Reklama

Lewandowski ryzykownie: – Niemcy to tacy ludzie jak my

redakcja

Autor:redakcja

14 lipca 2014, 12:04 • 30 min czytania 0 komentarzy

– Z tymi Niemcami też nie przesadzajmy. To ludzie tacy jak my. W 1/8 finału męczyli się z Algierią i po 90 minutach było 0:0. Mecz meczowi nierówny. W eliminacjach czeka nas bardzo ciężkie spotkanie, bo turniej w Brazylii na pewno doda Niemcom pewności – mówi na łamach Faktu i Przeglądu Sportowego Robert Lewandowski, który oczywiście przekonuje, że Polska niebawem też zagra na wielkiej imprezie. Zapraszamy na poniedziałkowy, pomundialowy przegląd prasy. Od razu uprzedzamy – jeśli szukacie bardzo dobrych tekstów o mistrzostwach, najlepiej rzućcie okiem na Gazetę Wyborczą. Jeśli chcecie więcej Ekstraklasy i piłki w Europie – wtedy bardziej przypadnie wam do gustu Przegląd Sportowy. Zdecydowanie omijać należy dziś wyłącznie Super Express.

Lewandowski ryzykownie: – Niemcy to tacy ludzie jak my

FAKT

Walczyli aż krew się lała – tak zatytułowano w Fakcie relację z meczu finałowego. Mamy aż sześć, a nawet siedem dobrych zdjęć, więc coś za coś – tekstu mało. W dodatku pisany sprzed telewizora.

To był mecz godny finału mistrzostw świata! Obie drużyny mogły wygrać, więcej stuprocentowych sytuacji miała nawet Argentyna, ale wiadomo – futbol to taka gra, w której na końcu wygrywają Niemcy. Mistrzostwo dali im superrezerwowi: Andre Schuerrle (24 l.) i Mario Goetze (22 l.). Od samego początku było widać, że nie powtórzy się historia z półfinału, gdzie Niemcy rozbili gospodarzy turnieju 7:1. Argentyna grała mądrzej, umiejętnie rozbijała ataki faworyzowanych rywali. Mogli prowadzić już na początku spotkania, kiedy po fatalnym podaniu Toniego Kroosa (24 l.) oko w oko z Manuelem Neuerem (28 l.) stanął Gonzalo Higuain (27 l.). Argentyński napastnik był jednak tak zaskoczony prezentem, że fatalnie skiksował. Na treningach w takich sytuacjach pewnie ma stuprocentową skuteczność, to jednak był finał mundialu. Najważniejszy mecz w życiu. Głowa nie wytrzymała. Może zapłakać nad swoim losem wspólnie z Rodrigo Palacio (32 l.), który miał w dogrywce równie dogodną sytuację. Niemcy grali na dużym luzie, jednak z tego luzu niewiele dobrego wynikało. Pod bramką Sergio Romero (27 l.) rzadko się gotowało, dużo większym zagrożeniem były kontrataki Albicelestes. Do czasu. W 113. minucie lewym skrzydłem przedarł się rezerwowy Schuerrle, dośrodkował do wprowadzonego kilkanaście minut wcześniej na boisko Goetzego, a ten zrobił to, czego wczoraj nie potrafili Argentyńczycy. Przyjął piłkę i strzelił tak, że bramkarz nie miał nic do powiedzenia. To wystarczyło.

Reklama

Czyżby po bandzie pierwszy raz w życiu pojechał miałki i nudny zwykle Jerzy Dudek? Jego poniedziałkowy felieton nosi tytuł: Brazylia to płaczący piłkarscy inwalidzi. Ostro.

„Wejście Kolumbijczyka Zunigi kolanem w plecy Neymara. To był kluczowy moment tego mundialu. Gdy przeczytałem, że Brazylijczyk nie zagra do końca turnieju, byłem przekonany, że jego koledzy tę stratę przekują w zawziętość i na boisku będą walczyć jak prawdziwi mężczyźni. Nie spodziewałem się, że od półfinału z Niemcami na boisku i poza nim zobaczę płaczków. Lament można zrozumieć w obliczu osobistej tragedii, a nie w trakcie turnieju, gdy liczy na ciebie 200 milionów ludzi”. Brazylia wychodzi na mecz z Niemcami. Trzymają się za ręce, są wzruszeni, Julio Cesar i David Luiz trzymają w ręku koszulkę nieobecnego Neymara. Tego sentymentalnego patosu było za wiele. Później, przed meczem o trzecie miejsce, Neymar płacze na konferencji prasowej. Mówi, że prawie został inwalidą. Scolari nie reaguje, dalej pozwala swoim piłkarzom na tego typu zachowania i efekt jest taki, że przeciwko Holandii w żółtych strojach gra jedenastu piłkarskich inwalidów. Brazylię ostatecznie pogrążyła Holandia z Louisem van Gaalem, czyli jej przeciwieństwo: piłkarze stanowili zespół, rozumieli się bez słów, a trener nie dość, że dokonywał idealnych zmian, to jeszcze dał na tym turnieju zagrać wszystkim 23 zawodnikom, których miał w kadrze. Takie coś buduje zespół. Brazylia w dwóch ostatnich meczach straciła 10 goli, a Holandia żadnego. Mało tego – Brazylia przegrała oba te mecze, a Holandia nie przegrała żadnego…

Kolejna strona: Listkiewicza przerażały rekiny! Duży tytuł i jeszcze większy wykrzyknik. To fragment dłuższego wywiadu, który znajdziemy w PS, ale zacytujmy od razu o co chodzi:

Recife to jedyne miejsce w Brazylii, gdzie można natknąć się na te ryby. Na początku, gdy zobaczyłem na plaży, że co 100 metrów jest tablica z ostrzeżeniem przed nimi, wydawało mi się to przesadą. Potem jednak rekin zaatakował żonę działacza komisji medycznej FIFA. Na szczęście był to mały osobnik i nic wielkiego jej się nie stało, ale pół dnia spędziła w szpitalu. Wtedy zrozumiałem, że na rekiny faktycznie trzeba uważać. (…) Przed meczem USA – Niemcy tak lało, że o mały włos, abyśmy się spóźnili. Z powodu tych opadów nie dało się normalnie jechać, a dodam, że podróżowałem wraz z sędziami. Drogę torowali nam policjanci, którzy rozebrali się do slipek. No i udało się, zdążyliśmy, ale byliśmy 40 minut przed meczem, a zgodnie z przepisami powinniśmy stawić się na stadionie półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem. Wielu kibiców miało mniej szczęścia i zdążyło dopiero na drugą połowę

Następnie w ramkach:
– Brazylia chce wziąć Mourinho
– Brazylia znów płacze
– Suarez będzie gryzł w Katalonii.

Reklama

Ostatnią stronę zajmuje rozmowa z Robertem Lewandowskim. Ta, o której wspomnieliśmy na wstępie. Robert oczywiście przekonuje, że Polska zagra niebawem na wielkiej imprezie.

Dyżurny optymizm.

Za trzy miesiące Polska gra mecz z Niemcami w eliminacjach Euro 2016. Oni rozgromili Brazylię 7:1 w półfinale i teraz kibice boją się powtórki na Narodowym.
– Ale chyba wszyscy by się cieszyli, gdybyśmy byli Brazylią, czyli czwartą drużyną świata. Z tymi Niemcami też nie przesadzajmy. To ludzie tacy jak my. W 1/8 finału męczyli się z Algierią i po 90 minutach było 0:0. Mecz meczowi nierówny. W eliminacjach czeka nas bardzo ciężkie spotkanie, bo turniej w Brazylii na pewno doda Niemcom pewności.

Może przed wyjazdem na ten mecz poprosi pan o parę wskazówek brazylijskiego stopera Bayernu – Dante. On grał w tym hańbiącym dla Brazylii półfinale.
– Zobaczymy, jak będzie. Na szczęście nasz awans nie będzie zależał wyłącznie od meczów z Niemcami. Do finałów mistrzostw Europy awansuje nie tylko zwycięzca grupy. Trzeba zdobywać punkty z innymi przeciwnikami. A Niemcy? Ten mecz to będzie wielkie wydarzenie.

Zastanawiam się, co Polska mogłaby zdziałać na brazylijskich mistrzostwach.
– Porównania i gdybania na podstawie tego, co widać w telewizji, są bez sensu. Będziemy się zastanawiać, kiedy awansujemy na wielką imprezę, w co bardzo wierzę.

Zapamiętajcie: Niemcy to tacy sami ludzie jak my (śmiech).

RZECZPOSPOLITA

Mistrzowie Niemcy zagościli dziś nawet w Rzeczpospolitej na okładce. O tym jak wygrał piękny futbol, Goetze został bohaterem, a Leo nie będzie bogiem jak Diego Maradona – pisze Michał Kołodziejczyk.

To był finał godny tego turnieju. Nikogo nie sparaliżował strach, nikt nie chował się za podwójną gardą. I Niemcy, i Argentyńczycy wiedzieli, że to może być ich jedyna szansa na przejście do historii. To miało być starcie najlepszego piłkarza świata Leo Messiego z najlepszą drużyną. Kroki argentyńskiego tanga mieszały się na boisku z sambą tańczoną przez Niemców. A Niemcy sambę tańczą przecież siedem razy lepiej od Brazylijczyków. Decydujący gol spotkania padł dopiero w 113 minucie, ale to nie były szachy, w których wszyscy czekali na karne. Było to najbardziej emocjonujące spotkanie o złoto od kilkudziesięciu lat, akcja przenosiła się spod jednego pola karnego pod drugie. Obie drużyny grały tak, jakby chciały podziękować Brazylii za ten fantastyczny turniej. Gola dającego złoto strzelił Mario Goetze, który na boisku pojawił się tuż przed rozpoczęciem dogrywki, a do tej pory nie odegrał żadnej roli w sukcesach swojej drużyny. Strzelił pięknie, po podaniu Andre Schuerrle ze skrzydła. Dla Niemców złoto mundialu to nagroda za dziesięć lat ciężkiej pracy, za uratowanie pięknego futbolu, za całkowitą transformację. Drużyna Joachima Loewa w czterech ostatnich wielkich turniejach dochodziła przynajmniej do półfinału, Niemcy zaczęli już nawet kręcić nosem, że może warto zarzucić piękny styl i wrócić do dobrego zwyczaju – wygrywania. Loew niczego nie zmieniał, teraz można mu postawić pomnik. Alejandro Sabella też miał plan, Argentyna była godnym rywalem. Trener nie komentował głosów ekspertów, którzy twierdzili, że jego drużyna to Messi i dziesięć koszulek. Faza pucharowa pokazała trochę inną twarz Argentyny, ludzie zaczeli doceniać generała Javiera Mascherano czy harujących w obronie i pomocy Ezequiela Garaya, Enzo Pereza, albo Marcosa Rojo. Piłkarze Sabelli uwierzyli w siebie w najlepszym możliwym momencie, przed finałem. Wyszli na mecz, by go wygrać i nic nie robili sobie z tego, że wszyscy dawali…

Widzieliśmy mnóstwo goli, klęski faworytów i narodziny nowych gwiazd. Dla gospodarzy mistrzostwa świata miały być radością i dumą, a były upokorzeniem. Brazylia już
nie jest ojczyzną pięknej gry.

Nie wystarczy zorganizować mistrzostw świata, by je wygrać. Brazylijczycy jakby o tym zapomnieli. Luiz Felipe Scolari przejmował drużynę półtora roku temu, by gasić pożar. Wcześniej odcinał już kupony od sławy, pracował dla pieniędzy w uzbeckim Bunyodkorze Taszkient, jednak kiedy ojczyzna go wezwała, by ratował reprezentację przed mundialem na własnych boiskach, nie odmówił. – Wiedziałem, jakie jest ryzyko – mówił po porażce 1:7 z Niemcami w półfinale. Chyba jednak nie wiedział. Wszedł drugi raz do tej samej rzeki, w 2002 roku wywalczył już przecież z Brazylią mistrzostwo świata i być może myślał, że jego magia ciągle działa. Zbudował zespół pełen złudzeń, wiara w narodzie wróciła, gdy prowadzona przez niego reprezentacja wygrała Puchar Konfederacji rozgrywany rok przed mundialem. Fred strzelił wtedy pięć goli, a w finale Brazylia rozbiła Hiszpanię 3:0. Teraz to właśnie Fred będzie miał najcięższe życie. Kiedy dwa dni po półfinale z Niemcami odwiedziliśmy siedzibę klubu Fluminense, w którym gra na co dzień, jego pracownicy mówili: – Nie żartujcie z niego, bo zrobicie drugiego Barbosę. Jemu trzeba współczuć. Moacir Barbosa był bramkarzem, który po porażce 1:2 z Urugwajem następne pół wieku spędził w biedzie, obwiniany o tamtą porażkę. Problem Freda jest trochę inny – rzeczywiście grał słabo, ale najgorsze jest to, że jako jedyny piłkarz z podstawowego składu występuje na co dzień w Brazylii. Koncert gwizdów będzie go witał na każdym stadionie. Scolari tak naprawdę dokonał wielkiej rzeczy, dochodząc z Brazylią do półfinału mundialu, bo ta drużyna na półfinał nie zasługiwała. Dopóki grał Neymar, były zwycięstwa, to, co się stało później, tak naprawdę trudno wytłumaczyć.

Swoje trzy grosze do brazylijskiej klęski dorzuca również Stefan Szczepłek. Futbol w Brazylii był przez kilkadziesiąt lat kolosem na glinianych nogach. Ale wydawał się niezniszczalny.

Dawne zespoły Brazylii łączyło jedno: miały co najmniej kilku piłkarzy, którzy są wciąż uznawani za najlepszych na swoich pozycjach w historii futbolu. W dwóch przypadkach można nawet mówić o całych genialnych jedenastkach (z 1958 i 1970 roku). Można z nimi porównać tylko Urugwaj z lat 20. i pierwszego mundialu, austriacki Wunderteam z początku lat 30., Węgry z lat 50., Niemcy z 70., Hiszpanię z ostatnich, ale do takich ocen potrzebny jest dystans. W roku 1958 Brazylia miała Pelego, Garrinchę i Didiego. Cztery lata później była bardzo podobna. W roku 1970 kończył grać Pele, ale byli – Jairzinho, Tostao, Gerson, Rivelino, Carlos Alberto. W 1994 w ataku grali Romario i Bebeto, a z tyłu kierował nimi Dunga. W 2002 trzej panowie R: Ronaldo, Ronaldinho, Rivaldo, Cafu, zwany „Pendolino”, i Roberto Carlos z pershingiem w lewej nodze. Teraz był tylko Neymar, a kiedy go zabrakło, Brazylia przestała istnieć. Luiz Felipe Scolari nie miał przygotowanej alternatywy dla Neymara. Podobno wspólnie z Carlosem Alberto Parreirą obejrzeli ponad 100 kandydatów do kadry na wyjątkowo prestiżowy mundial. To, co zobaczyliśmy, może świadczyć o dwóch rzeczach: albo się nie znają (w co trudno uwierzyć), albo nie ma dziś w Brazylii piłkarzy lepszych (to jeszcze trudniejsze do zrozumienia). W rezultacie Brazylia na turnieju, który był dla niej najważniejszy, zagrała słabo jak nigdy. Obydwaj trenerzy nie zrozumieli, że kilka lat temu stanęli w miejscu. Nie są w stanie wymyślić niczego rewolucyjnego w taktyce, a Brazylia nie ma dziś takich zawodników, którym trenerzy nie są potrzebni. Coś takiego jak brazylijska szkoła trenerska nie istnieje i nigdy jej nie było. Są tylko poszczególni trenerzy, czyli sytuacja analogiczna do tej z piłkarzami. W roku 1958 Vicente Feola początkowo nie widział w pierwszej jedenastce Pelego i Garrinchy. O wystawienie ich poprosili starsi zawodnicy. Feola się wahał, tym bardziej że psycholog kadry odradzał mu włączenie do niej obydwu. Pelego ze względu na zbyt młody wiek, a Garrinchy, z powodu jego niskiego ilorazu inteligencji. Potem, kiedy wychodzili na boisko, Brazylia nigdy nie przegrała.

Na koniec Piotr Żelazny o tym jak to wielu piłkarzy dzięki dobrej grze na mistrzostwach świata może trafić do silniejszych klubów. Tytuł: Mundial jako okno wystawowe.

Wydawało się, że dziś – w dobie internetu i szybkiego przepływu informacji – wszyscy piłkarze, którzy pojawili się na boiskach Brazylii, zostali wcześniej prześwietleni pod każdym możliwym kątem przez największe kluby świata. Że nie powtórzy się już sytuacja, jaka miała miejsce chociażby na Euro ’96, gdy po turnieju najbardziej chodliwym towarem na rynku transferowym stali się Czesi, którzy niespodziewanie doszli aż do finału, ale wcześniej byli piłkarzami niemal anonimowymi. Na szczęście po raz kolejny się okazało, że futbol potrafi zaskakiwać. Największą sensacją mistrzostw zostali oczywiście reprezentanci Kostaryki, a najlepszym zawodnikiem ekipy kolumbijskiego trenera Jose Manuela Pinto był bramkarz Keylor Navas. Powiedzieć z ręką na sercu, że Navas był anonimem, nie można – w końcu w poprzednim sezonie tylko cztery czołowe drużyny Primera Division straciły mniej goli niż jego Levante, ale mimo świetnej postawy Navasa w lidze nie był on przed mundialem łączony z żadnym wielkim klubem. Tymczasem w ubiegłym tygodniu okazało się, że reprezentant Kostaryki jest bardzo bliski przejścia do Bayernu Monachium. Oczywiście szans na posadzenie na ławce Manuela Neuera nie ma wielkich, ale sam fakt transferu do jednego z pretendentów do triumfu w Lidze Mistrzów ma swoją wymowę. W pewnym momencie mówiło się nawet, że Navas miałby trafić do Barcelony, która przecież szuka bramkarza po tym, gdy skończył się kontrakt Victorowi Valdesowi, jednak Katalończycy zdecydowali się podpisać umowę z Claudio Bravo. Bramkarz reprezentacji Chile parafował kontrakt tuż przed spotkaniem 1/8 finału, w którym jego reprezentacja odpadła z Brazylią. Bravo nie spotka jednak w stolicy Katalonii swojego kolegi z reprezentacji Alexisa Sancheza. On bowiem przeniósł się do Arsenalu. Sanchez poprzedniego sezonu do udanych zaliczyć nie może. Podczas mistrzostw w Brazylii zobaczyliśmy jego całkowicie inne oblicze. Przestał być mało ogarniętym skrzydłowym z wyjątkową skłonnością do podejmowania złych decyzji, a stał się walczącym zarówno w obronie, jak i w ataku, liderem zespołu. Nagle okazało się, że Sanchez w czerwonej koszulce reprezentacji to zupełnie inny – lepszy – zawodnik. 

GAZETA WYBORCZA

Masa tekstów (sporo z pewnością przygotowanych jeszcze przed finałem) dziś na łamach Wyborczej. O finale pisze duet Wołowski – Wilkowicz. Wykroimy tylko krótki fragment:

Obrona Argentyny była najlepsza na mundialu, straciła w nim zaledwie trzy bramki, ale i atak Niemców był przecież najlepszy – strzelili aż 18 goli. Szły więc fale za falą w jedną i drugą stronę boiska. Gonzalo Higuain był sam na sam z najlepszym bramkarzem turnieju Manuelem Neuerem, ale spudłował. Dwie fantastyczne szanse miał Leo Messi, a z drugiej strony – André Schürrle. Nic to nie dawało, potrzebna była dogrywka. I w niej Mario Götze, który wszedł na boisko w 88. minucie, strzelił złotego gola siedem minut przed końcem. Nerwy były po obu stronach, bo obydwie drużyny wyszły na boisko ze świadomością, że wywalczyły finał w wyjątkowym mundialu, że zwycięzca zostanie zapamiętany bardziej niż triumfatorzy z poprzednich lat ze względu na miejsce rozegrania, na okoliczności mistrzostw i sportowej rywalizacji. Bo Brazylia to miejsce święte dla futbolu, kraj pięciokrotnych mistrzów świata, niewyczerpane – wydawałoby się – źródło piłkarskich gwiazd, piłkarskich idei i powszechnej miłości do futbolu. Ale najpierw okazało się, że uczucie gospodarzy, choć gorące – co było widać wokół stadionów i na nich w czasie trwającego miesiąc święta – nie jest bezwarunkowe. Przed turniejem kraj ogarniały protesty przeciw marnotrawieniu przez rząd publicznych pieniędzy, bardziej potrzebnych w innych sferach życia niż sport, przeciw bezsensownej rozrzutności i uległości dyktatowi FIFA, głównego finansowego beneficjenta mistrzostw. Kraj wydał na turniej 15 mld dol., zarobiła głównie FIFA – ponad 4 mld. Potem runął mit o doskonałości brazylijskiej drużyny – w starciu z Niemcami w półfinale, a potem z Holendrami w sobotnim meczu o trzecie miejsce. W dwóch szokujących porażkach gospodarze stracili 10 bramek, zdobyli jedną i przypomnieli sobie, jak to było 64 lata temu, gdy organizowali pierwszy mundial u siebie. W 1950 r. przegraną 1:2 z Urugwajem w meczu o złoto nazwali „Maracanaço”, czyli „smuta na Maracanie”, stadionie, na którym odbyło się tamto spotkanie i wczorajszy finał. A teraz Brazylijczycy mówią, że o ile wtedy porażka była narodową tragedią, teraz oglądali komedię.

Ciekawiej jest na kolejnych stronach. Toni Kroos – wreszcie boss. Pochwałę środkowego pomocnika reprezentacji Niemiec przygotował Paweł Wilkowicz.

Są razem z Thomasem Muellerem i autsajderami, i sercem drużyny. Tę niemiecką kadrę zbudowano z dwóch grup. Pierwsza to piłkarze, którzy zajęli osiem lat temu trzecie miejsce w mundialu u siebie, zwanym Sommermaerchen, letnią bajką. To Philipp Lahm, Per Mertesacker, Bastian Schweinsteiger, Lukas Podolski i Miroslav Klose. Druga grupa jest z innej bajki. To mistrzowie Europy do lat 21 z 2009 r.: Manuel Neuer, Mats Hummels, Jerome Boateng, Benedikt Höwedes, Sami Khedira i Mesut Oezil. Z ważnych piłkarzy kadry tylko Kroos i Mueller nie należą do żadnej z tych grup. A Kroos jest też w kadrze jedynym Niemcem ze wschodu. W czasach gdy łatwiej dla kadry znaleźć Turka w Zagłębiu Ruhry albo Ghańczyka w Berlinie niż Ossiego z krwi i kości. Urodził się niespełna 80 km od Świnoujścia, w Greifswaldzie, w burzliwym 1990 r. Niecałe dwa miesiące po upadku muru. Pół roku przed tym, jak Niemcy zostali ostatni raz mistrzami świata. Jeszcze istniała NRD, ale już trwał remanent przed likwidacją. Był entuzjazm, Helmut Kohl obiecywał kwitnące krajobrazy, a Franz Beckenbauer, że Niemcy z Zachodu z Niemcami ze Wschodu opanują futbol na lata. Kwitnących krajobrazów nie ma. Drużyny ze wschodu w Bundeslidze nie ma. 30 proc. mieszkańców Greifswaldu z lat 90. nie ma. Wyjechali na Zachód. Gdy Niemcy reformowali swoje akademie piłkarskie, sięgnęli po niektóre rozwiązania z enerdowskiego sportu. Ale Wschód już na tym nie skorzystał. Z akademii Hansy Rostock, kiedyś dumy wschodnioniemieckiej piłki, została tylko dawna sława. Ale Toni jeszcze zdążył się wyuczyć na piłkarza właśnie tam. Jest dzieckiem sportowego projektu. Rodzinnego: ojciec był niespełnionym piłkarzem, matka mistrzynią NRD w badmintonie. Synom miało się udać w futbolu. Nie tylko Toniemu, Felix gra w Werderze Brema. Toni był kiedyś kibicem Werderu, zapatrzonym we Francuza Johana Micouda. Ale talent miał tak wielki, że Bayern kupił go jeszcze jako 16-latka z opinią cudownego dziecka. Najlepszego piłkarza mistrzostw świata do lat 17. Kroos został najmłodszym piłkarzem, który zagrał w Bayernie. Miał 17 lat i osiem miesięcy – potem ten rekord pobił David Alaba – gdy zadebiutował w Bundeslidze, z dwiema asystami przy golach Miroslava Klose. Uli Hoeness mu obiecał: rozwijaj się tak dalej, a będziemy dla ciebie trzymać numer 10. Ale gdy nastały czasy Juergena Klinsmanna, trudno było nawet o jakieś słowo od trenera, o koszulce z nr. 10 nie wspominając. Kroos gasł, aż w końcu poprosił o zgodę na odejście..

Czy przyszłością futbolu jest gra bez napastników?

Coraz częściej bez podań i odpowiedniego wsparcia kolegów, coraz dalej w klasyfikacji strzelców – dla klasycznych napastników mundial był potwierdzeniem, że ich znaczenie dramatycznie spada. Chociaż sumą strzelonych goli na tych mistrzostwach napastnicy przebili wynik sprzed czterech lat, ich procentowy wkład wciąż maleje – w porównaniu z mundialem w 2006 roku już o kilkanaście procent. Powszechna opinia o ofensywnym turnieju w Brazylii ich po prostu nie dotyczy. Weźmy Robina van Persiego: został najskuteczniejszym napastnikiem na mistrzostwach, ale trzy z czterech goli strzelił w pierwszych dwóch kolejkach. Później jego wkład w wyniki i grę drużyny znacznie zmalał – przeciwko Meksykowi i Argentynie w sumie oddał jeden celny strzał. Ostatniego gola zdobył dopiero w meczu o trzecie miejsce – z rzutu karnego. – Jeśli spojrzeć na klasyfikację strzelców turnieju, żaden z czołowych napastników nie jest klasyczną „dziewiątką” – tłumaczył Alan Shearer dla BBC. Anglik był przykładem snajpera, który potrzebował metra wolnej przestrzeni, by zdobywać gole na wiele różnych sposobów. Jego zadaniem nie było wspomaganie kolegów w rozegraniu ataków, szukanie miejsca w bocznych strefach czy bliżej środka boiska. O ile w 2010 roku drastyczny spadek liczby strzelanych przez „dziewiątki” goli był efektem częstszego stosowania taktyki z jednym napastnikiem, o tyle teraz coraz modniejsze jest wykorzystywanie w ataku zawodników bardziej wszechstronnych, takich jak Thomas Müller. Na początku turnieju był w teorii najbardziej wysuniętym piłkarzem Niemców, ale przecież 24-latek, którego skuteczność była tylko uzupełnieniem umiejętności wychodzących daleko poza profil typowego napastnika, jeszcze lepiej gra na skrzydle, może też być środkowym pomocnikiem (ale na pewno nie jest „dziewiątką”). Aby lepiej wykorzystać Müllera, trener Joachim Löw w ostatnich trzech meczach przywrócił do pierwszego składu Miroslava Klosego – analizuje z kolei Michał Zachodny.

Chętnie zobaczymy również, jak o mundialu pisze dziś ten, który pisać zdecydowanie potrafi, czyli Wojciech Kuczok. Pytanie: „Co się stało z Brazylią?” jest ponad ludzkie siły, nie ma takiej mowy na świecie, w której można by stosownie zdiagnozować to, co wydarzyło się w świecie piłki nożnej w minionym tygodniu, wszystkie słowniki świata stały się nagle nieprzydatne – przekonuje.

Chcieć nazwać to, co wyprawiali „Canarinhos”, to jakby próbować odpowiedzieć dziecku na pytanie: „A gdzie się kończy nieskończoność? I co tam jest jeszcze dalej, za nią?”. Trzeba będzie wymyślić nowe pojęcie, być może niewyrażalne w języku. Tak pięknie się zapowietrzył Tomasz Wołek, wszakże mistrz słownej galanterii, kiedy po historycznym 1:7 zaczął wymieniać w różnych rejestrach polszczyzny kolejne, wciąż stanowczo zbyt lekkie określenia: wstyd, obciach, obsuwa, sromota. Nie tylko Wołkowi język stanął w gardle. Stefan Szczepłek w telewizyjnym studiu nie powstydził się użyć resentymentu, pomstując na to, że to nie Niemcy dokonali w Belo Horizonte boiskowej masakry, tylko Bayern przebrany w koszulki Flamengo – jakby model reprezentacji narodowej opartej na graczach jednego klubu był już dzisiaj nie fair. Próby rozumowej diagnozy biorą w łeb, lepiej je porzucić; podopieczni Scolariego przyprawili nas o globalną zagwozdkę, którą mógłby przebić chyba już tylko papież, w majestacie dogmatu nieomylności ogłaszając, iż Boga nie ma. Przyniósłby tym samym ulgę kibicom Brazylii, którym lasują się mózgi podczas prób wytłumaczenia sobie tak niezbadanych a okrutnych wyroków – 1:10 w dwumeczu z Niemcami i Holandią? A przecież tak pięknie się modlili, piłkarze żegnali się znakiem krzyża, wbiegając na boisko, przybijali piątkę z aniołkami po każdym golu, po każdym meczu ze łzami w oczach dziękowali Bogu za to, że jest Brazylijczykiem. Tak bardzo nie wierzę w to, co ujrzałem, że wciąż czekam na jakiś nagły zwrot akcji, wciąż siedzę w opustoszałym kinie i liczę na to, że długo po napisach końcowych pojawi się jakieś wyjaśnienie od reżysera, na przykład: „Szanowni państwo, ostatnie dwa mecze dedykujemy wyrzynanym lasom amazońskim – wespół z kolegami z Europy wykonaliśmy performance o hekatombie naszej puszczy: chcieliśmy, żebyście wraz z nami poczuli bezradność drzew wycinanych w pień To było takie nasze Fuck Up for Forest Przerżnęliśmy w proteście przeciw rżnięciu!”.

Na koniec polecamy zaś mundialowy alfabet Pawła Wilkowicza.

A jak Argentyna, czyli sąsiad Brazylii, nieznośny. Kiedy na początku mundialu wziął we władanie Copacabanę, wyśpiewując o tym, że Maradona jest lepszy od Pelego, można to było ignorować z filozoficznym uśmiechem. W końcu historia mundiali jasno przemawia na korzyść Brazylijczyka (3:1). Ale po półfinałach to już była czysta złośliwość. Argentyńczycy nie bez powodu nazywani są „Niemcami Ameryki Płd.”, cieszyli się po 7:1 bardziej niż wygrani. Właściwi Niemcy byli tym raczej zażenowani.

B jak Bayern. Dał nam pewność, że choć działy się w tym turnieju różne cuda, to jednak rządziła wszystkim wyższa logika. Najlepszy klub ostatnich sezonów miał aż dziewięciu piłkarzy w strefie medalowej. Z tego aż czterech nominowanych do nagrody piłkarza turnieju plus Manuela Neuera z nominacją dla bramkarza turnieju. Cała Bundesliga, najbardziej rozpieszczana pochwałami liga ostatnich lat, miała w półfinale aż 20 zawodników. Dla porównania: Premiership – 17 piłkarzy, ale żadnego nominowanego. A liga hiszpańska – ośmiu, czyli mniej niż Ba-yern, ale wśród nich czterech nominowanych. Może w roku hiszpańskiego finału Ligi Mistrzów powinno ich być więcej? Ale też kraj zwycięzcy Ligi Mistrzów jeszcze nigdy w tym samym sezonie nie wygrał mundialu.

C jak Capello. Fabio, włoski trener Rosji, najlepiej opłacany na brazylijskich mistrzostwach – z pensją 7 mln euro za rok. Po przegranym meczu z Belgią mówił, że była to „bella partita”. Po trzech „pięknych meczach” Rosja wróciła do domu, a jej kibice oskarżyli Włocha o chciwość. Dla porównania: Alejandro Sabella otrzymuje od federacji Argentyny 600 tys. rocznie. I po mundialu opuszcza stanowisko. Nie wszystko w piłce da się przeliczyć na pieniądze. Ale próbować trzeba.

Świetna dziś Wyborcza, naprawdę.

SUPER EXPRESS

Przeskok do Super Expressu dość bolesny. Tu tylko trzy strony o piłce. „Niemcy mistrzami świata” – na ostatniej stronie. Kilka zdań o finale, których w najmniejszym stopniu nie ma sensu cytować. Dalej „Miro Klose podzielił Opole„. Czy powinien zostać honorowym obywatelem?

Z pomysłem nadania tytułu Klosemu wystąpiło stowarzyszenie „Opole na tak”, które kilka dni temu zaczęło w Internecie sondować to, jak pomysł przyjmą mieszkańcy. Zaczęła się burza, której gwałtowność zaskoczyła nawet pomysłodawców. Ci zrezygnowali z przedłożenia wniosku, ale niewykluczone, że ideę podchwyci miejscowa mniejszość niemiecka. Opole się podzieliło, co pokazuje sondaż „Nowej Trybuny Opolskiej” – 40,1 proc. odpowiedziało, że miasto powinno nadać Mirkowi taki tytuł, a 56,6 proc., że nie. Na naszym portalu Gwizdek24.pl aż 85 proc. głosujących jest przeciw, a tylko 15 proc. za. Klose zniechęcił Polaków tym, że śpiewa niemiecki hymn, nie rozmawia z polskimi dziennikarzami, a po strzelonych golach wskazuje ręką na czarnego orła na piersi. Przeciwstawiany jest Łukaszowi Podolskiemu, który hymnu nie śpiewa, polskiej prasie nie odmawia wywiadów i nie cieszył się po golach strzelanych Polsce na Euro 2008. Ta historia nie jest jednak czarno-biała. Rodzina Klosego nie chce o tym mówić, bo twierdzi, że wyrok na Mirka i tak został wydany, ale o Polsce Klose tak do końca nie zapomniał. Jak się dowiedzieliśmy, kiedy w 2005 r. urodziły mu się bliźniaki, Luan i Noah, zadbał, aby najpierw nauczyły się polskiego, a dopiero potem niemieckiego. Sprowadził wtedy z naszego kraju opiekunki, dzięki którym jego synowie dziś nie mają problemów z naszym językiem. Ci, którzy go znają, twierdzą też, że gesty po golach nie mają nic wspólnego z czarnym orłem. Ich zdaniem Klose dotyka ręką serca (akurat tam znajduje się orzeł) i pokazuje trzy palce. To rodzinna dedykacja…

W ramkach:
– wyniki sparingów klubów Ekstraklasy
– Bartosz Iwan złamał kość śródstopia
– Dwaliszwili może odejść do Partizana.

Ostatni z odrobinę większych tekstów traktuje zaś o bramkarzu Holendrów, który jest obiektem żartów w internecie. W meczu z Brazylią tak nudził się między słupkami, że mógłby pójść na piwo. W końcu leniwie oparł się o słupek. Słabiuteńki numer „Superaka”. Do szybkiego zapomnienia.

PRZEGLĄD SPORTOWY

Mistrzowska okładka przeglądu. W sensie: po mistrzostwach.

Lecimy po kolei, zaczynając od finałowej korespondencji Tomasza Włodarczyka.

Leo Messi został naznaczony przez Argentynę kompleksem Maradony. Choć w klubowych zdobyczach przebija Boskiego Diego, to nie dał swojemu krajowi mistrzostwa świata tak jak on w 1986 roku. Mógł na zawsze uciszyć głosy wszelakich wybrednych, ale tego nie zrobił. W najlepszej sytuacji z 47. minuty minimalnie spudłował. Messi w tym turnieju był cichy. Budził się na ważne momenty. Jak w spotkaniach z Iranem czy Nigerią. Jego ojciec mówił, że syn czuł się, jakby jego nogi ważyły sto kilogramów. W finale włączał się do gry tylko wtedy, kiedy widział poważną okazję do zagrożenia rywalowi. Niemców nie dopadł efekt Brazylii – zachłyśnięcia się rozegraniem perfekcyjnego półfinału. Zatrzymywała ich twarda jak skała obrona Albicelestes. Argentyna do finału dojechała dzięki żelaznej defensywie nie tracąc w fazie pucharowej ani jednego gola. Ta metoda małych kroczków podsycona walecznością, sprawdziła się do dogrywki w Rio. Najwięksi minimaliści turnieju. To był finał pełen brudnej gry. Stawka nakazywała nawet największym futbolowym artystom chwytać się najgorszych sztuczek. Na świeczniku znalazł się Neuer, który jak Schumacher w Battistona w 1982 r., wbił się w Higuaina. Tevez musiał głośno zaśmiać się przed telewizorem, gdy do głosu doszedł Rodrigo Palacio – drugi w hierarchii napastnik Sabelli. Mógł powiedzieć szach, mat, podobnie jak nieobecny już na boisku El Pipita, ale tak jak on nie wytrzymał próby nerwów z Neuerem. Teraz Argentyna może mówić: co by było gdyby? Joachim Löw wreszcie dopiął swego. Po trzech półfinałach wielkich imprez cieszy się z gigantycznego sukcesu. Wygrał dzięki mądrości i otwartości na zawodników, którzy na różnych etapach mundialu potrafili go zawieść. Po meczu z Algierią odstawił na boczny tor Mario Götze. W ataku rewelacyjnie zastąpił go Miroslav Klose. Ani piłkarz ani selekcjoner się jednak na siebie nie obrazili. Götze w 88. minucie został namaszczony przez pięknie żegnającego się z kadrą Klose i w 113. minucie, po podaniu innego zmiennika Schürrle…

Paradoksalnie o Niemcach nie ma w dzisiejszym wydaniu aż tak wiele. Jeszcze tylko tekst o tym, jak ogarnęła ich ekstaza po triumfie. Lepiej zacytować fragment o ostatecznej klęsce Brazylijczyków.

Vexame. To najczęściej ostatnio powtarzane słowo w Brazylii. Wstyd. Bije po oczach z pierwszych stron gazet, nie obchodzi się bez niego żadna piłkarska dyskusja czy to w telewizji, w radiu, czy na ulicy. Na swoim mundialu, na turnieju, na którym miała zdobyć szósty Puchar Świata w historii, reprezentacja Brazylii zrobiła z siebie pośmiewisko. Najpierw przeżyła największe upokorzenie w dziejach brazylijskiego futbolu, przegrywając 1:7 z Niemcami, a później zamiast choćby odrobinę zrehabilitować się i zatrzeć negatywne wrażenie, w meczu z Holandią o trzecie miejsce Canarinhos przegrali 0:3. 1:10 w dwóch kolejnych. Łącznie Julio Cesar wpuścił aż 14 goli, co jest najgorszym wynikiem w historii brazylijskiej drużyny na mistrzostwach świata i najgorszym wynikiem gospodarza mundialu. W sobotę stadion w Brasilii piłkarze Luiza Felipe Scolariego opuszczali pośród gwizdów i buczenia, podobnie jak kilka dni wcześniej w Belo Horizonte. – W meczu z Niemcami schodziłem z murawy przy wyniku 0:5. Nawet Pele byłby wygwizdywany w takim momencie – bronił się Fred, jedna z największych ofiar w Brazylii, piłkarz, z którego dworuje się na każdym kroku. – Nie mam jak się bronić. Kto żyje futbolem, ten wie, że nasza drużyna nie funkcjonowała tak jak na Pucharze Konfederacji czy w meczach towarzyskich. Piłka do mnie nie docierała, ale odpowiedzialność za porażkę biorę na siebie razem z kolegami – mówił napastnik Fluminense, który strzelił tylko jednego gola, w spotkaniu z Kamerunem.

Lewandowski przekonuje, że walka o Euro 2016 to nie tylko mecze z naszymi zachodnimi sąsiadami. NA SZCZĘŚCIE! Poniżej natomiast kawałek o jego przeprowadzce do Monachium.

W składzie reprezentacji Joachima Löwa jest siedmiu zawodników Bayernu. Nie trzeba było wyjeżdżać do Madrytu, by zostać galactico.
– Ciężko na to pracuję od ósmego roku życia. Dojście do Bayernu kosztowało mnie wiele wyrzeczeń i wysiłku. Mam pełną świadomość tego, co chcę osiągnąć i dążę do wyznaczonego celu. Kiedy są wakacje, odpoczywam. W tym roku miałem aż pięć tygodni wolnego. Baterie naładowałem na maksa. Teraz czeka mnie ciężka praca, fizyczna i psychiczna – bo oczekiwania urosną. Ale ja się ich nie boję. Z boku może wyglądać, że wszystko przychodzi mi łatwo. Zapewniam, że nie.

Miał pan propozycje z najlepszych i najbogatszych klubów Europy. Dlaczego wybrał pan Bayern?
– To jeden z trzech najlepszych klubów świata. Nie interesuje go gra o drugie miejsca, liczą się tylko zwycięstwa. Czułem, że to dla mnie najlepsze rozwiązanie. Wciąż mogę być lepszym piłkarzem i uznałem, że Monachium to najbardziej odpowiednie miejsce do rozwoju. Mam również nadzieję, że na transferze skorzysta też reprezentacja Polski.

Mógłby pan porównać swój pierwszy tydzień w Monachium do tego w Dortmundzie?
– Wtedy byłem zupełnie sam i musiałem załatwiać wszystkie formalności. Ciągnęło się to tygodniami, nie miałem spokoju, czasu na odpoczynek i regenerację po treningach. Nawet podpisanie umowy o telefon sprawiało kłopot. To była niezła szkoła życia, ale i koszmar. Jeździłem z miejsca na miejsce, załatwiałem wiele drobnych, uciążliwych spraw. W Monachium ogarnęliśmy się w dwa dni. Mieszkanie wybraliśmy już wiosną. Znam język i realia, więc przeprowadzka była bezbolesna.

Barwnie o brazylijskim mundialu opowiada Michał Listkiewicz. Nie tylko o rekinach. Jest sporo o sprawach sędziowskich i arbitrach, którzy mieli zalecenie FIFA, by nie szastać kartkami na lewo i prawo.

Podczas mistrzostw znów głośno było o błędach arbitrów. A pan jak ocenia poziom sędziowania w mundialu?
– Po początkowych perturbacjach poziom sędziowania był całkiem wysoki. A że słychać słowa krytyki, cóż, taki los sędziów. Nikt ich nie będzie kochać, zawsze przegrani będą szukać w nich winnych. Na pewno jednak niektóre pomyłki nie powinny się zdarzać. Mam na myśli choćby dwie niesłusznie nieuznane bramki dla Meksyku (w pierwszym meczu z Kamerunem, wygranym przez Meksyk 1:0 – red.), nieuznanego gola dla Bośni (w spotkaniu z Nigerią przegranym przez Bośnię 0:1 – red.), dodatkowo jeszcze były ze trzy zagrania ręką w polu karnym źle zinterpretowane przez sędziów.

Mylili się nawet uznani sędziowie. Gdy rozmawialiśmy przed mistrzostwami, jako najlepszych sędziów w mundialu wskazał pan Japończyka Yuichiego Nichimurę i Uzbeka Rawszana Irmatowa. Tymczasem ten pierwszy podyktował bardzo wątpliwego karnego dla Brazylii w meczu Chorwacją, a drugi nie przyznał jedenastki Meksykanom za zagranie ręką Darijo Srny w polu karnym.
– Nishimura miał pecha, bo to był mecz otwarcia i na nim skupiła się uwaga. Natomiast jeśli chodzi o Irmatowa, to nie do końca się z panem zgodzę, bo to nie było takie ewidentne zagranie ręką.

Kolejną sprawą, która budziła kontrowersje, były kartki, a raczej ich brak. Sędziowie sięgali po nie rzadziej niż wcześniej.
– Takie było zalecenie FIFA. Sędziowie mieli przykazane, żeby używać innych technik. To znaczy mieli karać za brutalne faule, ale w wypadku protestów i gestów niezadowolenia powinni być bardziej wyrozumiali. Sędzia ma dbać o bezpieczeństwo zawodników, a nie o to, by piłkarze mu się kłaniali. Generalnie kartki powinny wchodzić w grę dopiero, gdy inne rzeczy nie przynoszą skutki. To jak z dzieckiem, gdy nie skutkują prośby, trzeba na przykład wprowadzić mu szlaban na komputer.

Na kolejnych stronach powrót do tematów ligowych. Damien Perquis przedłużył kontrakt z Betisem do 2016 roku, ale po spadku z Primera Division musiał zgodzić się na około 30-procentową obniżkę zarobków. Przemysław Tytoń chce się tymczasem odbudować w Elche.

– Najważniejsze będą początki. Jeśli przekona trenera od razu, będzie miał zdecydowanie łatwiej. Escriba wymaga jednak całkowitego poświęcenia, Przemek musi utożsamiać się z klubem, uczyć języka od samego początku. Wiele zależy od samej adaptacji w szatni i nowym kraju – mówi nam dziennikarz Diario Franjiverde, największego portalu z Elche, Óscar Ato. 3-krotny reprezentant Polski nie jest typem bramkarza-libero, który wychodzi odważnie do prostopadłych piłek, jak na przykład Manuel Neuer. Nie jest to jednak problem, gdyż przy defensywnej taktyce walenckiego klubu nie będzie zmuszony do częstych wycieczek poza pole karne. Musi się jednak nastawić, że będą wymagać od niego dobrej gry obiema nogami, gdyż w Hiszpanii niemal każdy zespół wykorzystuje golkipera przy rozegraniu piłki. Na ten aspekt zresztą szczególnie uczulony jest trener bramkarzy Elche, Marcos Abad. – Zwinność i refleks to jego atuty, więc jeśli będzie do tego odpowiednio wykorzystywał nogi, powinien dać sobie radę. Manu, z którym będzie rywalizował, jest dość solidny. Kibice go kochają, ale nie radzi sobie w powietrzu i zdarzają mu się wpadki – tłumaczy Pedro Ortuno, dziennikarz związany z klubem. Escriba jest konserwatystą, więc jeśli wybierze przed sezonem pierwszego bramkarza, będzie się starał bronić go za wszelką cenę, nawet w przypadku błędów. W tym aspekcie stosuje metodykę Jose Mourinho. W zasadzie koncepcja szkoleniowca Elche wydaje się klarowna – choć na pierwszych treningach miał aż czterech golkiperów, to o miejsce w bramce będzie rywalizować dwóch – Tytoń oraz Manu Herrera. Na wylocie z klubu są raczej Tono Martínez oraz Diego Rivas. Z pierwszego nie był zadowolony trener, stąd też prośba o innego bramkarza i przenosiny Polaka, natomiast drugi nie przebił się na wypożyczeniu w Eibar…

A co w Ekstraklasie? Lechowi skończyły się pieniądze i Mariusz Rumak ma tego świadomość. – Nie stać nas na mercedesy i jachty – mówi obrazowo. eby kupić, trzeba sprzedać.

Kanał Lech TV wyemitował rozmowę z wiceprezesem klubu Piotrem Rutkowskim, który mówi o wielu celach na nowy sezon, a przy tym przyznaje, że ławka zespołu jest faktycznie wąska. Nie jest tak, że dokłada panu obowiązków, a przy tym nie sprawia, żeby była odpowiednio szeroka kadra?
– Nie oglądałem tego materiału, więc ciężko mi się odnosić, bo jednak słowa mogą być przeinaczone. Fakt jest jednak taki, że nie pamiętam, kiedy Lech Poznań zgłosił tak mało piłkarzy do europejskich pucharów. Na naszej liście mamy ich tylko 22. Więcej nie może być, bo po prostu ich nie mamy.

Prezes uważa, że obecna drużyna Kolejorza ma największy potencjał od 10 lat, że jakościowo przewyższa wszystkie poprzednie. Co pan na to?
– Hm, musiałbym to przeanalizować na spokojnie. Na pewno były takie momenty, że Lech miał więcej dorosłych reprezentantów w kadrach narodowych. A to jest tak naprawdę bardzo wymierny wskaźnik. A teraz? Cóż, życie pokaże. Przypomnijmy sobie poprzednie sukcesy pucharowe. Choćby 120 minut walki z Austrią Wiedeń i gol w doliczonym czasie dogrywki. Ten zespół właśnie wtedy się zmieniał, ten zespół wówczas dorastał. Nie było na pewno tak, że przed rozgrywkami był już gotowy. Potem można jeszcze dodać dramatyczne karne przeciwko Interowi Baku. Jakoś tak jest, że awanse do faz grupowych Pucharu UEFA czy Ligi Europy są osiągane w dramatycznych okolicznościach. Mam nadzieję, że teraz nie będzie tak dramatycznie, a wejdziemy do fazy zasadniczej rozgrywek. Bo wtedy ten zespół dorośnie i faktycznie powiem, że słowa prezesa są prawdziwe. Dopóki jednak nie zmierzy się z tymi mocnymi ekipami, które będą w grupie i nie nabierzemy w ten sposób pewności siebie, to nie jesteśmy w stanie powiedzieć, czy taki Kasper Hämäläinen jest lepszy od Semira Štilicia, a Łukasz Teodorczyk od Roberta Lewandowskiego, Hernana Rengifo, czy Artjomsa Rudnevsa.

Dalej:
– Jakub Kosecki próbuje wrócić do żywych
– Flavio Paixao będzie nowym kapitanem Zawiszy
– Lechia pokazuje siłę, gromiąc Panathinaikos
Argentyńczyk z polskim paszportem może grać w Zawiszy.

30-letni pomocnik od soboty trenuje w Bydgoszczy. Testy w zespole Jorge Paixao są dla niego pierwszą okazją do wizyty w kraju, z którego pochodziła jego babcia. Do ekstraklasy przymierzany był jednak już kilka lat temu. W 2011 roku menedżer Paweł Staniszewski proponował go Lechii. Ostatecznie klub z Gdańska nie zdecydował się go sprawdzić. – To środkowy pomocnik grający na pozycji defensywnego pomocnika. Jego styl określiłbym jako hiszpański. Gra na dwa-trzy kontakty, po odbiorze stara się uruchomić akcje ofensywną dokładnym podaniem w boczne sektory boiska. Nie boi się długich przerzutów – charakteryzował go wówczas Staniszewski. Dziś dodaje: – Sebastian nie ogranicza się tylko do odbiorów. Częściej rozgrywa, kreuje. Na boisku przypomina Argentyńczyka Gago – mówi menedżer, który dziś z Settim już nie współpracuje. Zamiast do Lechii piłkarz trafił do Czornomorca Odessa, ostatnio występował w greckim Asteras Tripolis. Zawiszy jest bardzo potrzebny. Klub z Bydgoszczy pilnie musi wzmocnić środek pola, który latem najbardziej został osłabiony. Hermes zakończył karierę, Sebastianowi Dudkowi wygasła umowa, Herold Goulon wciąż nie wrócił do treningów po operacji kręgosłupa. W efekcie, gdy podczas meczu o Superpuchar Polski (3:2 z Legią) z boiska zszedł Paweł Strąk, trener Paixao musiał wpuścić Kornelisza Sochania, który w ekstraklasie rozegrał dopiero kilka minut. Strąk w Warszawie doznał wstrząśnienia mózgu i przez tydzień nie może trenować. Jeśli więc w najbliższych dniach Setti nie podpisze umowy, to w czwartkowym spotkaniu w Lidze Europy z Zulte Waregem znów będzie musiał zagrać niedoświadczony osiemnastolatek.

Ciekawy numer PS. Sporo różnorodnych tematów.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...