Po co oglądać filmy, seriale, skoro jest futbol? Kolejny raz okazało się, że piłka nożna jest najlepszym scenarzystą. Gdybyście obejrzeli film o podobnej fabule, przełączylibyście uznając go za niewiarygodny. Obrażający inteligencję widza. Ale to stało się naprawdę: Rumun Moti, obrońca, były gracz Dinama Bukareszt, wszedł na serię jedenastek do klatki w miejsce wyrzuconego z boiska bramkarza i… wyłapał dwa karne. Dał swojej drużynie promocję kosztem, żeby było śmieszniej, Steauy Bukareszt.

Legenda, bohater, Moti. Cud w Bułgarii

Nieprawdopodobne. Na naszych oczach odbył się jeden z najbardziej niesamowitych konkursów rzutów karnych w historii futbolu. Wydawało się, że dla Steauy to będzie formalność: podejść, kopnąć celnie i ominąć strzałem przebierańca w bramce. Ale nie – Moti w pożyczonej bluzie i w cudzych rękawicach fruwał między słupkami jak oszalały. Nawet jeśli piłki nie odbijał, to był tego blisko. Presja narastała, aż w końcu zawodnicy z Bukaresztu jej nie wytrzymali.

Dodajmy, że Ludogorec stratę z poprzedniego meczu uratował w dziewięćdziesiątej minucie. Dodajmy, że na dosłownie sekundy przed serią strzałów z wapna czerwoną dostał bramkarz mistrza Bułgarii. Ten sam golkiper, który w poprzednim starciu wybronił jedenastkę! A stawką miliony euro, Liga Mistrzów. Tak bardzo potrzebna obu klubom, ba, obu ligom.

Moti oczywiście to taki kozak, że nawet sam strzelił karnego i to w pierwszej serii. Potem popajacował, potańczył, raz wyszedł na trzeci metr, sędzia nawet go upomniał. Ale koniec końców wybronił dwa karne. Dwa dobrze uderzone karne, tu nie było szczęścia, Steaua strzelała dobrze. Rumun wybronił to adrenaliną i bezczelnością, z pomocą przewrotnych jak zwykle, uwielbiających niezwykłe historie futbolowych Bogów.

Tak, to klasyczny przykład meczu, o którym mówi się: gotowiec na film. Tylko obsadzić Eastwooda w roli Motiego i zgarniać miliony.


Ludogorets 1-0 (6-5) Steaua Bucuresti… przez Vizyeo

***

Czy znajdzie się choć jeden kibic nie szanujący Athletic? Klubu tak twardo obstającego przy swoich zasadach, w dobie piłkarskiej globalizacji, dziesiątek drużyn, które wyglądają jak wyrwane z mokrych snów Antoniego Ptaka? Witamy Bilbao w Lidze Mistrzów po szesnastu latach przerwy. Z fanfarami. Na które zasłużyli też, nie ukrywajmy, na boisku. Napoli zostało dzisiaj znokautowane.

Włosi prowadzili? No i co z tego. Przez chwilę i tylko wynikiem, bo na pewno nie prowadzili gry. Athletic już w pierwszej połowie mógł (powinien?) prowadzić 2:0, nie udało im się trafić nawet do pustaka z kilku metrów. Hamsik ładnie zamieszał, ładnie zmieścił piłkę obok obrońcow i bramkarza, ale nie oszukujmy się. Potem zaprezentował defensywę ala Celtic lub Man Utd z meczu z MK Dons i został w pełni zasłużenie pokarany. To był materiał rodem z kasety futbolowych jaj, które wypożyczało się w salonie video, szczególnie trzecia bramka.

Bo przy drugiej ktoś może powiedzieć: jak można tak nawalić z kryciem i odpuścić Aduriza! A można też docenić wielką pracę, jaką wykonał jeden z graczy Athletic, blokując dwóch zawodników Napoli. Nie puścił ich, nie dał im się wyrwać, dzięki jego zagraniu Aduriz miał autostradę do siatki. Tak, asystę zaliczy się wrzucającemu z kornera, ale tutaj powinno się zaliczyć dwie asysty, bo oba zagrania, celna wrzutka i wyblok, stworzyły sytuację bramkową. Stuprocentową i w pełni wykonaną. Dwie asysty przy trzeciej bramce też można na siłę znaleźć, po jednej Albiolowi i Cabralowi, bramkarzowi gości.

Athletic był lepszy, Athletic zaprezentował pasję, waleczność i umiejętności, w konsekwencji zrealizował piłkarski sen. Mission impossible, strategia tak nie przystająca do dzisiejszych piłkarskich realiów, okazała się też drogą do sukcesu. Piękna historia, ale ta bajka jeszcze się nie kończy. Są większe cele do osiągnięcia, są bardziej smakowite kąski do wyniesienia z imprezy wielkich w Champions League. Klub z Bilbao stać na wiele. I trudno będzie im nie życzyć, by piękne San Mames nie było jak najdłużej areną Ligi Mistrzów.

***

A Arsenal? Arsenal przeszedł dalej, ale my cały czas nie możemy się pozbyć wrażenia, że ten zespół nie pokazuje nawet połowy swojego potencjału. Tak z zimną głową, bez emocji – Oezil, Cazorla, Sanchez, Oxlade-Chamberlain, Flamini – to ci grający dzisiaj, a przecież jest jeszcze Ramsey czy Walcott. I cała ta paczka z Besiktasem męczy się właściwie do ostatnich sekund, utrzymując mocno chwiejne 1:0 (jeden gol z przypadku i faza grupowa zawita do Turcji). Gra? Wygląda nieźle, przyzwoicie, jest parę klepek, jest trochę dograń do skrzydła i dokładnych dośrodkowań, jest parę fajnych piłek Wilshere’a (ta do Sancheza – miód!), ale nawet jeśli wspomniany Chilijczyk czy Oxlade-Chamberlain dochodzili do klarownych okazji – albo w bramkarza, albo obok, albo w ogóle w płot.

Jasne, Besiktas też nie grał żadnego wielkiego meczu, ale po czerwonej kartce dla Debuchy’ego wystarczył moment dekoncentracji, jeden kiks i Arsenal wylądowałby za burtą. Demba Ba zresztą przyładował w boczną siatkę w sytuacji, w której spokojnie mógł załadować sztukę Wojtkowi Szczęsnemu. Choć z gry „Kanonierów” można było wysnuć inne wnioski – atakowali dość spokojnie, miarowo, nawet grając w „dziesiątkę” nie bronili się we własnym polu karnym – to przecież losy awansu nie były przesądzone nawet w ostatnich sekundach doliczonego czasu gry.

Efekt? Arsenal prześlizgnął się do fazy grupowej, ale biorąc pod uwagę oczekiwania wobec wzmocnionego Sanchezem zespołu – to wciąż nie jest postrach Anglii i całej Europy. A wydając pieniądze od dwóch sezonów, ściągając Oezila i Sancheza, zatrzymując wszystkie młode gwiazdy, mając u siebie Wilshere’a czy Ramseya – warto byłoby wreszcie zacząć błyszczeć, a nie wygrywać 1:0 dwumecz z Turkami, w dodatku w fazie eliminacyjnej LM. Na papierze przed sezonem spodziewaliśmy się, że Arsenal może w tym sezonie pofrunąć naprawdę wysoko. Po starcie sezonu w ich wykonania – mamy coraz więcej wątpliwości…