wszystkie zarzuty, jakie w pana kierunku kierowano. Że słaby, bez charyzmy i wuefista.
– Nie wiem, skąd się wziął ten wuefista. Tak mówiono o mnie i o Lenczyku.

Lenczyka tak nazwał jeden z jego podopiecznych – Ćwielong.
To on powinien być szczęśliwy, że miał takiego nauczyciela w szkole, bo dzięki niemu miał potem szansę pracować z Lenczykiem. Jak słyszycie od piłkarzy, że tak mówią o trenerach, to powinniście to drążyć.

Stanęliśmy po stronie, że taki Ćwielong czy Sebastian Dudek powinni być Lenczykowi wdzięczni, bo dzięki niemu osiągnęli coś w krajowej piłce. Zresztą, Radek Matusiak kiedyś opowiadał, że dziwne są te treningi, to cmokanie, ale on szybko zobaczył, że dzięki tym metodom jest w lepszej formie.
Określenie „wuefista”, jak rozmawiam z innymi kolegami, nie brzmi pozytywnie. Brzmi lekceważąco. To skrótowe myślenie piłkarzy, którzy chcą wysłać trenerowi prztyczka. Cmokanie Lenczyka wielu zawodników uważa za przejaw lekceważenia, traktowania ich jak konia, ale…

… Matusiak mówił, że to cmokanie jak do psa.
Może być i pies. Ale czy on faktycznie czuje, że trener tak go traktuje? Wyobraź sobie ligowy mecz: śpiewy, krzyki i trąbki, a ty chcesz zawołać piłkarza. „Radek, Radek!”. Nie wiesz, czy nie słyszy, bo nie chce słyszeć, czy jest za daleko. A cmoknięcie to inna częstotliwość dźwięku, która się przebija. Nie wiem, jak to dokładnie działa. Wiem natomiast, że działa, bo kiedyś kilkukrotnie wołałem spod linii Dziedzica i odwrócił się dopiero, jak cmoknąłem. A w trakcie meczu gwizdnąć przecież nie możesz.

Podpisywał się pan i podpisuje pod metodami Lenczyka? One – widząc, jak idzie dzisiejszy futbol – są trochę przestarzałe.
Nieważne są metody, ważny jest efekt. Pytanie, czy ktoś się zastanowił, dlaczego on tak pracuje. Bo Lenczyk zebrał grupę ludzi, przyjrzał się im i stwierdził, jakich środków potrzebuje. Piłkarze lubią dziś dyskutować o tym, jak się pracuje. Minęły czasy, kiedy trener mówił, co robić, a zawodnicy bez świadomości to robili… Mam to szczęście, że u Lenczyka pracowałem jako piłkarz. Igloopol Dębica, rok 1985. Pamiętam do dziś, jak punktem treningu w okresie przygotowawczym było cztery razy 15 minut ciągłego biegu dookoła Dębicy. Trafiam do Lenczyka dwadzieścia lat później, przypominam mu sytuację, a on: „Marek, nie denerwuj mnie”. Jego warsztat i podejście są zupełnie inne. Ma swój zasób narzędzi, tak jak każdy trener, ale nie zgodzę się, że ma metody staroświeckie. Jako jeden z nielicznych potrafił przez kilkadziesiąt lat kariery iść z duchem czasu. To odpowiedź na pytanie, dlaczego tak długo utrzymał się w pracy.

Były już prasowe spekulacje, przewijał się pan jako kandydat do pracy w Cracovii. Czuje pan, że zbliża się moment wyjścia z podziemia?
– Może jestem w podziemiu, ale nie w podziemiu piłkarskim. Tym bardziej, że na Litwie otworzyłem sobie okna na różne strony świata, inaczej się mnie postrzega. Dziś Polska nie jest jedyną opcją przyszłej pracy.

Podjęcie pracy w Polsce nie byłoby podejściem: wóz albo przewóz? Potwierdzenie, czy poprzez wyjazd na Litwę zrobił pan ten trenerski skok, który chciał zrobić?
– To teoria. Jestem innym trenerem niż parę lat temu, bo pracowałem w trudnych warunkach, a osiągnięty w nich efekt buduje poczucie wartości. Dziesięć spotkań przez dwa lata w europejskich pucharach to też spora lekcja. Skorzystałem na tym. Myślę, że mam trenerski potencjał, by dziś nie musieć mówić: wóz albo przewóz.

Rozmawiał PIOTR TOMASIK