Reklama

Uprowadzenie snajpera

Piotr Tomasik

Autor:Piotr Tomasik

31 października 2014, 17:23 • 10 min czytania 0 komentarzy

Z Hiszpanii nadeszła dziś smutna informacja – na zawał serca zmarł były piłkarz Sportingu Gijon i Barcelony, Quini. Był świetnym napastnikiem: dla pierwszego zespołu zdobył ponad dwieście bramek, dla drugiego ponad 50. Doszło do tego, że w pewnym momencie został porwany, wypuszczony dopiero po trzech tygodniach, a za sprawą jego wymuszonej nieobecności Barca utraciła tytuł mistrzowski. Okazja jest smutna, ale chcemy przypomnieć postać Quiniego, dlatego zachęcamy do lektury naszego archiwalnego tekstu, który świetnie nakreśli wam historię zawodnika.

Uprowadzenie snajpera

1.03.2015. FC Barcelona gra z Granadą. Potęga zgodnie z planem wysoko ogrywa outsidera. Powiedzmy, że sześć do zera. Dwa gole zdobywa Leo Messi, który cały czas ma szansę na zgarnięcie Trofeo Pichichi. Sezon wchodzi w decydującą fazę, przed drugą w tabeli FC Barceloną bardzo ważne mecze. Messi po spotkaniu wraca do rezydencji w dzielnicy Pedralbes. I ginie bez śladu…

Zaleciało literaturą fantasy, prawda? Ewentualnie brzmi jak zalążek pomysłu na scenariusz filmu sensacyjnego, który właśnie kiełkuje w głowie kreatywnego twórcy. Tyle tylko, że ta historia wydarzyła się naprawdę. 34 lata wcześniej. Oczywiście bez udziału argentyńskiej gwiazdy. Głównym bohaterem był Enrique Castro Gonzalez, najlepszy strzelec Dumy Katalonii, na którego wszyscy wołali po prostu Quini. Ewentualnie, ze względu na zabójczą skuteczność, „Quinigol”. Barcelona nie grała wtedy z Granadą, a z Herculesem Alicante. Wynik się zgadza. Moment sezonu również. Quini pakuje dwie bramki gościom, wraca do domu i znika w niewyjaśnionych okolicznościach.

Wiecznie uśmiechnięty 32-latek. Dusza towarzystwa w szatni, jednak żaden bawidamek, który ruszyłby szerzej w miasto, by oblać wysokie zwycięstwo. Jeśli taka hipoteza w ogóle pojawiła się w głowach zainteresowanych jego zniknięciem, to szybko została wyparta. Niemożliwe. Przecież mówimy o statecznym facecie, który miał po meczu z lotniska El Prat odebrać żonę i dzieci, wracających z rodzinnej Asturii.

Śledczy, którzy pojawili na miejscu zdarzenia zobaczyli włączony telewizor, ustawiony na kanale, który emitował magazyn ligowy. Został on nagrany na kasetę, którą już dawno wypluł odtwarzacz video. Samochód – otwarty, zostawiony niedaleko domu na wzgórzu Gran Via Carlos III. Nie było żadnych wątpliwości: porwanie.

Reklama

Jeśli oglądacie filmy sensacyjne, wiecie jakie pytanie stawiali wtedy wszyscy wokół. Pytanie o motyw. Kto i w jakim celu, do jasnej cholery, mógł zdecydować się na taki ruch? Komu mogło zależeć na zniknięciu sympatycznego Quiniego? Chodziło tylko o pieniądze? A może o coś więcej?

***

Faktem jest, że sytuacja polityczna w Hiszpanii była w tym momencie – delikatnie rzecz ujmując – niestabilna. Niecałe dwanaście miesięcy wcześniej Kraj Basków otrzymał autonomię. W części społeczeństwa rosły nastroje nacjonalistyczne. Wysokie kręgi wojskowe nie chciały zbytnio zaakceptować procesów demokratyzacji kraju po ponad trzech dekadach faszystowskiego reżimu generała Franco. 23 lutego 1981 doszło w Hiszpanii do zamachu stanu, którego rezultatem miało być przejęcie władzy przez wysokich rangą wojskowych. Zamachowcom udało się nawet zająć Kongres Deputowanych, ale pucz – w dużej mierze dzięki natychmiastowej reakcji Juana Carlosa – został zlikwidowany w ciągu jednej doby.

***

Co to ma wspólnego z Quinim? – zapytacie. Ano ma i to sporo. Informacja o jego zniknięciu niemal natychmiast podana została do publicznej wiadomości. Wynikało to w dużej mierze z bezradności organów ścigania. Krąg podejrzanych był bardzo szeroki. Od zwykłych żartownisiów po skrajnie prawicowe organizacje. Nie trzeba chyba dodawać, że apel policji był rodzajem prośby do obywateli, którą dziś skwitowalibyśmy słowami: ktokolwiek widział, ktokolwiek wie…

Reklama

3.03.1981. Kilkadziesiąt godzin po zniknięcia napastnika dyżurny redakcji gazety „La Vanguardia” odebrał telefon. Osoba po drugiej stronie słuchawki nie przedstawiła się z imienia i nazwiska. Tytułowała się przedstawicielem organizacji Batallon Catalano-Espanyol. Twierdzi, że to oni mają Quiniego. Oświadcza kolejno, jakie są przyczyny porwania, deklaruje, kiedy dojdzie do uwolnienia piłkarza. „Separatystyczna drużyna nie może zwyciężyć w rozgrywkach ligowych”. „Wróci do domu 11. marca, cały i zdrowy”.

Według tej informacji, porywacze mieli jedynie nie dopuścić do występu piłkarza w szlagierowym meczu pomiędzy liderem rozgrywek, drużyną Atletico Madryt, a drugą w tabeli Barceloną. Spotkanie zaplanowane zostało na ósmego marca.

Cztery godziny później telefon zadzwonił ponownie. Wersja zdarzeń kompletnie inna. Ani słowa o polityce, chodzi jedynie o pieniądze. Do porwania przyznał się jeden z katalońskich gangów. Życie Quiniego wycenił na 350 milionów peset.

Był też trzeci telefon. O 23.30. Tym razem nie do gazety, a do rodziny porwanego. Odebrała go Maria Nieves, żona napastnika. Nieznani sprawcy zażądali 100 milionów peset. Nie pozwolili jej porozmawiać z mężem. Nie oznaczało to jednak natychmiastowego finiszu sprawy. Za jej rozwiązanie zabrała się specjalna jednostka policyjna, ściśle współpracująca z klubem. Telefon dzwonił praktycznie codziennie. Czasy, w którym służby miały możliwość namierzenia miejsca, z którego telefonuje przestępca jeszcze nie przyszły. Któregoś razu porywacze, wyraźnie wkurwieni grą na czas, zagrozili odcięciem palców u stóp Quiniego.

***
Choć cała Hiszpania żyła uprowadzeniem snajpera, a w mediach rozgrywał się swoisty serial, którego schemat – obserwując prasę tabloidową – znamy dziś doskonale, piłkarskie życie toczyło się dalej. Wyjazd do Madrytu na hitowy mecz z Atletico zbliżał się nieubłaganie. Na nic zdały się prośby Barcy o przełożenie spotkania do czasu wyjaśnienia sprawy. „Nie przyjedziecie? Walkower”.

Tyle tylko, że piłkarze gdzieś mieli decyzję federacji. Nie wybiegną na boisko i koniec. Najbardziej przytłoczony porwaniem był młody Niemiec Bernd Schuster. Piłkarz, którego Quini wziął w szatni pod swoje skrzydła. Wynajął osobistego ochroniarza, który nie odstępował go na krok. Przed meczem z Atletico rzucił: „- Nie mogę grać, bo prócz nóg, mam też serce, a ono chce tylko, by Quini wrócił”. Naciskał również w bezpośredni sposób na władze swojej drużyny, by te zwiększyły tempo obrotu spraw: „- Jeśli coś mu się stanie, będzie to tylko i wyłącznie wasza wina”.

Ostatecznie mecz doszedł do skutku, bo list do piłkarzy wystosowała żona porwanego zawodnika (niektóre źródła podają, że była to inicjatywa prezesa Nunesa). Podłamani i nie do końca przygotowani do grania w piłkę – Helenio Herrera odwoływał sporą część treningów – Katalończycy przegrali na Vicente Calderon 1-0. Po meczu na lotnisku czekała na nich spora liczba fanów. Obyło się jednak bez pretensji o wynik. Chodziło o zamanifestowanie solidarności z porwanym piłkarzem.

***

Wypada wyjaśnić, kim w ogóle był Quini i czym, pomimo tego, że trafił do stolicy Katalonii dopiero w wieku 31 lat, zaskarbił sobie sympatię fanów. Najprostsza możliwa odpowiedź i prawdopodobnie najtrafniejsza: strzelaniem goli. Jak maszyna. Barcelona robiła pod niego podchody już kilka sezonów wcześniej. Jego ówczesny klub, Sporting Gijon spadł ligi, ale Quini został królem strzelców. Zresztą, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Zachłanność działaczy z Gijon stanęła jednak na drodze tego transferu. Quini myślał nawet o zakończeniu kariery.

Gdy kilka lat później trafiał za 82 miliony peset (prawie 500 tys. euro, w tamtych czasach – kosmos) do Barcelony, na półce miał już pięć statuetek Trofeo Pichichi. Trzy razy był najlepszym strzelcem Primera Division, dwa – Segunda. Przez dwanaście lat spędzonych w Gijon tylko raz w rozgrywkach ligowych nie przekroczył granicy 10 bramek. Co więcej, wrócił, że spadkowiczem do La Liga i doprowadził przeciętniaka z Gijon do europejskich pucharów. Trzy razy z rzędu. Właśnie wtedy dorobił się ksywki „El Brujo” (Czarnoksiężnik). W Barcelonie od razu przypomnieli sobie co oznacza w jego kontekście słowo „instynkt”. Niejednokrotnie strzelał bramki drużynie z Katalonii, a w jej barwach od samego początku robił to samo w ilościach hurtowych przeciwnikom.

***

Mijały kolejne – wypełniane oświadczeniami policji i klubu – doby oraz tygodnie. Wiceprezes FC Barcelony Nicolau Casaus zapewniał praktycznie codziennie: oddałbym życie za Quiniego. Dodaje jeszcze, że Barcelona byłaby gotowa oddać ligę, byleby ten wrócił do domu. Prezes Nunes przyznaje, że w ciągu ostatnich tygodni przed porwaniem do klubu napływały groźby wobec piłkarzy. W jednej z gazet – wielka rozkładówka, na której rodzice modlą się o uwolnienie syna. Na Camp Nou w tym samym celu spotyka się 42 tysiące kibiców.

Zapewne zadajecie sobie teraz pytanie, dlaczego to wszystko tak długo trwało? Przecież żądania porywaczy znane były kilkadziesiąt godzin po uprowadzeniu Quiniego. 100 milionów peset. Wybór wydawał się rzeczą naturalną: nie ryzykujemy życia piłkarza, płacimy. To jeden z najbardziej zagadkowych momentów całej historii. We wszelkich przekazach znaleźć można tylko takie wyjaśnienie: działania operacyjne policji.

Tymczasem drużyna w dalszym ciągu cierpiała. Po porażce na Vicente Calderon przyszła wstydliwa wpadka z Salamanką (1-2) i bezbramkowy remis z Realem Saragossa. Pociąg o nazwie mistrzostwo powoli znikał z zasięgu wzroku.

***

Operacja Omega. Taki kryptonim nosiła akcja, nad którą pracowali – przy aktywnym udziale klubu – specjaliści z katalońskiej policji pod przewodnictwem słynnego Francisco Alvareza Sancheza (pseudonim „Mózg”). By doszła ona do skutku, trzeba było wtajemniczyć w szczegóły również szwajcarskie służby mundurowe. Szczególnie czasochłonne okazały się formalności związane ze złamaniem słynnej tajemnicy bankowej tego kraju. Do czego było to potrzebne?

23. marca. Enta rozmowa z porywaczami. Wyczerpaną psychicznie Marię Nieves wspiera kolega z drużyny męża, a zarazem sąsiad Jose Ramon Alexanko. Tym razem to on rozmawia z oprawcami. Ustala szczegóły dokonania transakcji. 100 milionów peset (ok. 600 tysięcy euro) trafić ma na szwajcarskie konto, a Quini – po odebraniu pieniędzy – wrócić do domu.

Dwa dni później. Magiczny wieczór na Wembley. W świątyni futbolu Hiszpania pokonuje Anglię. W tym miejscu nie zdarzyło im się to nigdy wcześniej, choć okazji nie brakowało. Piłkarze nie manifestują przesadnie swej radości, mecz dedykowali bowiem porwanemu koledze z drużyny. W drodze do szatni dostają wiadomość: Quini jest wolny.

Wnyki zastawione przez policję zadziałały. Służby tylko czekały na sygnał aż ktoś podejmie ze wskazanego konta jakieś środki. Tym kimś okazał się być młody bezrobotny elektryk Victor Esteban Diaz, który wypłacił milion peset. Przesłuchanie przeprowadzone w Genewie trwało wyjątkowo krótko. „El Pais” na fali całej historii napisało później, że porywacze byli zwykłymi amatorami. I mieli rację. Diaz i jego wspólnicy (również bezrobotni pracownicy fizyczni) nie byli wcześniej notowani.

***

Nie mam żalu. To dobrzy ludzie, byłem należycie traktowany – powiedział więziony przez 24 dni w ciemnych garażu w – oddalonej od Barcelony o 300 kilometrów – Saragossie Quini. – To dobrzy ludzie – świat czytając tę wypowiedź przecierał oczy ze zdumienia. Pełne zamknięcie, jeden posiłek dziennie, woda, załatwianie potrzeb fizjologicznych do plastikowego wiadra. Brak jakiejkolwiek higieny. Wyczerpany fizycznie i psychicznie człowiek, pomimo tego, że przeszedł piekło nie ma cienia pretensji do ludzi, którzy go krzywdzili. Trójki facetów, która zdecydowała się przystawić mu pistolet do skroni i zakneblować wewnątrz – jadącej nie wiadomo dokąd – furgonetki.

Świat czeka aż on napluje im w twarz. A on przełyka ślinę.

Syndrom sztokholmski. Irracjonalny stan, w którym osoba po traumatycznych przejściach, odczuwa sympatię wobec oprawców i stara się wytłumaczyć ich postępowanie.

***

18. czerwca. Finał Pucharu Króla pomiędzy Barceloną a Sportingiem Gijon. Szczególny mecz dla Quiniego, legendy klubu z Asturii. Tego wieczoru stał się on również legendą Barcelony – strzela dwa gole, a Duma Katalonii, po rozczarowaniu dopiero piątym miejscem w ligowej tabeli, zdobywa Puchar Hiszpanii. Główny bohater tej historii, cieszy również z kolejnego Trofeo Pichichi. Dwadzieścia goli w sezonie, w którym zaliczył przecież specyficzne wakacje.

Quini nie chce słyszeć o wniesieniu oskarżenia do sądu. Porwanie tłumaczy… kiepską sytuacją ekonomiczną swoich rodaków. Barcelona nalega, ale ostatecznie wybór pozostawia zawodnikowi. Co nie znaczy, że sama nie podejmuje działań. Od zatrzymanych domaga się 35 milionów zadośćuczynienia dla piłkarza. Prokurator dorzuca karę 25 lat pozbawienia wolności.

***

Rok 2009. Quini zajmuje zasłużone miejsce dla legendy Sportingu Gijon. Piastuje w klubie różne stanowiska, zawsze prestiżowe. Prowadzi działalność charytatywną, działa na rzecz asturyjskiej wspólnoty lokalnej. Z przeszłością rozlicza się później w filmie dokumentalnym pt. „El Brujo frente al espejo” („Czarnoksiężnik w lustrze”). Niedawno wygrał walkę z nowotworem wątroby. Minęło sporo czasu od momentu, gdy pochował brata, również piłkarza, który bohatersko zginął, chcąc uratować dwójkę topiących się w morzu ludzi. Gdy ktoś pyta go o wydarzenia z początku lat 80., najczęściej odpowiada: – To było tak dawno, że nie pamiętam.

Zupełnie niespodziewanie, na skutek zawieszenia trenerów, przyjdzie mu niedługo poprowadzić drużynę Sportingu. W jednym jedynym meczu. Chichot losu, na Camp Nou. Po latach wraca w miejsce, w którym był bohaterem scen rodem z filmu. Jego oprawcy odsiedzieli już wyrok 10 lat pozbawienia wolności, na który ostatecznie zdecydował się sędzia. Pięciu milionów peset zasądzonych na jego rzecz, nawet nie widział na oczy. Nie chciał. Trafiły na konto fundacji charytatywnej.

Z Barceloną pożegnał się w przyjaznej atmosferze. Dołożył kolejne – siódme już – Trofeo Pichichi, strzelił decydującą bramkę Standardowi Liege w rozgrywanym na Camp Nou finale Pucharu Zdobywców Pucharów. Tydzień po odczytaniu mowy końcowej na procesie jego oprawców, strzelił bramkę numer 3000 w historii klubu z Katalonii. Po przyjściu Diego Maradony grywał zdecydowanie rzadziej, ale zaakceptował rolę rezerwowego. Do Gijon wracał z bagażem doświadczeń, w którym znalazło się miejsce dla 144 zagranych spotkań i 77 bramek.

Na konferencji prasowej przywitały go oklaski. – Nigdy nie wiesz, z czym możesz mieć w życiu do czynienia. Nie mam żalu. Nie lubię patrzeć wstecz. Jestem zaskoczony, że tyle osób tu o mnie pamięta – odpowiedział.

Mateusz Rokuszewski


Najnowsze

Hiszpania

Komentarze

0 komentarzy

Loading...