Czasem myślę, że ten cały futbol, szczególnie najbliższy nam, rodzimy, to jakieś wielkie przedstawienie, w którym jedynym założeniem jest szyderstwo z obserwatorów tego widowiska. Gdy już wydaje ci się, że jesteś pewny jakiegoś trendu, zauważasz spójną wizję, która musi prowadzić do określonych wyników – wszystko staje na głowie.

Jak co czwartek… JAKUB OLKIEWICZ

Wiosna 2013 roku. Trochę ponad rok temu. W Ekstraklasie mam wielkiego idola – Leszka Ojrzyńskiego, który wprawdzie ze swoją „bandą świrów” walczy raczej o utrzymanie, niż puchary, ale i tak, cały czas, nieprzerwanie, imponuje atmosferą tworzoną wokół zespołu. Zgraniem całej ekipy, motywowaniem jej w sposób, którego nie potrafię sobie wyobrazić w szatni Skorży czy Fornalika. Tworzeniem specyficznej marki, która pozwala wybaczać więcej, nawet w przypadku serii porażek. Towarzyszy temu postawa samych piłkarzy oraz rozkochanych w swoich świrach kibiców.

Identycznym idolem jest dla mnie trener z zaplecza, który przejął bydgoskiego Zawiszę na sporym zakręcie w drodze po awans. Ryszard Tarasiewicz poprowadził klub w dziesięciu spotkaniach, wygrał osiem, kolejne dwa zremisował, ale przede wszystkim stworzył zespół, który oglądało się z ogromną przyjemnością. Nie mam wątpliwości, że moje kibicowskie sympatie miały pewien wpływ na odbiór „tamtego” Zawiszy, ale jestem również pewny, że finisz bydgoszczan zakończony efektownym przypieczętowaniem awansu w Bytomiu musiał robić wrażenie nawet na zupełnie obiektywnych obserwatorach.

Te dwie paczki miały w sobie coś więcej, niż tylko kilka dobrych meczów na koncie.

Korona… Korona po raz pierwszy wywołała we mnie dość bolesne ukłucie zazdrości: dlaczego my nie mamy takiej drużyny? Kiedy pisałem artykuł: „Obiekt pożądania całej kibicowskiej Polski” znałem opinię znajomych z wielu miast. Wszyscy się zgadzali – grupa takich walczaków, pod wodzą takiego szkoleniowca, przy tak charakternej postawie zarówno na boisku, jak i poza nim to skarb. To coś, co pozwala wybaczać porażki i coś, co przypomina, że nie dla wszystkich piłkarzy klub to tylko dojna krowa, coś, co daje dowód, że wciąż są zawodnicy grający przede wszystkim dla nas, dla kibiców. Gdy piłkarze Korony z pasją gryźli rywali, a potem z równym zaangażowaniem walczyli z policyjnymi prowokacjami na stadionie – nawet kibice klubów znajdujących się wyżej w tabeli chcieli widzieć Korzyma czy Kuzerę na swoim terenie.

To była, albo nawet jest rodzina. Korzym w końcu zadedykował ostatnio gola Golańskiemu, któremu urodził się syn, wszyscy utrzymują kontakt, a w dodatku wciąż czują więź nie tylko między sobą, jako kumple z drużyny, ale i z trenerem. Ta niespotykana jedność dotyczyła zresztą również kibiców – do tej „rodziny” należeli nie tylko charakterni piłkarze i równie charyzmatyczny trener, ale i wszyscy fanatycy, którzy utożsamiali się z tymi gośćmi o wiele mocniej, niż dziś utożsamia się ze swoją drużyną fan chociażby Lechii Gdańsk.

Zawisza? Tu również słowa uznania dla Tarasiewicza, ale i całej organizacji klubu w tamtych miesiącach. Najlepszym, dobitnym i absolutnie wyczerpującym temat przykładem jak znakomicie było w tamtych dniach być kibicem Zawiszy, jest właśnie wspomniany wyjazd do Bytomia, na Polonię, gdy jakiś tysiąc fanatyków klubu znad Brdy świętowało awans do Ekstraklasy. Miałem przyjemność uczestniczyć w tym spotkaniu, ba, biegać po murawie razem z innymi kibicami, Ryszardem Tarasiewiczem, piłkarzami i… Radosławem Osuchem. Tym samym, który nosił wówczas koszulki z hasłem „kibole”, tym samym, który szalał z radości ściskając się z fanatykami, którzy po końcowym gwizdku wybiegli na bytomską murawę.

To też był rodzaj rodziny, może nie tak ewidentnie podkreślony i obnażony w mediach, jak Korona, ciągle nagrywana okiem Korona TV, ale przecież też wartościowy. Ta wspólna radość z wywalczonego po prawie dwóch dekadach awansu do Ekstraklasy, feta w Bydgoszczy, przemarsze, zarzucanie pieśni przez piłkarzy i właściciela, ba, okrzyki zgodowe intonowane przez zawodników (!) – to wszystko cementowało wszystkich bydgoszczan wokół Zawiszy, ich oczka w głowie i powodu do dumy.

Wspominam Koronę Ojrzyńskiego i Zawiszę Tarasiewicza z wiosny 2013 roku i zastanawiam się – jak to wszystko mogło się aż tak spektakularnie spierdolić?

Czy to nie jest ironia? Czy to nie jest jakiś ponury dowcip futbolu, jakiś rodzaj naigrywania się z ludzi takich jak ja, gdy dziś „tamtą” Koronę prowadzi właśnie „ten” Tarasiewicz, a on wygodnie leży na samym dnie tabeli? Czy to nie figiel losu, że Zawiszę prowadzi również podziwiany przeze mnie wiosną 2013 roku Mariusz Rumak, ale w jej składzie prędzej znajdziemy Aborygena i obywatela Wysp Zielonego Przylądka, niż kumatego Polaka stanowiącego materiał na idola dla kibiców? Że zamiast oprawy „nie upadłeś Zawiszo, gdy byłeś na dole, bo w opiece cię mieli parszywi kibole”, jest kilkaset osób i cisza trudna do zniesienia nawet przed telewizorem?

Jaką drogę przeszły te dwa kluby w ostatnich kilkunastu miesiącach? Jakie decyzje zostały podjęte, że dwie tak fajne ekipy dziś stanowią karykaturę, parodię samych siebie sprzed roku? Koroniarze wówczas stanowili twardą, zwartą i gotową na wszystko ekipę, złożoną przede wszystkim z Polaków. Dzisiaj to już multikulturowy misz-masz z wiecznie wystraszonym i zwyczajnie słabym Leandro jako metką całej operacji. W multi-kulti dalej polecieli jednak w Zawiszy, gdzie dodatkowo pozbyto się kibiców. To ważne, bo razem z nimi zniknął gdzieś ten etos klubu, który przez dwadzieścia lat dumnie odmawiał wszelkiego kupczenia licencjami czy chodzenia drogami na skróty, a potem – z pomocą, albo jak kto woli za sprawą Osucha – wreszcie honorowo i sportowo wspiął się na najwyższy szczebel. Takie niuanse, takie historie i detale, jakimi obudowane były i Korona Ojrzyńskiego, i Zawisza 2013 tworzyły z nich kluby wyjątkowe, godne podziwu, szacunku, a nawet zazdrości.

Wiadomo, to nie trenerzy odpowiadają w stu procentach za kształt całej drużyny, czy nawet klubu, ale gdy dodamy do tego wszystkiego, że jednym ze świadków i poniekąd również winowajców degrengolady Korony jest Tarasiewicz, który stanowił mocny filar podziwianego Zawiszy – to jakieś jawne figle. Żarty z tych, których pamięć sięga dalej, niż ostatnie kilka miesięcy.

Można by rozpisać tutaj anatomię upadku obu klubów. W Koronie dziwne transfery, zmiana trenera, pozwolenie na odejście zawodników tworzących tożsamość tego klubu, a w efekcie rozbicie „Bandy Świrów”, czyli największej wartości kieleckiego futbolu. W Zawiszy kontuzje, przegięcie z obcokrajowcami, konflikt z kibicami, zmiana herbu i generalnie wojna podjazdowa wszystkich ze wszystkimi.

Ale patrząc na to wszystko z dystansem, dołączając jeszcze do układanki Rumaka w Zawiszy… Wypadałoby chyba po prostu zaakceptować, że rodzimy futbol uwielbia z nas szydzić. Tak jak ja wyszydziłbym każdego, kto powiedziałby mi wiosną 2013, że w starciu Korony z Podbeskidziem będę sympatyzował z tymi drugimi.

***

Urząd Miasta w Warszawie ogłosił konkurs dla uczniów: „Kibicuję bezpiecznie”. Oczywiście jak zwykle, już w pierwszym zdaniu kompletnie się kompromituje ignorancją i brakiem podstawowej wiedzy o świecie, który chce wyjaśniać i tłumaczyć dzieciakom.

Meczom piłkarskim coraz częściej towarzyszą chuligańskie wybryki. Wspieranie drużyny jest tylko pretekstem do inicjowania bójek, tzw. ustawek. Młodzież nie ma świadomości jak takie zachowanie może skutkować w zakresie odpowiedzialności za naruszenie ładu i porządku publicznego.

„Meczom piłkarskim coraz częściej towarzyszą chuligańskie wybryki” to żywy przykład na to, jak szkodliwe potrafią być dobre rady „Superniani” i innych równie kumatych autorytetów, które stadion widziały w telewizji. Oczywiście demolowany przez kibiców, gdzieś w latach 1995-1999, bo głównie takie materiały wciąż towarzyszą wszelkim debatom o kibicach. Ach, jest jeszcze słynny film z ustawki Arki z Legią, który TVN pokazał zaledwie osiemset czternaście razy i zapewne pokaże jeszcze nie raz.

Dlaczego szkodliwe? Wyobraźmy sobie bowiem warsztaty, którym towarzyszy hasło o tym, że meczom towarzyszą chuligańskie wybryki. Są dwie możliwości – albo dzieciak miał już styczność z trybunami, ma ojca-kibola, bez różnicy – zna stadion, albo wręcz przeciwnie, jest kompletnie nieświadomy tego, co aktualnie dzieje się w rodzimym futbolu.

Przy opcji numer jeden, chłopak wyśmieje mówców, a jeśli będzie mu się chciało – zmiażdży na argumenty każdego, kto będzie mu jojczył o chuligaństwie na stadionach. Przy opcji numer dwa – młoda latorośl się wystraszy i w swoim strachu przed kibolami będzie trwać tak długo, aż ktoś pokaże, że „ustawki” nie mają nic wspólnego z meczem i w żaden sposób nie zagrażają kibicom na stadionie.

Efekty takiej pogadanki są więc wyłącznie negatywne – wywołują albo śmiech, albo strach. A szkoda, bo sam uważam, że edukowanie najmłodszych w kwestii świadomego kibicowania powinno być obowiązkiem. Moim zdaniem jednak, warsztaty powinno się zaczynać od pokazania opraw. Od filmów z dopingiem wywołującym ciarki na plecach. Od materiałów z kibolskich akcji charytatywnych czy spotkań z kombatantami. Od pokazania, że istnieją, ba, dominują w tym środowisku ludzie, którym daleko do demolowania pociągów i bójek w lesie. Oczywiście, trzeba pokazać wszystkie strony problemu, trzeba pokazać burdy i agresję, ale jednocześnie udowadniając, że to młody człowiek sam decyduje, którą drogą podążać.

Jest tyle pozytywnego materiału, który mógłby zachęcić młodzież do uczestniczenia w barwnym ruchu ultras, jest tyle dowodów na potwierdzenie tezy o bezpiecznych stadionach, że krzywdzenie dzieciaków poprzez straszenie ich złymi potworami z „ustawek na trybunach” (?!) to albo głupota, albo wyrachowanie. Przyrównałbym to do zachęcania dzieciaków do wstąpienia w szeregi szkoły policyjnej nie materiałami o ich udanych akcjach i zbawczej roli w społeczeństwie, ale pokazywaniem, jak pastwią się nad bezbronnymi, pałują bez powodu, zachowują wulgarnie, czy brutalnie zatrzymują niewinnych ludzi.

Czy o to chodzi? Czy chodzi o zniechęcenie, czy może jednak pokazanie dobrej strony, dobrej drogi, którą może kroczyć młodzian? Potem odkłamywaniem mitów muszą się zajmować kibice, Ekstraklasa, PZPN, niektórzy dziennikarze, ogółem – ludzie, którzy raczej zajmować się edukacją nie powinni.

***

W sobotę ŁKS gra na wyjeździe z Radomiakiem. Pamiętam czasy, gdy na kilka dni przed meczem śledziłem gazety i Internet w poszukiwaniu informacji o zespole rywali, o pauzujących u nich zawodnikach, o ich wynikach w ostatnich spotkaniach. Gdy śledziłem przygotowania do meczu mojego zespołu i potencjalne składy obu zespołów.

Dziś przeszukuję Internet w poszukiwaniu informacji, czy wojewoda zamknie stadion w Radomiu po racach na derbach z ubiegłego tygodnia, czy też nie. Znak czasów – im mniej chuligaństwa na stadionach, tym więcej uwagi muszę poświęcać karom za nieliczne występki… A czy jadę do Radomia dowiem się pewnie dzień przed meczem. Chore.

JAKUB OLKIEWICZ

Fot. msobczynska.pl