Według portalu belsat.eu, Białoruski Związek Piłki Nożnej może się spodziewać kary finansowej za zachowanie kibiców podczas niedawnego spotkania eliminacji Mistrzostw Europy. Publiczność na stadionie zaintonowała bowiem podczas meczu z Ukrainą przyśpiewkę „Putin huilo”. Znaczenia hasła tłumaczyć raczej nie trzeba, całkiem słusznie wywołuje skojarzenia z dwoma rodzimymi bluzgami. Widzimy jednak na tym przykładzie doskonale, z jak dużymi wyzwaniami będzie się musiał zmierzyć w najbliższych latach europejski futbol.

Oficjalne uzasadnienie UEFA w kwestii kary dla Białorusi jest jasne – nie mieszamy futbolu z polityką. Pod tym względem obie największe organizacje piłkarskie są wyjątkowo zgodne. Kary dla rosyjskich klubów? Nie możemy mieszać piłki z polityką. Jakiekolwiek stanowisko w kwestii klubów na Krymie? To nie cosa nostra, nie nasza sprawa, nie możemy mieszać piłki z polityką. Może przeniesienie Mistrzostw Świata z kraju, który nie widzi nic złego w najeżdżaniu innych państw, będących zresztą członkami FIFA i UEFA? Nie, wojny nas nie obchodzą, bo przecież nie możemy mieszać futbolu z polityką. Wprawdzie Hiszpania nie może trafić do jednej grupy eliminacyjnej z Gibraltarem, Armenia z kolei nie zagra z Azerbejdżanem, ale założenia są jasne – piłka nożna to przede wszystkim przepiękny, cudowny sport, rywalizacja, która ma łączyć, a nie dzielić i jakakolwiek agresja polityki na ten bajkowy świat czystej gry nie może być w żaden sposób zaakceptowana.
Oczywiście wszyscy, chyba nawet działacze FIFA i UEFA, doskonale wiedzą, że zakaz wstępu dla polityki, jakim obwarował się futbol to nie dbałość o fair-play i czystość gry, ale bardziej przyziemne kwestie. Silne emocje, które wywołują wszelkie „mecze z polityczną otoczką” nie szkodzą przecież murawie i zawodnikom, ale biznesowi. To biznesu nie powinno się łączyć z polityką, to sprzedaży praw reklamowych nie powinno się mieszać z narodowością firmy, która je wykupuje, to nazwy firmy na bandach wokół boiska – Gazprom – nie powinno się kojarzyć z polityką jej wpływowych patronów.
To jasne dla wszystkich, którzy śledzą wypowiedzi działaczy w temacie Rosji, Kataru i wszelkich innych kontrowersyjnych sytuacji. Nie mieszajmy polityki do futbolu? Skąd. Nie mieszajmy jej w biznes.
I okej, taka polityka firmy. Co jednak w sytuacji, gdy polityka nie zwraca szczególnej uwagi na biznesowe kontrakty i z butami wjeżdża w świat piłki nożnej?
Przerwa reprezentacyjna przyniosła nam kolejną falę – w mojej opinii – raczej dość świeżego zjawiska. Bardzo świadomego, powszechnego i… dość agresywnego manifestowania własnej narodowości. Wiadomo, nienawiść towarzyszy meczom z największymi rywalami nie od dziś, o czym przecież przekonywaliśmy się tysiąc razy, czy to podczas meczu Legii na Litwie, czy przyjazdu Rosjan do Warszawy podczas Euro. Wiadomo, że węgierscy kibice nigdy nie pokochają się z Rumunami, że Serbowie zawsze będą nienawidzili Albańczyków. A jednak, tworząc kolejne teksty o tych politycznych niuansach, które widać było bardzo wyraźnie na trybunach w ostatnich tygodniach, nie da się uniknąć wrażenia, że coś się zmienia.
Węgry – Rumunia. Bodaj ich trzeci mecz w bardzo krótkim okresie, jeden był bez publiczności, na drugim zadymy zaczęły się na długo przed meczem, a skończyły godziny po końcowym gwizdku, na trzecim nawet na trybunach toczyła się regularna wojna na gołe pięści (także z ochroną!) plus naturalnie przerzucanie wszystkim, co tylko może zrobić krzywdę rywalowi. Zaskakują jednak po pierwsze frekwencje – to nie są mecze, w których na trybunach gromadzi się kilka tysięcy najwierniejszych fanatyków, ale prawdziwe hity, na które podróżuje ogromna wiara. Po drugie – ich tło. To nie proste „bijemy, bo to kacapy” (słynna przeróbka „bij tramwaj, bo czerwony”), ale bardzo ściśle osadzone w polityce i historii „wyjaśnianie sporów”. Rumuni na stadion wnieśli w ilościach hurtowych flagi z Transylwanią (Siedmiogrodem) wymalowaną w swoje narodowe barwy, Węgrzy również cały czas podkreślali o co właściwie cały raban i skąd nienawiść, żywiona do wrogów. To nie pusta i bezrefleksyjna agresja, to spory o bardzo konkretnych przyczynach.
Serbia – Albania? Tu nie trzeba w ogóle rozwijać tematu, napisy o serbskim Kosowie pojawiają się i bez okazji, a co dopiero podczas meczu z narodem, który walczył o niepodległość tych terenów. O tym, że będzie gorąco, było wiadomo już w momencie losowania grup, gdy większość świadomych komentatorów dopytywała, czemu przy rozdzieleniu Hiszpanii z Gibraltarem czy Azerbejdżanu z Armenią, nie zaproponowano również odgórnego zakazu gry w jednej grupie dla spierających się o Kosowo państw. Do meczu jednak doszło i ponownie, największym zaskoczeniem jest dla mnie postawa tych „zwykłych”. Tak jak w meczu Rumunii z Węgrami, tak i tu w manifestacjach uczestniczyły grupy zdecydowanie większe, niż „garstka nacjonalistycznych oszołomów” – jak z pewnością określiłyby ich niektóre rodzime gazety.
Weźmy choćby albańskich piłkarzy, którzy flagę z nacjonalistyczną i prowokacyjną treścią (płachta z „Wielką Albanią” to coś więcej, niż tylko narodowy symbol) traktowali jak własne godło, jak sztandar, którego trzeba bronić własnym ciałem, a gdy trzeba również pięściami. U kibiców, ogółu kibiców, nie jakiegoś fanatycznego marginesu, takie rzeczy są jasne. U piłkarzy, zresztą z obu stron, czy tych dość przypadkowych sympatyków futbolu, którzy nagle krzyczą jednym głosem z chuliganami – to ciągle nowość. Może już nawet signum temporis, znak nowych czasów, w których świadomość własnej narodowości staje się na powrót bardzo silna.
We Francji kibice w Nicei eksplodowali, gdy rezerwowy bramkarz biegał po murawie z flagą Korsyki, Rosjanie pobili się między sobą, gdy na meczu ze Szwecją jeden z nich pojawił się z flagą Donieckiej Republiki Ludowej, a podczas wspomnianego meczu z Albanią Serbowie poza transparentami o serbskim Kosowie zdołali też zmieścić kilka gorących słów o Putinie i Rosji.
W teorii – to tylko piłka nożna, to tylko kibice. Od zawsze emocje na stadionie były podsycane lokalnymi i globalnymi sporami, od zawsze silne uczucia towarzyszące piłce nożnej prowadziły z jednej strony do dumy i poczucia wspólnoty, z drugiej do agresji i „plemienności”. Pewnie część osób stwierdzi nie bez racji, że stadion to naturalne pole rekrutacji dla ruchów nacjonalistycznych i doskonałe miejsce dla krzewienia tych ideologii.
Ale można przecież odwrócić znaczenia. Może to właśnie nastroje w społeczeństwie, nastroje w dzisiejszej Europie sprawiają, że tego typu manifestacje są tak doskonale słyszalne i widzialne? Celowo omijam temat Ukrainy, który opisałem choćby TUTAJ – tam trwa wojna, obraz może być zafałszowany.
Lecz nawet bez konfliktów zbrojnych, już teraz jasne staje się, że zakazy organizacji piłkarskich dotyczące mieszania polityki i sportu to tylko pobożne życzenie biznesmenów, którzy chcą zarabiać pieniądze bez patrzenia na narodowość czy historię. Pobożne życzenie, które jest nie do spełnienia w świecie, w którym coraz więcej granic zaczyna być szeroko omawianych już nie przez garstki fanatyków, ale całe stadiony. Kosowo. Siedmiogród. Wschodnia Ukraina. Krym. Górny Karabach. Bośnia i Hercegowina. Macedonia.
Biorąc pod uwagę coraz większe tarcia w kolejnych częściach Europy, coraz silniejsze poczucie więzi z własnym narodem (w opozycji do forsowanej od lat miłości do całej, zjednoczonej Europy), coraz większe konflikty interesów – środowisko piłkarskie będzie musiało się przyzwyczaić, że biznesu nie da się już prowadzić w kompletnym oderwaniu od polityki.
Wczorajszy mecz Legii z Metallistem to tak jaskrawy przykład, że aż ciężko spamiętać wszystkie okoliczności. Rozgrywany w środę, a nie tradycyjnie w czwartek, w Kijowie, a nie Charkowie, z polską flagą Wilno-Lwów, gdy na murawie biegają Ukraińcy, a sędziuje Litwin. Okrzyki „ruska kurwa”, ale i „polski Lwów”, „kto nie skacze ten Moskal”, ale i „Bandera chuj”. Na trybunach gospodarzy wolontariusze kwestują na rzecz wojska walczącego z separatystami. Wielu ludzi na stadionie w ten czy inny sposób doświadczyło wojny. Chyba wszyscy, łącznie z kibicami gości, mają świadomość, że wspólna Europa to z każdym tygodniem coraz zabawniejsze hasło.
UEFA i FIFA mogą dalej udawać, że nie ma miejsca dla jakiejkolwiek polityki. Mogą przekonywać: nie ma miejsca dla Putina, zbawcy narodu, nie ma dla Putina, chuja i kurwy. Mamić: nie ma miejsca dla „serbskiego Kosowa”, jak i „polskiego Lwowa”, nie ma miejsca na kwestowanie na rzecz żołnierzy na froncie. Mogą rozdawać kary, mogą odczytywać ustami piłkarzy apele o apolityczność stadionów, mogą wciąż udawać, że są ponad prawami poszczególnych państw, ponad ich sporami, ustawami i wojnami.
Muszą jednak pamiętać, że już niedługo kary za „Putin huilo” będą odczytywane jako popieranie polityki Rosji. Wykluczenie możliwości zmiany gospodarza najbliższych mistrzostw świata, choć z pozoru będzie ogłoszeniem neutralności, w praktyce będzie oznaczało zajęcie stanowiska. Oczywiście, FIFA czy UEFA nie dbają o opinię zwykłych kibiców, w ich oczach już od lat są bezdusznymi biznesmenami zabijającymi ten sport. Muszę jednak dbać o biznes. Nie tylko Gazprom na bandach, ale i Szachtar czy BATE w Lidze Mistrzów. Nie tylko MŚ w Rosji, ale mecze Rumunii, Węgier, Serbii, Bośni i Hercegowiny w eliminacjach do tychże. Idą ciekawe czasy…
JAKUB OLKIEWICZ
Fot. msobczynska.pl