Reklama

Demjan wraca z przytupem. Chce grać z Podbeskidziem w pucharach

redakcja

Autor:redakcja

10 lipca 2014, 11:21 • 23 min czytania 0 komentarzy

– Kiedy przyjechałem w maju na mecz z Widzewem, przez pierwsze minuty w ogóle nie patrzyłem na murawę, tylko dziwiłem się, jak urosły trybuny. Niesamowite, wszystko się zmieniło i wyładniało. Nie mogę się doczekać gry na tym stadionie – mówi Słowak w rozmowie z Przeglądem Sportowym. I dalej: – To jest moje wielkie, niespełnione wciąż marzenie. Mam prawie 32 lata i jeszcze nigdy w nich nie zagrałem. Chciałbym wystąpić chociaż w jednym meczu. Wierzę, że uda mi się to w Podbeskidziu. Dziś w przeglądzie prasy miks tematów piłkarskich, choć musimy przede wszystkim odnotować, że wczorajsze zwycięstwo Zawiszy nad Legią zostało ledwie odnotowane. Superpuchar po prostu odbębniony.

Demjan wraca z przytupem. Chce grać z Podbeskidziem w pucharach

FAKT

W dzisiejszym wydaniu składanka różnych tematów – trochę mundialu, trochę Lewandowskiego, parę zdań o superpucharze. Najpierw Brazylia w rozpaczy – w środę obudziła się z poczuciem wstydu.

Zalani łzami kibice nie mogli uwierzyć, że na ich oczach pisze się najgorsza z możliwych historii. Że przez następne długie lata, być może na zawsze, właśnie wydarzenie z 8 lipca 2014 roku będzie przywoływane jako to, które najbardziej zawstydziło kraj. Maracanazo przy Mineirazo (od nazwy stadionu Mineirao) staje się niewinną przegraną. Z każdą następną strzelaną przez Niemców bramką płacz zamieniał się w śmiech przez łzy. Przecież to, co stało się we wtorkowe popołudnie, było absolutnie niewytłumaczalne. Po meczu nikt nie potrafił powiedzieć nic sensownego. Nawet rywale byli zaskoczeni, że po pierwszym golu Canarinhos posypali się jak domek z kart. Ludzie doszukiwali się najdziwniejszych z dziwnych tłumaczeń. Za wysoką porażkę obwiniali nawet Micka Jaggera, który pojawił się na meczu. Wokalista Rolling Stones na mundialu dostał przydomek Pan Pech. Gdy kibicował Anglii, ta przegrała z Urugwajem. Potem przerzucił się na Włochów. Ci również nie wyszli z grupy. Teraz sprzedał pocałunek śmierci Brazylijczykom. To oczywiście tłumaczenie komiczne, wpisujące się w ironiczny nastrój, w jaki popadł brazylijski naród. Bo złość przerodziła się szybko w obojętność. Złym można było być po porażce 0:1. Ale 1:7? Po meczu wszyscy rozeszli się do domu. Część poszła na imprezę. Mundial to czas zabawy. Życie to czas zabawy. Troski idą na bok. Podejście typowe dla Brazylijczyka.

Reklama

Chłopak z Polski z rekordem świata – czyli mamy drugi przewidywalny temat.

Urodzony w Opolu Miroslav Klose (36 l.) przeszedł do historii mistrzostw świata. Na swoim koncie ma 16 bramek zdobytych w czterech mundialach. Tylu goli nie udało się zdobyć nikomu. W wygranym 7:1 meczu z Brazylią Klose zaliczył trafienie na 2:0. To jego druga bramka na brazylijskim mundialu i jedna z najważniejszych w karierze. Dzięki temu na swoim koncie ma o jednego gola więcej niż Brazylijczyk Ronaldo (38 l.) i o dwie niż słynny Gerd Mueller (69 l.). – Nie sądziłem, że tego dokonam – mówi skromny zawodnik. Klose swoje gole zdobywał na czterech kolejnych MŚ, począwszy od 2002 roku. Na mistrzostwach świata osiem lat temu był królem strzelców imprezy. Teraz w meczu finałowym będzie miał jeszcze szansę na poprawienie swojego bilansu. W czołówce najlepszych strzelców mistrzostw świata jest też nasz Grzegorz Lato (64 l.). Król strzelców mundialu w 1974 roku na swoim koncie ma 10 bramek, tyle co takie sławy jak Helmut Rahn, Gabriel Batistuta, Gary Lineker, Teofilo Cubilas czy Thomas Mueller.

Szukamy czegoś naprawdę ciekawego. Może w ramce na górze strony? Bośniacki selekcjoner Algierii – Vahid Halilhodzić nie dał namówić się prezydentowi, ani kibicom, którzy nawet zbierali w tej sprawie podpisy i nie przedłużył swojego kontraktu. Pewnie za moment odnajdzie się w jakimś innym miejscu.

Druga strona? Przegrali w szachy, bo zabrakło Krula. To o wczorajszym półfinale, ale nie, bez sensu… Nie chce nam się cytować kolejnej relacji, napisanej – jak to w tabloidzie – na 1500 znaków. Pora chyba zająć się Lewandowskim, który wczoraj zameldował się w Bayernie.

W czołówce najlepszych strzelców mistrzostw świata jest też nasz Grzegorz Lato (64 l.). Król strzelców mundialu w 1974 roku na swoim koncie ma 10 bramek, tyle co takie sławy jak Helmut Rahn, Gabriel Batistuta, Gary Lineker, Teofilo Cubilas czy Thomas Mueller. Sześciu zawodników Bayernu wyszło w podstawowej jedenastce reprezentacji Joachima Löwa we wtorkowym półfinale MŚ z Brazylią. Siódmy, Mario Götze siedział na ławce. Niemcy wygrali 7:1, nowi koledzy Lewandowskiego strzelili Canarinhos trzy gole, więc nic dziwnego, że wczorajsza prezentacja Polaka odbywała się w cieniu historycznego zdarzenia. Holender Arjen Robben oraz Brazylijczyk Dante to ósmy i dziewiąty półfinalista MŚ z Bayernu – żaden inny klub nie ma takiej reprezentacji w czwórce najlepszych zespołów świata. – To tylko pokazuje, jak wielką drużyną jest Bayern – mówił Lewandowski, który nie musiał trafić do Realu, by spotkać i zostać galacticos. Tym bardziej że na ławce trenerskiej Bawarczyków siedzi Hiszpan Josep Guardiola, twórca potęgi Barcelony z końca pierwszej dekady XXI wieku. Reprezentanta Polski w takim gronie nie było od 2007 roku, kiedy do Realu Madryt trafił Jerzy Dudek. 34-letni wówczas bramkarz pojechał do Hiszpanii pełnić rolę bezpiecznika dla Ikera Casillasa. Wywiązał się znakomicie, miał odejść po roku, został na cztery lata i żegnano go z honorami. Tyle że grał mało. Lewandowski, który w sierpniu skończy 26 lat, trafił do Bayernu, bo – tak jak jego nowy klub, hegemon w Niemczech – jest nienasycony sukcesami zagranicą. Przez ostatnie cztery sezony Polak kopał piłkę i strzelał gole na chwałę Borussii Dortmund. W niej budował pozycję międzynarodowej gwiazdy. Do Dortmundu przychodził z Lecha jako król strzelców polskiej ekstraklasy, do Bayernu odszedł jako najskuteczniejszy zawodnik Bundesligi, rok wcześniej więcej bramek od niego nastrzelał w Niemczech tylko Stefan Kiessling.

Reklama

Superpuchar potraktowany przez Fakt po macoszemu. Mała rameczka na górze strony. Dosłownie 10 zdań. Ogólnie – przeciętny numer. Bywa znacznie, znacznie lepiej.

RZECZPOSPOLITA

W przypadku „Rz” standardowo zaczynamy od mundialowej korespondencji Michała Kołodziejczyka. Hańba na całe życie. – Ojczyzna pięknego futbolu już nigdy nie będzie taka sama po porażce 1:7 z Niemcami w półfinale mistrzostw świata – komentuje dziś wiadomą kwestię.

Porażki Brazylii obawiano się tutaj od początku turnieju nie tylko ze względu na sport. W kraju co jakiś czas odbywają się protesty przeciwko organizacji mundialu, we wtorek po historycznej porażce było jednak względnie spokojnie. Do incydentów doszło w strefie kibica w Recife, kilka osób zatrzymano w Belo Horizonte, Salvadorze i Rio de Janeiro, w Sao Paulo wandale podpalili dwa autobusy. Była rozpacz, ale impreza trwała, w Vila Madalena – pełnej barów dzielnicy Sao Paulo – ludzie zaczęli nawet śpiewać piosenki chwalące grę Niemców. To nie była cisza jak po Maracanazo w 1950 roku, to był raczej śmiech przez łzy. „O Globo” jak po każdym meczu wystawiło piłkarzom noty, wszyscy w dziesięciostopniowej skali dostali 0. Dziennik podkreśla frustrację kibiców na stadionie w Belo Horizonte, którzy już w 29. minucie, kiedy Niemcy prowadzili 5:0, zaczęli nagradzać każde ich zagranie, krzycząc „Ole!”. „Folha de Sao Paolo” pisze o „największym wstydzie w historii, z którym teraz trzeba będzie nauczyć się żyć”. Dziennikarze wspominają o braku kontuzjowanego Neymara i zawieszonego za żółte kartki Thiago Silvy, ale twierdzą, że nawet oni nie zmieniliby wiele, bo Niemcy to najlepsza drużyna tego mundialu. Najbardziej dostaje się Scolariemu. „Idź do piekła, Felipao!” – pisze „O Dia”. Selekcjonerowi reprezentacji zarzuca się, że poszedł na wymianę ciosów z Niemcami, że nie wybrał najlepszych piłkarzy na mistrzostwa. Felipao przejął kadrę półtora roku temu w kompletnej rozsypce i doprowadził ją do półfinału mistrzostw świata, pokonując po drodze Chile i Kolumbię. 12 lat temu wywalczył mistrzostwo świata, ale wie, że teraz…

Jak wyglądało świętowanie po półfinałowym laniu?

Na ulicach niemieckich miast sukces reprezentacji świętowały tysiące ludzi. W berlińskiej strefie kibica spotkanie oglądało ponad dziesięć tysięcy osób. Nie zniechęcił ich nawet ulewny deszcz i porywisty wiatr. Na początku półfinał pod gołym niebem oglądała garstka najwytrwalszych sympatyków. Jednak po 29. minucie spotkania, gdy Sami Khedira strzelił piątego gola dla Niemców, coraz więcej kibiców opuszczało ciepłe domy, by śledzić spotkanie na telebimach w centrum stolicy. Gdy sędzia Marco Rodriguez zakończył półfinał, nad Berlinem rozbłysły sztuczne ognie. Kibice czuli, że są świadkami wydarzenia, które złotymi zgłoskami zapisało się w historii niemieckiej piłki nożnej. „Kochamy was, dziękujemy!” – napisał na swojej stronie internetowej zaraz po spotkaniu dziennik „Bild”. Natomiast „Welt” opisał nieprawdopodobny wyczyn niemieckiej kadry krótko: „Wytrwałość, spokój, klarowność – to był triumf Loewa”. Zawodnicy rozbudzili oczekiwania do granic możliwości. Media w Niemczech już postawiły im pomniki. Teraz istnieje tylko jeden scenariusz – czwarty tytuł mistrzowski. Każdy inny rezultat będzie, delikatnie mówiąc, rozczarowaniem. Bo przecież na świecie nie ma drużyny, która mogłaby równać się z kadrą Loewa. „Bild” już przed drugim półfinałem wiedział, że kolejną ofiarą doskonałej niemieckiej machiny będą Holendrzy. Swoją obecność na finale (13 lipca na Maracanie) zapowiedzieli już prezydent Joachim Gauck i kanclerz Angela Merkel, która już raz na tegorocznym mundialu przyniosła szczęście reprezentantom swojego kraju. Oglądała z trybun mecz grupowy z Portugalią wygrany 4:0.

Joachim Loew przed mundialem nie 
był pewny swego. Raczej ostrzegał, że może być trudno. Dziś triumfuje, choć z ulgą odetchnie dopiero po sukcesie w finale – pisze na koniec Piotr Żelazny.

Według majowego sondażu zrobionego na zlecenie magazynu „Stern” tylko 6 procent Niemców wierzyło, że Joachim Loew poprowadzi swoją drużynę do złota i zakończy 18-letni okres bez trofeum w niemieckiej piłce. Po marcowym meczu towarzyskim (wygrana 1:0 z Chile w Stuttgarcie) reprezentację żegnały gwizdy i wyzwiska. Niektórzy piłkarze, jak chociażby kapitan Philipp Lahm, próbowali bawić się w dyplomację, mówiąc coś o drogich biletach i zrozumieniu dla rozczarowanych fanów. Inni jednak szli na otwartą wojnę: – Mam tego dość, przecież nie można zawsze błyszczeć – wściekał się Jerome Boateng. To po tym spotkaniu zwątpienie pojawiło się także u selekcjonera, który zaczął się asekurować i wymyślać zawczasu odpowiednie usprawiedliwienia. Zanim postawił stopę na brazylijskiej ziemi, Loew już starał się o alibi. – Zawsze, gdy niemiecka reprezentacja zdobywała Puchar Świata, w latach 1954, 1974 i 1990, wszyscy zawodnicy byli w zenicie formy. Ja mam może siedmiu–ośmiu, którzy są naprawdę w topowej dyspozycji – asekurował się Loew. – To sytuacja, która przyprawia mnie o prawdziwy ból głowy. Z pewnością trener nie mógł więc przewidzieć, że jego zespół w półfinale rozegra mecz, który wejdzie do historii. To Loew jest tak naprawdę największym zwycięzcą. Zaczynał jako pupilek publiczności w całych Niemczech, przez media niemal zagłaskiwany. W pewnym momencie popularna była hipoteza, że to właśnie Loew stał za kapitalnym występem tej pierwszej „nowej” drużyny. Reprezentacji, którą w 2006 roku do trzeciego miejsca na świecie poprowadził Juergen Klinsmann, mając za asystenta właśnie Loewa, chociaż niemiecki związek (DFB) próbował mu siłą wcisnąć doświadczonego Holgera Osiecka. Klinsmann po mistrzostwach odszedł, zostawiając reprezentację swemu najbliższemu współpracownikowi, a sam wkrótce objął Bayern Monachium. To wówczas w ośrodku treningowym Bawarczyków zaroiło się od posągów Buddy, a piłkarze musieli ćwiczyć z taśmami elastycznymi, a nie z piłkami. Po serii złych wyników został przepędzony tam, skąd przybył – do Kalifornii…

GAZETA WYBORCZA

To był mecz, nie bitwa – przekonuje Michał Okoński. – W naszym opisywaniu piłki nożnej II wojna światowa wciąż się nie skończyła. To będzie dygresja, wynurzenie się na chwilę z otchłani jeziora rozważań o bramkarzu libero, fałszywej dziewiątce – pisze w swoim felietonie.

Wynurzenie spowodowane dziwną gęstością języka, którym komentowaliśmy wtorkowy mecz w Belo Horizonte. Nadmierną reprezentacją słów „Blitzkrieg” czy „Stalingrad”. Ogrywanymi świadomie lub pojawiającymi się mimochodem, z czeluści podświadomości, związkami frazeologicznymi kręcącymi się wokół rozstrzeliwania. Niemcy nie biorą jeńców. Niemcy jako nadludzie. Niemcy jako czołg, walec, bezwzględna maszyna miażdżąca po drodze wszystko, co napotka. A w tle nie do końca określona (lub formułowana wprost – poczytajcie Twittera, zajrzyjcie na fora pod naszymi tekstami) niechęć do piłkarzy z tego kraju. Niechęć mająca swoje źródło we wciąż nieprzepracowanej historii II wojny światowej. Co ciekawe, ujawniająca się często wśród komentatorów, którzy rodzili się pół wieku albo więcej po tamtych wydarzeniach i nawet z propagandą peerelowską nie mieli zbyt wiele do czynienia. Nie jest to zresztą pierwszy raz. Pamiętam, że kiedy na swoim blogu skomentowałem mecz Niemcy – Turcja, rozgrywany w trakcie Euro 2008, po pojawieniu się tekstu na stronie głównej dużego portalu nie nadążałem z moderacją komentarzy – niemal wyłącznie znieważających piłkarzy Joachima Löwa przez reductio ad hitlerum . Było to zresztą niedługo po tym, gdy jeden z polskich tabloidów krzyczał z okładki tytułem „Wojna polsko-niemiecka”, podtytułem „Dobry Niemiec to ” i fotomontażem przedstawiającym polskiego szkoleniowca trzymającego obcięte głowy trenera i kapitana drużyny przeciwników. Problem wydaje się powracać – nawet jeśli już nie przez manifestacje niechęci na trybunach podczas meczów międzypaństwowych, to właśnie w języku, którym mówimy o tych kilkunastu Bogu ducha winnych ludziach biegających po murawie Estádio Mineirao w czerwono-czarnych koszulkach.

Powyżej dość przewidywalny i niedługo tekst o Miroslavie Klose. Omijamy, żeby zastanowić się razem z GW: czy Bóg nie jest już Brazylijczykiem? Oto do jakich wniosków doszedł Dariusz Wołowski.

Chęć do walki drużyny Luiza Felipe Scolariego zawaliła się jak domek z kart. Mecz zmienił się w kuriozum, które zszokowało nawet zwycięzców. Niemcy męczyli się z Ghaną (2:2), z USA (1:0), wyeliminowali Algierię po dogrywce i Francję, zwyciężając dzięki bramce Matsa Hummelsa, nie mieli jednak prawa nawet śnić, że w starciu o finał z gospodarzami turnieju przyjdzie im pełnić funkcję totalnego, bezwzględnego, precyzyjnego, arcyszybkiego dominatora. Joachim Löw ma wielką drużynę, z najbardziej kompletną na świecie drugą linią, ale trudno wyciągać racjonalne wnioski z meczu, który trwał na serio 11 minut. Na konferencji prasowej Luiz Felipe Scolari biadolił, że już do końca życia będzie kojarzony z najbardziej zawstydzającym wynikiem w dziejach brazylijskiej piłki. Ogólne poczucie jest jednak takie, że sam jest sobie winien. Stworzył drużynę wyzbytą z wszelkich cech tradycyjnie uważanych za brazylijskie. Usprawiedliwia go w jakimś stopniu kryzys wielkich indywidualności tutejszej piłki (Kaka, Ronaldinho), co nie znaczy, że zarządzanie środkiem boiska trzeba było pozostawić w rękach defensywnych pomocników. I to tak mało kreatywnych jak Fernandinho, Luiz Gustavo czy Paulinho. Scolari mówił o odmiennej koncepcji i wzorcach. Jego drużyna miała brać przykład z Atletico Madryt. Ogień, którym płonie Diego Simeone, nie ma jednak wiele wspólnego z safandulstwem szkoleniowca „Canarinhos”. Kuriozalne gole tracone na Mineirao przez gospodarzy udowodniły, że liczba graczy defensywnych w drużynie ma się nijak do jakości gry obronnej. Scolari mógł próbować grać odważniej, efekt nie byłby gorszy, niż jest. Wydawało mu się jednak, że doświadczenia z drużyną z 2002 roku, a także z zeszłorocznego Pucharu Konfederacji są potwierdzeniem słuszności jego drogi. Tymczasem kończy turniej jako największy przegrany, większy niż Fabio Capello…

Stołeczna – zupełnie bez emocji o Superpucharze, jako o nieudanym eksperymencie Legii.

We wtorek Legia, w najmocniejszym składzie, wygrała sparing z Hapoelem Beer Szewa 1:0. W środę, w eksperymentalnym, rezerwowym, nie poradziła sobie z Zawiszą. – Jestem zadowolony ze wszystkiego, z wyjątkiem wyniku – powiedział po meczu trener Henning Berg. – Sędzia mógł dla nas podyktować trzy rzuty karne, ale tego nie zrobił. Trudno, my patrzymy już do przodu. Zaraz zaczynamy walkę o Ligę Mistrzów – dodał. W pierwszym oficjalnym spotkaniu tego sezonu Norweg przeprowadził kilka eksperymentów. W podstawowej jedenastce postawił na sześciu debiutantów, a na ławce rezerwowych posadził kolejnych pięciu. – Gdybyśmy zagrali innym składem, to może wynik byłby inny. Ale jeśli jeszcze raz miałbym ustalać jedenastkę na ten mecz, to i tak nic bym nie zmienił – mówił po meczu Berg, który najbardziej zaskoczył ustawieniem obrony – na lewej stronie wystawił prawonożnego Bartosza Bereszyńskiego, a na prawej – 18-letniego skrzydłowego Roberta Bartczaka. Nie popisali się obaj – Bartczak przy pierwszym golu dla Zawiszy, a Bereszyński przy drugim. To właśnie po stracie Bartczaka po prawej stronie boiska w 30. minucie Zawisza wyszedł na prowadzenie. Błąd popełnił też Mateusz Wieteska – 17-letni stoper zamiast pilnować Luisa Carlosa, pobiegł w kierunku Igora Lewczuka, zostawiając Konrada Jałochę sam na sam z Brazylijczykiem. Legia przebudziła się pod koniec pierwszej połowy, a najbardziej Ivica Vrdoljak, który poza Markiem Saganowskim był najbardziej doświadczonym legionistą na boisku. Do 44. minuty kapitan Legii grał jednak słabo i gdyby nie ówczesna sytuacja bramkowa, Berg w ogóle by się nie zastanawiał, czy Chorwat powinien wrócić do składu na mecz z Saint Patrick’s. Ale czy zastanawiać się musi? Vrdoljak zagrał przeciętnie. W środku pola zaliczał straty, a powalczył tylko raz – właśnie przy golu, kiedy w polu karnym Zawiszy przepchnął obrońcę i wyłożył piłkę Adamowi Ryczkowskiemu. 17-letni skrzydłowy musiał tylko dostawić nogę.

SUPER EXPRESS

Superak – w odróżnieniu od Wyborczej czy Rzeczpospolitej – nieco chętniej zajmuje się prezentacją Roberta Lewandowskiego w Bayernie. Zestawia go z innym znakomicie zarabiającym polskim sportowcem – Marcinem Gortatem.

Lewandowski wczoraj został oficjalnie zaprezentowany jako piłkarz Bayernu Monachium. – To kolejny krok w mojej karierze. Cieszę się, że jestem w Bayernie. Tu walczy się o trofea w każdym sezonie, a ja mogę się jeszcze rozwinąć. Chcę wygrywać z drużyną wszystko, co się da – powiedział na konferencji prasowej Lewandowski, który będzie zarabiał 11 milionów euro rocznie (44 mln zł) plus premie (w Borussii Dortmund inkasował 7 mln euro). Wielki skok zarobków zaliczył również Gortat. Po podpisaniu nowej pięcioletniej umowy z Washington Wizards będzie zarabiał rocznie 12 milionów dolarów (36 mln zł). Dzięki poprzedniemu kontraktowi inkasował 7 mln dolarów (21 mln zł). Obaj na treningi dojeżdżają imponującymi samochodami. Lewandowski w kwietniu kupił ferrari F12 berlinetta, warte około miliona złotych. Natomiast Gortat jeździ BMW M5 z potężnym 800-konnym silnikiem (wartość – 600 tysięcy złotych). Mieszkają w luksusowych warunkach. Lewandowski ma wspaniałe mieszkanie w Warszawie, a także buduje piękny dom nad jeziorem na Warmii (wart kilkaset tysięcy złotych). Z kolei koszykarz Wizards kupił za 1,4 mln dolarów (4,2 mln zł) posiadłość na Florydzie w Isleworth (luksusowa miejscowość pod Orlando, gdzie mieszkają też Shaq O’Neal, Tiger Woods i wielu innych celebrytów). Gortat ma do dyspozycji 6 sypialni, 6 łazienek, basen, salę do ćwiczeń, 4 garaże…

Super Express jeszcze raz urządza pogrzeb Brazylijczykom…

Cała Brazylia w żałobie. Nikt nie rozumie, co się stało 8 lipca na stadionie w Belo Horizonte. Dla wielu kibiców canarinhos to dzień, w którym umarł brazylijski futbol. Takiego upokorzenia jak 1:7 z Niemcami Brazylijczycy nie przeżyli nigdy w historii piłki nożnej. Z pierwszej strony gazety „Meia Hora” zieje czarna plama, a na środku tekst: „Nie będzie okładki. Nie robimy łaski, tylko byliśmy zażenowani. Jutro wracamy”. Dziennik „O Globo” zmieszał zespół Scolariego z błotem, dając wszystkim brazylijskim piłkarzom ocenę zero. Za to w Niemczech euforia. „Brak słów” – tak tytułuje otwierającą kolumnę „Bild”, a legendarna tenisistka Steffi Graf sfotografowała się w koszulce reprezentacyjnej na tle telewizora, w którego rogu widnieje wynik 7:0 dla jej rodaków. Wszyscy pytają, czy to Niemcy byli tego dnia tak potężni, czy Brazylia taka słaba. Oby to drugie, bo w październiku nasi zachodni sąsiedzi przyjadą przecież na Stadion Narodowy na mecz kwalifikacji ME… Na razie jedynym pozytywnym polskim akcentem pozostaje rekord goli w mundialach pobity przez urodzonego w Opolu Miro Klosego (16 trafień).

A na koniec przedstawia osiem najbardziej sensacyjnych meczów w historii mistrzostw świata.

1 Brazylia – Niemcy, 1:7, MŚ 2014, półfinał.
Nigdy wcześniej gospodarz mundialu nie przegrał tak wysoko jak canarinhos z Niemcami. Przy okazji to najwyższa porażka Brazylii w historii jej gry na mistrzostwach świata. Ten mundial miał pomóc zapomnieć o przegranej w 1950 roku, ale rana tylko się pogłębiła.

2 Węgry – Niemcy 8:3, MŚ 1954, faza grupowa.
Węgrzy byli wtedy niepokonani od kilku lat, ale żeby aż tak zlać Niemców? Fenomenalny Kocsis zdobył w tym meczu cztery gole. To zdarzyło się w fazie grupowej, ale w finale – co również było gigantyczną sensacją – Niemcy zrewanżowali się Madziarom, wygrywając 3:2.

3 Brazylia – Urugwaj 1:2, MŚ 1950, finał.
Miało być wielkie święto, na Maracanie zasiadło prawie 200 tysięcy osób, a gospodarzom do triumfu wystarczał remis. Niestety dla canarinhos, Alcides Ghiggia strzelił na 2:1 dla Urugwaju i w Kraju Kawy zapanowała żałoba narodowa.

4 Polska – Brazylia 1:0, MŚ 1974, mecz o trzecie miejsce.
Przed mundialem nikt nie stawiał na Polaków, a okazaliśmy się czarnym koniem imprezy. Nie dość, że zajęliśmy trzecie miejsce, to Grzegorz Lato, który zdobył jedynego gola w starciu z Brazylią, sięgnął po koronę króla strzelców, a Andrzej Szarmach uplasował się na drugiej pozycji.

PRZEGLĄD SPORTOWY

Romero rządzi na okładce Przeglądu.

Lecimy po kolei. Relację z meczu Holandii z Argentyną omijamy, wierząc na słowo, że jest dużo bardziej emocjonująca niż samo spotkanie. Na tej samej stronie mamy krótką rozmówkę z Faustino Asprillą.

„Brazylia nie ma drużyny”.

Trudno jest uwierzyć w to, co się tam wydarzyło.
– Nikt się tego nie spodziewał. Tym bardziej że Brazylia jest gospodarzem, ludzie już widzieli tę drużynę w finale, a nawet z Pucharem Świata. A spotkał ich taki cios. Ale cóż… w futbolu wszystko jest możliwe, zwłaszcza gdy rywalem jest tak dobra reprezentacja jak Niemcy.

Znajduje pan jakieś wytłumaczenie tej klęski? Nie można chyba zasłaniać się jedynie brakiem Neymara i Thiago Silvy?
– Brazylia od początku mundialu nie grała dobrze i moim zdaniem porażka była tylko kwestią czasu. W tej chwili Canarinhos nie mają drużyny i to jest największy problem.

Luiz Felipe Scolari powinien podać się do dymisji?
– Nie wiem, co powinno się stać. Nie sądzę, że odejdzie. Wiem natomiast, że z tej obecnej drużyny zostanie naprawdę niewielu zawodników.

Nuda.

Miroslav Klose. Piłkarz, który budzi się na wielkich turniejach.

– EURO 2012, to raczej będzie moja ostatnia wielka impreza. Nie wiem, czy dam radę grać na tak wysokim poziomie przez następne cztery lata – mówił wtedy Miroslav Klose. Od wtorku najskuteczniejszy napastnik w historii mistrzostw świata. Pojechał do Brazylii, chociaż w minionym sezonie w Lazio nie zachwycał. W 25 ligowych meczach strzelił siedem goli i zaliczył dwie asysty. Statystyki co prawda nie są powalające, ale Joachim Löw nie miał wątpliwości: Klose powinien jechać na mistrzostwa. W 2002 roku nikt nie miał wątpliwości, że grający wówczas w 1.FC Kaiserslautern powinien jechać na mundial. A nawet, jeśli ktoś podważał decyzję Rudiego Völlera o powołaniu dla Miroslava Klose, to już po pierwszym grupowym meczu z Arabią Saudyjską musiał się uderzyć w pierś. Klose strzelił trzy gole, Niemcy wygrali 8:0 i rozpoczęli marsz po srebrny medal. W Azji urodzony w Opolu napastnik strzelił jeszcze dwa gole, oba w fazie grupowej. Co ciekawe, wszystkie bramki Klose zdobył po strzałach głową. Wtedy jeszcze mało kto się spodziewał, że to początek jego drogi po rekord. W następnych mistrzostwach, już jako piłkarz Werderu Brema, Klose znów strzelił pięć goli. Tym razem wystarczyło to do zdobycia tytułu króla strzelców. Pewnie ucieszyłoby go to zdecydowanie bardziej, gdyby nie to, że Niemcy odpadli w półfinale po dramatycznym meczu z Włochami. Co prawda nasi zachodni sąsiedzi zdobyli wtedy brązowy medal, ale podczas turnieju rozgrywanego we własnym kraju wszyscy liczyli na złoto.

Ostatni mundialowy tekst, jaki mamy ochotę dziś z PS zacytować, to reportaż Tomasza Włodarczyka. Jak Brazylijczycy odebrali wtorkową klęskę? Sprawdźmy czy jest tu coś ciekawego.

Brazylijczykom trudno było wytłumaczyć to, co się stało. Stało się niewytłumaczalne. Przecież oni nie są przyzwyczajeni do wysokich porażek. Nie przywykli do przegranych w ogóle. Miał być szósty Puchar Świata. Samba 13 lipca na ulicach Rio de Janeiro. Jest kompromitacja. Zamiast słodkiej caipirinhy na stół wjechało wielkie, gorzkie, trudne do przełknięcia piwo. – Każdy kraj ma swoją katastrofę, taką własną Hiroszimę. Dla nas tą katastrofą, tą Hiroszimą była porażka z Urugwajem w 1950 roku – przekonywał brazylijski pisarz Nelson Rodrigues, który po wtorku musiałby wstać z grobu i napisać to zdanie na nowo. Niemcy spuścili bowiem na Brazylię drugą bombę atomową. Maracanazo, czyli odebranie Pucharu Świata przez małego sąsiada z południa, nagle stało się niewinna porażką. W Extra wydrukowano podziękowania dla wicemistrzów świata sprzed 64 lat. Oskarżeni o sprawienie największego wstydu w historii brazylijskiego futbolu? We wtorek Brazylia przekonała się co to jest wstyd. – Ten mecz nie był tak dramatyczny, jak Maracanazo. Był upokarzający. Nigdy czegoś takiego nie przeżyliśmy. Za kilkadziesiąt lat ludzie będą wspominali, że w 2014 roku była taka drużyna, która została zawstydzona u siebie w niespotykany nigdy wcześniej, ani nigdy później dla tego kraju sposób – powiedział nam dziennikarz telewizji SporTV Guido Nunes. Tuż po brazylijskiej tragedii na Mineirao rozmawialiśmy z Grzegorzem Mielcarskim, który komentował to historyczne wydarzenie dla Telewizji Polskiej. Dla sprawozdawcy mecz męka, bo od 30. minuty jest po zawodach. Niemcy zagrali perfekcyjną pierwszą połowę. Jedną z najlepszych w historii MŚ. Wbijając Brazylii pięć goli posadzili ją w jednym rzędzie z Zairem i Haiti. Do tej pory tylko te dwie drużyny z czarnej otchłani futbolowej mapy świata dały się zaskoczyć tyle razy w jednej połowie. Brazylia, Zair, Haiti – czy tutaj potrzebny jest dodatkowy komentarz?

Nie możemy pominąć powitania „Lewego” w Monachium.

W Bayernie nasz napastnik ma być następcą Gerda Müllera, Karla-Heinza Rummenige, Jürgena Klinsmanna czy Giovane Elbera, którzy w poprzednim wieku strzelali gole dla Bawarczyków. – Robię kolejny krok do przodu. Bayern to klub, który nigdy nie nasyci się zwycięstwami, który chce wygrać każdy mecz i zdobyć wszystkie trofea. Przyszedłem tu realizować marzenia – przyznał Lewandowski. W minionym sezonie Bayern miał zostać pierwszym klubem, który wygra Ligę Mistrzów dwa razy z rzędu. W półfinale odpadł z Realem. – Dziś już nie będę się zastanawiał, czy z Robertem w składzie byśmy wygrali 6:4 – mówił Sammer. Odpowiedź, czy z Lewandowskim w składzie Bayernowi będzie łatwiej odzyskać panowanie w Europie, poznamy w nadchodzącym sezonie. Do końca miesiąca zdekompletowany Bayern będzie trenował i grał sparingi w Niemczech. Pierwsze zajęcia po letniej przerwie poprowadził wczoraj Hermann Gerland, jeden z asystentów Guardioli, który dołączy do drużyny w niedzielę. – Lewandowski jest, Rafinha jest, Alaba jest, Hojbjerg jest – odliczali obecnych kibice. Ćwiczyło dziewięciu zawodników z pola i dwóch bramkarzy. Pierwszą bramkę w koszulce Bayernu Lewandowski strzelił chwilę przed godz. 17 – z ponad setki kibiców ustawionych dookoła płotu znaczną część stanowili Polacy i nagrodzili rodaka brawami. 31 lipca Bayern leci na tydzień do USA. Wciąż bez bohaterów mundialu, którzy mają wolne do 5 sierpnia. Wtedy, na dwa dni, dołączą do zespołu i 7. wszyscy wrócą do Niemiec. W nowym zespole, oficjalnie, Lewandowski będzie mógł zadebiutować 13 sierpnia. O 18 na Signal Iduna Park Bayern zagra z Borussią mecz o Superpuchar Niemiec. – To będzie dla mnie spotkanie inne niż wszystkie – mówił Lewandowski. – Przygodę z nowym klubem zaczynam tam, gdzie niedawno żegnałem się z kibicami. Jestem już piłkarzem Bayernu i zrobię wszystko, by to moja drużyna wygrała.

A na koniec standardowo trochę tematów ligowych. Swój powrót do Ekstraklasy tłumaczy Robert Demjan. Jest prawdopodobne, że Podbeskidzie będzie jego ostatnim klubem w karierze.

W Podbeskidziu doszło przez ten rok do paru zmian. Rozmawiał pan już z Leszkiem Ojrzyńskim, nowym trenerem zespołu?
– Jeszcze nie miałem okazji, ale cały czas utrzymywałem kontakt z kolegami z drużyny – zwłaszcza z Antkiem Slobodą – i wiem, że wszystko dobrze tu wygląda, a trener jest dobrym fachowcem. Zespół trochę się zmienił, nie wszystkich będę znał. Nie ma Fabiana Paweli, z którym dobrze mi się grało w ataku. Ale są nowi zawodnicy i kto wie, może z nimi będzie mi szło jeszcze lepiej. Słyszałem, że Fabian podpisał kontrakt z Energie Cottbus. Myślę, że dobrze zrobił. Zobaczy trochę inną ligę. Ja na występach w belgijskiej lidze na pewno skorzystałem, nie wracam jako słabszy piłkarz. Jest w niej trochę drużyn i piłkarzy lepszych niż w ekstraklasie, ale przepaści na pewno nie ma. Bardzo duża różnica występuje tylko w infrastrukturze treningowej. W Beveren mieliśmy wszystko na miejscu, do dyspozycji było osiem boisk z naturalną i dwa ze sztuczną nawierzchnią. Nie tak jak w z Bielsku – co się chyba nie zmieniło – że codziennie trenowaliśmy w innej części miasta albo poza nim. Za to Belgowie nie mają tak ładnych stadionów jakie są w ekstraklasie.

Wkrótce i w Bielsku-Białej będzie nowy obiekt.
– Kiedy przyjechałem w maju na mecz z Widzewem, przez pierwsze minuty w ogóle nie patrzyłem na murawę, tylko dziwiłem się, jak urosły trybuny. Niesamowite, wszystko się zmieniło i wyładniało. Nie mogę się doczekać gry na tym stadionie.

Chciało pana jednak nie tylko Podbeskidzie, ale też Ruch. Dlaczego wybrał pan Bielsko, skoro Ruch będzie grał w europejskich pucharach?
– Było zainteresowanie, ale ja byłem zdecydowany tylko i wyłącznie na grę w bielskim klubie. Zarówno mnie jak i mojej rodzinie jest tu po prostu najlepiej. A puchary? To jest moje wielkie, niespełnione wciąż marzenie. Mam prawie 32 lata i jeszcze nigdy w nich nie zagrałem. Chciałbym wystąpić chociaż w jednym meczu. Wierzę, że uda mi się to w Podbeskidziu.

Poza tym:
– Stilić rozumie się z Brożkiem bez słów
– Lech ma trzech kandydatów do gry w bramce
– Berg przekombinował w Superpucharze
– Gwiazdy Pogoni wracają do klubu.

Wiele wskazuje, że w nowym sezonie znów zobaczymy ich na boiskach ekstraklasy. Pierwszy w Szczecinie powinien pojawić się Japończyk, który przedwcześnie zakończył przygodę z rosyjskim FC Ufa. 28-letni pomocnik dostał od Pogoni zgodę na testy, ale po trzech treningach został odesłany do domu. Rosyjski klub poinformował, że Akahoshi nie znalazł uznania w oczach szkoleniowca. Ale tak naprawdę na przeszkodzie do zakontraktowania Japończyka stanęły kwestie finansowe. – Rosjanie zgłosili się do nas z propozycją wykupienia Akahoshiego. Ich oferta była jednak bardzo niezadowalająca. Znamy wartość naszego zawodnika i nie zamierzamy oddawać go za drobne – wyjaśnia wiceprezes Pogoni Grzegorz Smolny. Nieoficjalnie wiadomo, że działacze Pogoni ustalili kwotę transferową na poziomie 700 tys. euro. Klub z Ufa skłonny był zapłacić zaledwie połowę tej sumy. – Oczekujemy, że Aka 11 lipca ponownie pojawi się w Szczecinie na treningu – zapowiada Smolny. Dużo bardziej skomplikowana jest natomiast sytuacja Marcina Robaka. Król strzelców ekstraklasy miał grać w chińskim Guizhou Renhe, ale w ostatniej chwili nie doszedł z władzami klubu do porozumienia. Ostateczna wersja kontraktu w niczym nie przypominała bowiem wcześniej wynegocjowanej. Problem jednak w tym, że zdaniem działaczy Pogoni Marcin Robak nie jest już ich piłkarzem. – Z transferem zawodnika związane są liczne formalności. My je dopełniliśmy i każdy prawnik przyzna nam rację. Marcin oficjalnie jest piłkarzem chińskiego klubu – tłumaczy prezes Pogoni Jarosław Mroczek.

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...