Reklama

Best of the best, czyli pięć najlepszych meczów w historii MŚ

redakcja

Autor:redakcja

27 czerwca 2014, 15:05 • 8 min czytania 0 komentarzy

Spotkania fazy grupowej mamy za sobą, najlepsza szesnastka jest już w komplecie. Koniec z meczami, na temat których zastanawialiśmy się godzinami czy „umówią się na ten remis czy nie?” lub spotkaniami o nic, gdzie pewny awansu trener posadził połowę drużyny na ławce. Dla innych znowu zakończyła się wyniszczająca batalia o wyjście z grupy, trzeba szybko ładować akumulatory i niedługo znów stanąć do walki. Teraz nie będzie już mowy o żadnych planach, układach, typowaniu kto na kogo może trafić – zaczyna się prawdziwa batalia, a każdy kolejny mecz jest o wszystko. W oczekiwaniu na kolejne mecze, przypomnijmy najbardziej niezapomniane spektakle w historii MŚ.

Best of the best, czyli pięć najlepszych meczów w historii MŚ

5. Maracanazo, czyli przegonić duchy przeszłości. Urugwaj – Brazylia 2:1

Spotkanie symbol, które do dziś wspominane jest jako największa klęska w historii reprezentacji „Canarinhos”. Jej świadkami było blisko 200 tysięcy widzów, którzy zasiedli na mitycznej Maracanie. Na MŚ w 1950 roku w Brazylii rozgrywano dwie fazy turnieju, a wyniki i układ spotkań sprawił, że o tytule decydował ostatni mecz, pomiędzy gospodarzami i Urugwajem. Prowadzenie tym pierwszym dał Friaca, a na trybunach w najlepsze trwała fiesta, stadion przypominał pulsujący sambodrom. Wtedy nastąpiła katastrofa. Na 1:1 wyrównał genialny Juan Alberto Schiaffino, legenda Penarolu oraz Milanu.

W 79. minucie stadion zamarł. Strzelec kontaktowej dla Urugwajczyków bramki asystował, a Ghiggia pokonał Moacira Barbosę, przy nie najlepszej postawie brazylijskiego golkipera. Chwila ta na zawsze przeszła do annałów sportu, a moment ten zapisał się na kartach dziejów jako “najdonioślejsza cisza w historii futbolu”. Ludzie nie dowierzali, smutek ogarnął ulice. Słabszy tego dnia był genialny brazylijski snajper oraz król strzelców całego turnieju Ademir, który w dotychczasowych meczach mundialu regularnie dziurawił siatkę rywali. Najgorsze spotkało jednak bramkarza Barbosę, któremu aż do śmierci wypominano błąd przy decydującym golu.

Brazylijczyków zgubiła nieco pycha – już od rana gazety pisały o pewnej wygranej, co jedynie rozsierdziło Urugwajczyków. Ich kapitan Varela, w odpowiedzi na pewność siebie gospodarzy, kupił tyle gazet ile się dało po czym… obsikano je w szatni. Wokół tego meczu do dzisiaj krąży wiele legend. Jedna z nich mówi, że pewien chłopiec widząc łzy swojego ojca po przegranym meczu obiecał mu, że pewnego dnia wygra dla niego mundial. Dotrzymał słowa, a stało się to już osiem lat później, w roku 1958. Ten chuderlawy chłopiec nazywał się Edson Arantes do Nascimento, wołano na niego Pele.

Reklama

4. „God Save the Queen”, Bobby Moore i królowa Elżbieta II. Anglia – Niemcy 4:2 (po dogrywce)

Dwie drużyny nastawione na atak, fantastyczny mecz i dużo kontrowersji. Do dziś eksperci kłócą się, czy bramka Geoffa Hursta na 3:2 w finale rzeczywiście przekroczyła linię bramkową. Napastnik reprezentacji dumnych synów Albionu potężnie huknął w poprzeczkę, piłka odbiła się za plecami bramkarza Hansa Tilikowskiego i wyszła w pole. Szwajcarski arbiter Gottfried Dienst podbiegł do liniowego Bachramowa z ZSRR, który potwierdził, że bramka jednak padła. Powtórki wideo są niejednoznaczne, nie było w końcu goal line technology.

W regulaminowym czasie gry padł wynik 2:2, ale w dogrywce Anglicy strzelili dwa gole, a konkretnie Hurst. Legenda West Hamu zdobyła w tym spotkaniu w sumie trzy bramki i do dzisiaj sir Geoff jest jedynym piłkarzem w historii MŚ, który ustrzelił hattricka w finale. Za swoje zasługi on oraz trener kadry Alf Ramsey otrzymali od królowej Elżbiety II tytuły szlacheckie, w uznaniu za wybitne zasługi dla ojczyzny. Tytułu nie otrzymał za to kapitan Bobby Moore, chociaż to jego zapamiętano głównie, gdy odbierał trofeum z rąk monarchini. O zmarłym piłkarzu mówi się zresztą bardzo często „sir Bobby”, by podkreślić jego wkład w tamto wydarzenie.

Wygrany finał MŚ 1966 roku jest najważniejszą kartą w dziejach angielskiego futbolu, a zdjęcie Moore’a na trybunie Wembley wraz z Elżbietą II to chwila, do której wraca się w kraju Beckhama z łezką w oku przy każdej możliwej okazji. Wspomina Martin Peters, autor jednego z goli w finale z Niemcami: „Wciąż mam w pamięci, jak Bobby wchodzi po schodach stadionu Wembley w kierunku loży królowej, by odebrać z jej rąk puchar mistrzów świata. Wspinając się po schodkach, poprawił jeszcze włosy i otarł twarz, nie mógł przecież prezentować się źle w towarzystwie monarchini. Podniósł puchar, a 80 tysięcy ludzi skandowało i biło brawo. A on się tylko uśmiechał, cały czas uśmiechał”.

Reklama

3. Morderca Schumacher i thriller w Andaluzji. RFN – Francja 3:3 (karne 5:4)

Półfinałowy mecz hiszpańskiego mundialu z roku 1982. Powiedzieć o nim meczysko, to nic nie powiedzieć. Każdy z aktorów tamtych wydarzeń do dziś wspomina ten spektakl w jeden możliwy sposób: „Tak, to było coś…”. Po 90 minutach było 1:1, dla Niemców trafił Littbarski, wyrównał Platini z karnego. Dodatkowe 30 minut gry przyniosło aż cztery gole, a piłkarze Francji i RFN dali prawdziwy koncert gry. Po golach Tresora i Giresse’a było już 3:1 dla „Les Bleus”, ale ludzie Juppa Derwalla wzięli się do roboty.

Kontaktowego gola strzelił Karl-Heinz Rummenigge, na 3:3 wyrównał w 108. minucie Klaus Fischer. Doszło do rzutów karnych, w których lepsi okazali się Bretiner i spółka, wygrywając je 5:4. Ten mecz miał wszystko – mieliśmy dramaturgię, dużo emocji, zarówno tych sportowych jak i pozasportowych. Wspomina Michel Platini: „To był najbardziej niesamowity mecz… Lepszy niż jakikolwiek film, spektakl czy książka. To spotkanie miało wszystko”. Jednym z jego negatywnych symboli została jednak nie tylko piękna gra i gole, a „wyczyn” bramkarza Niemców Haralda „Toniego” Schumachera.

Po godzinie gry Platini posłał piłkę do obrońcy Patricka Battistona, który podłączył się do ataku i niespodziewanie znalazł się sam na sam z Schumacherem. Ten wyskoczył w górę i bezpardonowo znokautował Francuza. Battiston momentalnie zemdlał i upadł na murawę. Rezultat? Uszkodzone kręgi, wybite zęby, utrata przytomności. Świadkowie tej sceny do dziś łapią się za głowę, relacjonując całą sytuację w tym samym tonie: „Boże.. Myśleliśmy, że po nim, że nie żyje”. Reakcja „Toniego”? Stał z piłką pod pachą i czekał, aż sędzia wznowi grę. Nie dostał za to żadnej kartki, nie odgwizdano nawet faulu. Battistona odwieziono do szpitala.

Francuzi przegrali w karnych, a ich kolega trafił do szpitala. Zawodnicy Michela Hidalgo długo siedzieli smutni w szatni, nie mogąc dojść do siebie. Oddajmy po raz ostatni głos Michelowi Platiniemu: „Siedzieliśmy źli, zrezygnowani, wściekli (…) Koniec końców jednak nikt nie umarł, to był tylko mecz… Chociaż wyjątkowy, unikalny”. Francuzom na pocieszenie – chociaż marne – pozostał fakt, że pomścili ich Włosi, odprawiając Niemców w finale 3:1.

2. Kanonada na Azteca Stadium. Włochy – RFN 4:3 (po dogrywce)

Spotkanie to przeszło do historii jako „Mecz Stulecia”, a rozegrane zostało 17 czerwca 1970 roku, w ramach półfinału MŚ w Meksyku. Do boju stanęły reprezentacje „Azzurrich” oraz Niemców, w szeregach których szalał król strzelców całego turnieju, Gerd Muller. Zaczęło się świetnie dla Włochów, już w ósmej minucie meczu do siatki piłkarzy Helmuta Schoena trafił Roberto Bonisengna. Gdy wszyscy kibice z Italii myśleli, że mecz zakończy się skromnym 1:0, tuż przed końcem regulaminowego czasu gry wyrównującego gola zdobył Karl-Heinz Schnellinger, wówczas obrońca… AC Milan.

Wszyscy Włosi oszaleli, grożąc piłkarzowi, aby przypadkiem nie wracał do Serie A oraz na Półwysep Apeniński. Wyrównujący gol otworzył worek z bramkami, których padło w dogrywce aż pięć. Zaczęło się świetnie dla RFN – w 94. minucie trafił „Der Bomber” Muller. Kolejne dwa gole padły jednak dla Włochów, a zdobyli je Burgnich i Riva. Niemcy podnieśli się jednak kolejny raz, a na 3:3 wyrównał niesamowity Gerd. Euforia trwała jednak tylko minutę, chwilę później decydującą bramkę na 4:3 zdobył Gianni Rivera. Piłkarze Schoena po tym ciosie już się nie podnieśli, a Bonisengna i koledzy zameldowali się w finale.

Do historii przeszła fotografia, kiedy zmęczonego Schnellingera po meczu pociesza Rivera, jego kolega z AC Milan. Sam finał okazał się być jednak show wyłącznie jednego aktora, a Brazylijczycy gładko ograli „Azzurrich” aż 4:1, ale to już zupełnie inna historia.

1. Cud w Bernie. Wspaniała historia piłkarzy RFN, czy zwykły szwindel? RFN – Węgry 3:2

Ten mecz do dziś wyzwala wiele emocji i to pomimo, że minęło aż 60 lat. 4 lipca 1954 roku na Wankorfstadion w Bernie w finale MŚ zmierzyły się reprezentacje RFN i Węgier. Wydarzenie to urosło do rangi wręcz mitycznego, na jego podstawie powstał nawet film. Ale po kolei. Dwa tygodnie przed finałem piłkarze RFN po raz pierwszy zmierzyli się w fazie grupowej z Węgrami, przegrywając aż… 3:8. Cztery gole strzelił wtedy Sandor Kocsis, król strzelców turnieju i późniejsza gwiazda Barcelony. Węgrzy, wszechmocni Madziarowie byli w tamtym czasie absolutnie najlepszą drużyną świata, a w ich szeregach grali m. in. wspomniany wcześniej Kocsis czy Ferenc Puskas. Rok przed mundialem piłkarze Gusztava Sebesa pojechali na Wembley, gdzie rozbili Anglików aż 6:3. Świat przecierał oczy ze zdumienia.

Mecz finałowy okazał się być jednak całkowicie inną bajką, mimo fatalnego dla Niemców początku. Już po ośmiu minutach przegrywali 0:2, a do siatki Toniego Turka trafili Puskas i Czibor. Węgrowie za bardzo uwierzyli w siebie, a po dziesięciu minutach mieliśmy już remis 2:2. Kontaktowe trafienie zaliczył Morlock, niedługo później gola zdobył legendarny Helmut Rahn. Na kolejne trafienie widzowie musieli czekać aż do 84. minuty, kiedy Rahn zdobył swojego drugiego gola, a Niemcy objęli prowadzenie 3:2. Taki wynik utrzymał się do końcowego gwizdka, ale kontrowersje dotyczące tego meczu ciągnęły się latami. Węgrom po powrocie do ojczyzny zarzucano, że sprzedali mecz, ponieważ wcześniej „Złota Jedenastka” nie przegrała kolejnych 32 spotkań od 1950 do 1954 roku.

Trener Sebes narzekał na zmęczenie, przed finałem pod oknami Węgrów grała nawet orkiestra. Dodatkowo, w 88. minucie meczu nie uznano gola Ferenca Puskasa, co doprowadziłoby do dogrywki. Sam mecz toczony był w strugach deszczu, co skrzętnie wykorzystali piłkarze Seppa Herbergera. Grali w specjalnych butach, które dostali od Adolfa Dasslera, twórcy Adidasa. Nie musimy mówić, że Węgrowie ich nie dostali. W 2010 roku wyszło także na jaw, że najprawdopodobniej piłkarze RFN grali na dopingu, a w ich żyłach krążyła pochodna metaamfetaminy, używana wcześniej w czasie II wojny światowej.

Historycy twierdzą, że wygrana Fritza Waltera i spółki to był punkt zwrotny w tworzeniu historii RFN i pozwoliło to wszystkim Niemcom odnaleźć nowy punkt odniesienia i dumy. Przestano wstydzić się za czasy Hitlera, a zwycięski gol Rahna ponownie zjednoczył cały naród. Miłośnicy spiskowej teorii dziejów utrzymują natomiast, iż wygrana Węgrów nikomu nie była na rękę i wszystko zostało ukartowane. Trwała zimna wojna, a jak wiadomo w ojczyźnie Puskasa o wszystkim decydowali komuniści. Dać im wygrać mundial? „Zachodowi” nie było to na rękę… Kto ma rację? Tego już pewnie nigdy się nie dowiemy.

Kuba Machowina

Najnowsze

Ekstraklasa

Trela: Gotowi na czarną godzinę. Dlaczego kluby muszą dać sobie prawo do gorszego sezonu

Michał Trela
0
Trela: Gotowi na czarną godzinę. Dlaczego kluby muszą dać sobie prawo do gorszego sezonu
Francja

Bajka z happy endem. Był pół centymetra od śmierci, za moment wróci do gry

Szymon Piórek
0
Bajka z happy endem. Był pół centymetra od śmierci, za moment wróci do gry

Komentarze

0 komentarzy

Loading...