Reklama

Piłkarski globtroter szczerze o swojej karierze

redakcja

Autor:redakcja

27 listopada 2013, 13:51 • 20 min czytania 0 komentarzy

Tomasz Stolpa grał w piłkę w sześciu krajach. Jako dwudziestolatek wyruszył z zapyziałego Sosnowca za koło podbiegunowe, by zdobywać piłkarski świat. Był drugim Polakiem w lidze islandzkiej, przecierał szlaki naszym rodakom w Azerbejdżanie. W szczerej rozmowie z Weszło mówi o zacietrzewieniu polskich trenerów, skurwysyństwie Zagłębia Sosnowiec, życiu w kaukaskiej wiosce, nocy polarnej, chamstwie Oresta Lenczyka, szaszłykach ze szczura oraz… sprzedawaniu viagry.

Piłkarski globtroter szczerze o swojej karierze

Lubi pan określenie piłkarski podróżnik?
Dziennikarze różnie o mnie pisali. Zdarzały się wywiady, które tak naprawdę nigdy nie miały miejsca. Ja nie biorę takich rzeczy do siebie. Potrafię się z siebie śmiać. Zmieniałem kluby, jeździłem po świecie, nigdy nie byłem nie wiadomo jakim piłkarzem. Byłem normalnym, przeciętnym zawodnikiem, który mógł żyć z piłki, zarabiać nieźle na graniu. Cieszę się, że nauczyłem się bardzo dużo, bo piłka to nie wszystko. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, że jest też życie po niej. Żałuję, że szybko musiałem skończyć karierę, ale niestety zmusiły mnie do tego kłopoty zdrowotne. Dowiedziałem się, że mam zapalenie wątroby typu C. Nie wiem, w którym momencie to mnie dopadło.

Jak się pan teraz czuje?
Miesiąc temu okazało się, że jestem zdrowy. Przez silne leki schudłem 14 kilo w dwa lata. Niby to nieuleczalne, ale w moim organizmie jak tak schowane, że mogę żyć praktycznie bez objawów. Powoli sobie trenuję we własnym zakresie. Sprawdzam, jak to wygląda. Mam 30 lat, w tym wieku spokojnie można grać na niezłym poziomie jeszcze przez kilka sezonów. Menadżerowie cały czas do mnie dzwonią. Bardzo żałuję, że nigdy nie zagrałem w naszej Ekstraklasie.

W którymś momencie swojej kariery czuł pan, że poradziłby sobie u nas?
(śmiech) Oczywiście. Zagrałem prawie 100 spotkań w drużynach zagranicznych, strzelałem tam bramki. Z całym szacunkiem, ale nie widzę żadnych problemów, żebym nie mógł grać przeciwko drużynom z Ekstraklasy. Mniemanie naszych trenerów i nas samych o sobie wygląda śmiesznie. Nie wiem, skąd bierze się to, że czujemy się lepsi od np. Azerów. Trzeba zdać sobie sprawę, że to bujda. Mnie to wszystko bawi. Przed meczem z Karabachem dzwoniła do mnie Wisła Kraków. Opowiedziałem im o tej drużynie, a oni dostali chyba 0-3 i odpali (mecz zakończył się wynikiem 2-3, do przerwy 0-3 – przyp. MR). A to nie była typowa, zbudowana na drogich obcokrajowcach drużyna azerskiej ekstraklasy. Grali tam miejscowi chłopcy i reprezentanci krajów. U mnie w Qabali potrafiło być nawet 20 obcokrajowców.

Z Karabachem odpadł w tym roku również Piast.
Polscy trenerzy lekceważyli ligi, w których grałem. Ja się tylko z tego śmiałem. Nie chciało mi się ich uświadamiać, niech żyją w swoim zacietrzewieniu. Rozmawiałem kiedyś z Rafałem Ulatowskim o treningach w Polsce i u Azerów. Byliśmy wtedy wspólnie na obozie w Turcji. U nas panowała rosyjska szkoła – codziennie biegaliśmy 6-8 kilometrów po takiej plaży. On wyszedł tam z Bełchatowem na 20-minutowy rozruch i od razu dwóch złapało kontuzje. Bez komentarza. Kontrakty w Azerbejdżanie zaczynają sięgać miliona euro. Stać ich na wysoki poziom. Jadą tam piłkarze z ligi rosyjskiej, ukraińskiej czy tureckiej. W Polsce piłka ma świetną otoczkę, ale poziom jest mizerny. Tam poziom jest wysoki i ciągle rośnie, ale otoczka tego wszystkiego jest nieciekawa. Im nie wybudowali stadionów. Klub z Agdam ma siedzibę niedaleko granicy z Armenią. Oni się nienawidzą. Jak tam graliśmy ligowo, to czasami było słychać strzały. Dlatego mecze pucharowe grali w Baku, choć mają fajny stadion. Względy bezpieczeństwa. Gdyby grali u siebie, byliby mocniejsi.

Reklama

Jak pan w ogóle trafił do Qabali?
Trochę przypadkowo. Menedżer mnie oszukał.

Jak to?
Na samym początku pokazano mi Baku. Niesamowite miasto! Nieprzypadkowo nazywa się je „małym Dubajem”. To, co tam się dzieje nie mieści się w głowie. Menadżer gwarantował mi, że to tam będziemy mieszkać. Prawda była taka, że spędzaliśmy tam tylko kilka tygodni w roku i wracaliśmy do Qabali – małej wioski u podnóża gór Kaukazu, w której po ulicach chodziły kozy i barany. Jedyną atrakcją był pięciogwiazdkowy hotel. Pierwsze pół roku było tragicznie, dopiero później wybudowali basen i kręgielnię. Gdy tylko była taka możliwość, wsiadaliśmy w taksówki i jechaliśmy do Baku, aby odreagować.

Długo wahał się pan przed wyjazdem?
Już same testy tam to ciekawa historia. Menedżer wysyłał do nich płyty z moimi występami i dostałem informację, że wpadłem w oko trenerowi. W ciągu trzech dni rozegrałem tam dwa sparingi, a oni chcieli żebym zagrał w trzech. Na jeden miałem jechać prosto z lotniska po całodniowej podróży. Odmówiłem. Następnego dnia zagrałem z jedną ze stołecznych drużyn i strzeliłem trzy bramki, a później w grze wewnętrznej dołożyłem dwie. Poszedłem na rozmowę do trenera, będąc przekonanym, że widział moje DVD i policzył sobie moje występy w ligach zagranicznych. Miałem podejście jak większość Polaków – patrzyłem z góry i wszedłem pewny siebie. Trenera pyta: „To ty strzeliłeś 5 bramek w dwóch meczach?” I mówi: „Dobrze, dobrze”. A potem pyta się mnie, gdzie ja w ogóle wcześniej grałem. Myślałem, że padnę. Byłem przekonany, że mnie zna. Nic z tego, dopiero sam własnoręcznie musiałem im puścić te płyty.

Podpisał pan kontrakt życia?
Byłem w dwójce najlepiej opłacanych piłkarzy, a to olbrzymia presja. Płacą bajońskie sumy, ale wymagają bezwzględnie. Początek był obiecujący. Niestety nie było przełożenia na bramki. Dodatkowo jakiś Gruzin kopniakiem złamał mi nos. Przerwa kilka tygodni. Jak wróciłem, zagrałem jeden mecz i zaczęły się odzywać pachwiny. Azerowie chcieli mnie wysłać do Stambułu, ale postawiłem na swoim i leczyłem się w Polsce. Widziałem złość w oczach trenera. Mówił: „Zacznij grać, bo na razie tylko się leczysz“. Miałem świadomość, że muszę szybko dojść do zdrowia, bo oni kupowali nowych napastników. Na szczęście, już w nowym sezonie, zacząłem strzelać, a jako klub wykręciliśmy rekordowy wynik. Miałem najwięcej bramek w drużynie. Wtedy zapanowała euforia i zaczęli pompować jeszcze więcej pieniędzy. Przy drużynie zaczął się kręcić Tony Adams. Sam jego kontrakt wynosił chyba trzy miliony funtów. Ot tak zaczęli budować nowy stadion. W połowie sezonu skończyła mi się umowa. Dostałem możliwość przedłużenia nawet na dwa lata.

Dlaczego pan nie skorzystał?
Boiskowe sukcesy nie szły w parze ze sprawami osobistymi. Córka zachorowała na salmonellozę. Nie chce pan wiedzieć, co przeżywałem, gdy 3-letnie dziecko wyło na moich rękach, a ja nie mogłem nic zrobić. Odchodziłem od zmysłów. Normalnego lekarza nie było w promieniu dwustu kilometrów! Sami znachorzy. Dopiero w Baku znaleźliśmy kogoś kompetentnego. Małżonka musiała z córką wracać do Polski. Nie widziałem możliwości, by żyć tam samemu. To za daleko by latać do Polski, tym bardziej, że nie miałem wiele wolnego czasu. Umowę przedłużyłem jedynie na pół roku. Kontrakt wypełniłem, ale kolejnej oferty przyjąć już nie mogłem.

Odnajdywał się pan w tamtejszej kulturze?
Jestem osobą tolerancyjną. Zawsze patrzę na to, że to ja jestem ciałem obcym w innym kraju i staram się dostosowywać do warunków. Już w Szwecji poznałem kilku muzułmanów, chociażby Yussifa Chibsaha, który dalej gra w tamtejszej ekstraklasie i jest moim najlepszym przyjacielem. Ta religia nie była mi obca. Wiedziałem, jak mam postępować, gdy ktoś się modli. Szanowaliśmy się jako ludzie i nikt tam nie patrzył na religię.

Reklama

Nie było żadnych zgrzytów?
Była jedna historia. To był paskudny dzień, jechaliśmy na trening, trzydziestu chłopów w jednym autobusie. Nikt nic nie mówił. Dzień monotonny jakich wiele – wypocić się, zrobić swoje i do domu. Wjeżdżamy do bazy treningowej, a tam zbiorowisko ludzi. Jeden facet stoi w fartuchu i pełno dzieciaków. Ludzie zgromadzili się wokół krowy. Nie wiedziałem, co się dzieje. Nagle mężczyzna w fartuchu wyciągnął taki długi sztylet i zaraz obok płyty boiska wbił go w krowią szyję. Ona zaczęła panikować, krew się lała, co ucieszyło wszystkich, bo dla nich to była oznaka, że mięso jest zdrowe. Wierzyli, że wraz z krwią uchodzi jej duch. Gdyby nie tryskała, to wyrzuciliby to mięso. Potem odcięli krowie łeb i małe dzieci woziły go na taczkach. A obok my graliśmy w piłkę.

Wielu by nie wytrzymało.
Dwóch Serbów zaczęło wymiotować.

Wróćmy może do początków pana wędrówki. Dlaczego dwudziestolatek wyruszył za koło podbiegunowe? Nie jest to najpopularniejszy kierunek wyjazdów młodych piłkarzy.
Zgadza się. Byłem młody i to była bardzo duża życiowa nauczka. Dzięki Skandynawom nauczyłem się wiele rzeczy, głównie w kwestiach mentalnych. Podpatrywałem starszych zawodników, bardzo fajni ludzie. Podziwiam ich za sposób, w jaki żyją. Cieszę się, że wyjechałem w tak młodym wieku. Graliśmy w Pucharze UEFA, byłem na ławce we wszystkich meczach. Miałem troszeczkę pecha, ale mówiąc szczerze, to nie byłem przygotowany na taką piłkę. Zagłębie Sosnowiec do tego nie przygotowuje. Miałem inne podejście. Myślałem sobie, że musi być tak jak ja chcę, a tam pośpiech nie jest dobrym doradcą. Bardzo mało grywałem, głównie w drugiej drużynie. Miałem tam dobre recenzje, byłem „młodym perspektywicznym”. W Polsce od razu pojawiły się komentarze, że lata uciekają, a ja cały czas na ławce. Brałem to do serca, bo z tęsknoty za językiem cały czas czytałem polskie portale. Jestem osobą ambitną i za wszelką cenę chciałem coś udowodnić. Przez to popadałem w konflikty. Z pierwszym trenerem nie, ale przyszedł następca, który mnie nie znał. Atakowałem go słowami, a nie potrafiłem do końca poprzeć tego czynami na treningach. To była drużyna z czternastoma reprezentantami, trzech z nich było na Mistrzostwach Świata. Byłem zmiennikiem Mortena Gamsta Pedersena. Rywalizowałem również z Ole Martinem Arstem, królem strzelców belgijskiej ekstraklasy. Świetni zawodnicy z nieziemską wydolnością.

Niezłe towarzystwo…
Pamiętam jak biegaliśmy po takim bardzo wysokim fiordzie w ramach rozbiegania po każdym meczu. Mniej więcej 40 minut w niezłym tempie pod górkę. Chłopaki sobie robili z tego jaja. Taki pan jak Gamst Pedersen, który miał wydolność konia, biegł to w 35, może 38 minut. To naprawdę była maszyna. On mógł się napić i dalej zasuwać. Trenował z nami nawet, gdy grał już w Blackburn. Mieliśmy beep test, bieganie między pachołkami na czas. Ja miałem dobrą wydolność, bo wyrobiłem ją sobie przez czas tam spędzony, ale w porównaniu z nimi i tak byłem średniakiem. Gamst, jak już wszyscy skończyli, zrobił jeszcze 20 długości, ot tak, jak gdyby nigdy nic. On miał wrodzone trzy rzeczy: wydolność, lewą nogę i uśmiech od ucha do ucha. Ciężko było jednak się tam przebić, tym bardziej, że drużyna grała dobrze.

Warunki pogodowe też pewnie nie sprzyjały.
Klimat jest ciężki. Latem jest fantastycznie, bo cały czas świeci słońce. Zima w Tromso jest jednak straszna. Mimo to warunki do trenowania, to pełen profesjonalizm. Dwa kryte boiska pełnowymiarowe, podgrzewane, z trybunami. Tam nie jest zimno, bo to obszar działania Golfsztromu – ciepłego prądu morskiego, ale za to pada bardzo dużo śniegu. Były takie dni, że odśnieżałem samochód 12-14 razy dziennie. Parę minut i już pojawiała się kilkucentymetrowa warstwa śniegu. Noc polarna to natomiast coś strasznego. To jest naprawdę dołujące. Można stracić rachubę w czasie. Dzień poznaje się po tym, że święcą się lampy. Ruchu nie ma. Człowiek idzie na trening, kąpie się, je, ale ciężko się odnaleźć w harmonogramie dnia. Kupuje się tam takie specjalne lampy i stawia na środku pokoju, by imitowały promienie słoneczne. Kiedy pierwszy raz wróciłem stamtąd do Polski, przez godzinę stałem przy lotnisku i gapiłem się na słońce. Byłem wtedy bardzo szczęśliwy. Rodzice musieli mnie prawie siłą zaciągać do domu.

W dodatku w Norwegii ciężko kupić alkoholu.
Może pan się z tego śmiać. Ogólnie panuje tam coś w rodzaju prohibicji. O tym się nie mówi, ale w takim Tromso, jedna osoba miesięcznie popełnia samobójstwo. Skaczą najczęściej z mostu. Dzień w dzień wstają i jest ciemno. Dostają depresji. Psychologowie w tym okresie zacierają ręce.

W międzyczasie zaliczył pan krótkie wypożyczenie w Belgii.
Decyzja była tak samo szybka jak głupia. Trafiłem do Aalst, czyli klubu, który był bankrutem. Robili tam jakieś przekręty. Zamieszkałem w hotelu, za który po miesiącu przestali płacić. Było spore zamieszanie, odsunęli trenera od składu, a z nim kilku zawodników. Pieniędzy za pobyt tam nie otrzymałem w ogóle.

W Skandynawii to byłoby nie do pomyślenia.
Zgadza się. W Szwecji jeden jedyny raz miałem dzień poślizgu ze względu na święto państwowe. W Islandii też mój klub zbankrutował, ale spłacili mnie co do grosza, wysyłając sami z siebie pieniądze po półtorej roku. Za to w naszym pięknym kraju dostałem cztery pensje przez 2,5 roku gry.

Najpierw zrobił pan jednak krok wstecz, przenosząc się z Tromso do III ligi szwedzkiej.
Sytuacja była taka, że w Norwegii nie grałem. Był tam taki piłkarz, nazywał się Steinar Nilsen. Były zawodnik Milanu i Napoli. On był stoperem, a ja napastnikiem. W Skandynawii na treningach nikt nie odstawia nogi, gra się dość brutalnie. Z racji pozycji na boisku mieliśmy ze sobą wiele kontaktów i nie ukrywam, że kilka spięć między nami było. W trakcie pobytu w Tromso miałem czterech trenerów. Ostatnim był właśnie on. Byłem wtedy chyba w najlepszej formie w karierze. W Pucharze Norwegii strzeliłem hat-tricka. Mimo to, on powiedział mi wprost, że nie będę grał. W sumie szanuję go za to, że to powiedział mi to w twarz.

Wasz wcześniejszy konflikt się do tego przyczynił?
Prawdopodobnie tak. Miałem jednak szereg propozycji. Byli jednak na tyle złośliwi, że nie rozwiązali ze mną kontraktu i nie mogłem z nich skorzystać. Gdyby nie ta sytuacja, nie wybrałbym III ligi szwedzkiej, tylko grałbym zdecydowanie wyżej. Chcieli zarobić na kolejnym wypożyczeniu, ale stanąłem okoniem. Pamiętałem wydarzenia z Belgii i bałem się, że może się to powtórzyć. Uporczywość Tromso zamknęła mi drogę do dwóch klubów, z którymi byłem praktycznie dogadany, a jako wolny zawodnik dostałbym tam duże pieniądze. Ostatecznie nowy członek zarządu pomógł mi wyjść z tej sytuacji. W ciemno wzięła mnie drużyna Enkopingsu.

To jednak dopiero III liga szwedzka.
Mieli duże ciśnienie na awans i solidne podstawy do niego. Mówię głównie o zapleczu organizacyjno-finansowym. Szybko się zaaklimatyzowałem, choć wiadomo, że poziom był niski, ale mimo wszystko z marszu strzeliłem 4 bramki i zaliczyłem 12 asyst. Zrobiliśmy awans.

Pan jednak był już wtedy w ekstraklasie w klubie Gefle IF.
Graliśmy niedaleko Sztokholmu, więc każdy mecz był obserwowany przez większe firmy. Dostałem dwie propozycje z czołowych klubów i jedną ze słabszego. To właśnie było Gefle. Chciałem w końcu regularnie grać. Rozmawiałem wtedy też z Bełchatowem. Z trenerem Lenczykiem nie doszliśmy w ogóle do porozumienia. Mam tu na myśli głównie kwestie mentalne.

Trener Lenczyk jest dość specyficzną osobą.
(śmiech) Mówiąc szczerze, jest po prostu chamem. Nie wiem, co on sobie wyobrażał. Jest normalnym człowiekiem, niezależnie od tego, czy jest trenerem czy nie, czy zrobił wicemistrzostwo czy mistrzostwo. Powinien więc zachowywać się jak człowiek. Chodzi mi tutaj o podstawowe sprawy, jak powiedzenie dzień dobry i dziękuję oraz zwracanie się z odrobiną szacunku do innych. Takie mam zasady. Nieważne, czy dyrektor czy sprzątaczka. Tymczasem on rzucał do mnie jakieś dziwne aluzje i pogardliwie nazywał „synkiem”. Nie spodobało mi się to, wsiadłem w samolot, powiedziałem mojemu menadżerowi, panu Maślance, że lecę do Gefle. Tam był trener, który mnie szanował. Dali mi dwuletni kontrakt, choć byłem gotowy podpisać nawet na rok.

Długo jednak pan tam miejsca nie zagrzał.
To był bardzo pechowy okres. Sprowadzali mnie jako podstawowego zawodnika. Byłem w dobrej formie, ale doznałem kontuzji. Najpierw skręciłem kostkę, potem złamali mi nos. Na moje miejsce wskoczył młody Szwed i zaczął trafiać seriami. Jak wróciłem, to byłem już tylko rezerwowym. Starałem się wrócić, ale tamten chłopak – jak najbardziej zasłużenie – był nie do wyjęcia. Pomyślałem, że na spokojnie przepracuję okres zimowy. Byliśmy najpierw w RPA, potem w Turcji, a ja cały czas czułem, że nie jestem w podstawowym składzie. Młody chłopak zyskał automatycznie na wartości, klub szykował go już do sprzedaży, bo z tego żył. W Szwecji jest tak, że gdy rywalizujesz ze Szwedem i jesteś na tym samym poziomie, to zawsze zagra on. Nieważne nawet, że zarabiałem zdecydowanie więcej.

Wyjechał pan więc do Islandii. Zupełna egzotyka?
Przypominam sobie swój debiut. Gramy mecz. Przez pierwsze 30 minut nie przekroczyłem 40. metra od własnej bramki! Może w całej połówce dwa razy byłem na połowie przeciwników. Silny wiatr wiał w jedną stronę. Nasz bramkarz, pomimo tego, że miał nawet specjalną technikę kopania piłki od bramki, nie mógł jej wykopać, bo za każdym razem lądowała na aucie. Jeśli zostawała na boisku, to był sukces. Masakra. W 35. minucie podbiegłem do sędziego i mówię: – Co ty robisz? Zastanów się człowieku, przerwij ten mecz! Uśmiechnął się do mnie jedynie i rzucił beznamiętnie: – Witamy na Islandii.

Przejechał pan pół świata, a największe skurwysyństwo spotkało pana tuż za rogiem, w rodzinnym Sosnowcu.
Byłem zawodnikiem Zagłębia Sosnowiec. Pracownikiem klubu, który kiedyś zarobił na mnie ćwierć miliona złotych. Po powrocie zarabiałem tam mniej, niż kiedy wyjeżdżałem w 2004 roku. Zrobiłem duży ukłon w ich stronę. Była taka sytuacja, że zostałem napadnięty i pobity przez kibiców, którzy nawet nie wiedzieli, że jestem piłkarzem. Razem z kolegą zgłosiliśmy tę sprawę na policję. Był tam monitoring, bandytów złapano. Wszystko, co się wydarzyło zarejestrowały kamery.

Co się stało dalej?
Oni dowiedzieli się, że jeden ze skarżących jest piłkarzem. Próbowali do mnie dotrzeć przez klub. Ja ma swój charakter i nie miałem zamiaru z nimi rozmawiać. Wtedy przyjechali na trening Zagłębia, było ich chyba dwudziestu. Byłem po kontuzji i trenowałem indywidualnie poza grupą. Zagłębie dodatkowo przegrało kilka spotkań w tym okresie. Zaczęli wyzywać piłkarzy, a potem skupili się na mnie. Dwóch sprawców pobicia w obecności prezesa Zagłębia – Marka Adamczyka, zawołało mnie do barierki. Prezes kazał mi wyjaśnić, co się stało. Znaliśmy się ze wspólnej gry i mówię do niego: – Marek, wytłumaczę ci wszystko, ale zrobię to u ciebie w gabinecie, a nie w takich warunkach. On jednak nalegał. Odezwał się wtedy jeden z tych panów. Bez karku i bez mózgu: – Posłuchaj, ja normalnie poczekałbym przed twoim domem, spuścił wpierdol i połamał twoje nóżki, ale ja tu grzecznie przyjechałem, żeby z tobą porozmawiać i żebyś wycofał te zarzuty. Następnie drugi pan w kominiarce na głowie i z karkiem podobnym do tego pierwszego mówi: – Wiem, że masz córkę. Wiem, gdzie chodzi do przedszkola i gdzie pracuje twoja żona, więc może się im stać krzywda.

Wszystko to w obecności prezesa?!
Tak. Stał pół metra od nich. Marek jednak umył ręce i powiedział, że się nie wtrąca i mamy to załatwić między sobą. Powiem szczerze, zrobili głupotę i jeżeli by przyszli do mnie wtedy i grzecznie przeprosili, to moglibyśmy załatwić to inaczej. Mówiłem nawet o tym koledze z drużyny – kupiliby dwa komplety sprzętu dla juniorów Zagłębia za kilka tysięcy i mieliby wtedy nauczkę. Krzywda tym cwaniakom by się nie stała żadna, a każdy wyszedłby z tego z twarzą. Natomiast oni wybrali drogę przemocy do końca. Gdy zaczęli grozić mojej rodzinie, efekt był odwrotny do tego, jaki sobie założyli.

Jak zachował się klub?
Po treningu poszedłem do Marka Adamczyka i powiedziałem, że nie odpuszczę i udam się z tym na policję, aby złożyć zeznania o zastraszenie. Zapytałem więc, czy ma jakieś wątpliwości w związku z tą sprawą. Pan Marek powiedział, że nie ma wątpliwości i dostanę pełne wsparcie klubu w tej sprawie.

Oszukał pana.
Oszukał to mało powiedziane. On jest z wykształcenia prawnikiem. Boję się zapytać, czego uczą ich na tych studiach. Nie dość, że gdy przyszło do zeznań, to wypiął się na wszystko i powiedział, że stał za daleko, to dodatkowo na następny dzień wezwał mnie po treningu na dywanik. Rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

– Przebywałeś w miejscu publicznym i to wyjdzie w prasie, więc muszę dać ci karę.
– Jestem wolną osobą i to chyba normalne. Przecież mogę iść do kina i też jestem w miejscu publicznym.
– Ale ty spożywałeś alkohol.
– No tak wypiłem dwa drinki, grałem w kręgle w klubie.
– No wiesz, ale ta dyskoteka obok. Ty jesteś doświadczony, a młodzi muszą wiedzieć, że tak nie można. To nie wyjdzie poza szatnię. Dostaniesz tysiąc złotych kary.
– Musisz, to wlepiaj – machnąłem ręką.

Podczas drugiego treningu, Marek wrzucił tę informację na stronę internetową. Napisał, że za niesportowe prowadzenie się dostałem tysiaka kary i coś o tym, że buduje klub na profesjonalnych zasadach. Nie jestem świetnym piłkarzem, ale z racji mojej kariery byłem osobą medialną. Przedrukowały to wszystkie gazety, począwszy od Sportu, a skończywszy na Gazecie Wyborczej. Opisano mnie jako alkoholika i typowego piłkarzyka, który szlaja się jedynie po mieście. Poczułem się zbulwersowany i odpowiedziałem na zarzuty. Napisałem, że ta grzywna jest jedynie małym elementem większej układanki.

Jak to się skończyło?
Dzień przed meczem dostałem wypowiedzenie kontraktu. Sprawa była w sądzie i oczywiście ją wygrałem. U nas wtedy trenerem byłâ€¦ Kto trenuje teraz Koronę Kielce?

Hiszpan Pacheta, wcześniej był Ojrzyński.
Leszek Ojrzyński. Świetny gość. Od razy złapaliśmy dobry kontakt. On przejął drużynę, a ja wracałem po kontuzji. I to miał pierwszy mecz, w którym miałem grać. Mocno na mnie liczył. Musiałem powiedzieć mu o całej sytuacji i o tym, że nie zagram. Powiedział, że mnie rozumie, bo jest taki sam. On ma bardzo mocny charakter. Jest walczakiem i dlatego przypadliśmy sobie do gustu. To widać, jak on ustawia swoje drużyny. One od razu ruszają na przeciwników. Cała ta sytuacja to groteska. Sprawa trwa już 2,5 roku i wyrok dopiero ma być wydany. Pięć razy składałem te same zeznania. A z zajścia jest przecież film! Wie pan, co ja teraz mam w Sosnowcu?

Wyobrażam sobie.
Ludzie nie wiedzą dokładnie, co się stało. Każdy wyrostek, pseudokibic ma mnie za konfidenta i może splunąć mi pod nogi, czy pokazać palec. Gdyby wiedział o nieudolności organów ścigania, nigdy nie poszedłbym na to.

Nawet wyrok niewiele zmieni.
Bardzo wiele straciłem na tej sytuacji. Pozostanie mi tylko satysfakcja, że się nie złamałem i zachowałem się godnie. W zgodzie ze swoimi zasadami.

Czym się pan teraz zajmuje?
Mam kilka firm. Sprzedaje szwedzki suplement diety dla mężczyzn na potencję. Mam wyłączność na całą Europę Wschodnią dla tego produktu. Sprzedajemy w Polsce, w Czechach, teraz wchodzimy do Niemiec i na Litwę. Cztery dni temu podpisałem wstępną umowę z firmą z Finlandii na sprowadzanie odżywek sportowych. Nie ma ich jeszcze na polskim rynku. Myślę, że za miesiąc będziemy startować ze sklepami internetowymi. Sam je jadłem, wiem jak działają, więc mogę polecać. Oprócz tego mam firmę, która robi lampki oraz gadżety sportowe, a także punkt STS w Sosnowcu.

W biznesie pomagają kontakty zdobyte dzięki piłce?
Praca piłkarza to bardziej przyjemność, pomimo wyrzeczeń, ale głównie pracujemy fizycznie. Nie uważam, że straciłem czas wyłącznie na to, bo człowiek musi się rozwijać. Piłkarz musi być inteligentny, lecz o ile boiskowej mądrości można się nauczyć na treningach, to poza nim trzeba mieć otwarty umysł. Przerwałem studia, ale nauczyłem się języków – biegle władam rosyjskim i angielskim, biegle mówiłem też po szwedzku i norwesku, bo to bardzo podobne języki, lecz trochę już ich zapomniałem. Dzięki tym językom i kontaktom robię interesy. A najważniejsza jest determinacja wykształcona u mnie dzięki piłce. Byłem też miesiąc w Wietnamie i korzystam z tego.

Miał pan tam grać?
Byłem na testach przed podpisaniem kontraktu w Sosnowcu. W sumie chciałem tam iść, ale żona się nie zgodziła na wyjazd. Mam dwie dobre historie stamtąd. Byłem tam z moim menadżerem – Ghanijczykiem i jeszcze jednym piłkarzem z Afryki. Poszedłem z nimi na miasto. Chciał mnie zachęcić do podpisania kontraktu. Zaczęliśmy zwiedzać. Weszliśmy do pewnego lokalu, a w nim było piętnaście pięknych, młodych, skąpo odzianych Azjatek. Menadżer mówił, że nas zaprasza. Od razu pomyślałem, że to burdel. Już tłumaczyłem, że mam żonę. On nalegał. Tam były takie leżanki, w których rozsiedliśmy się wygodnie. Dziewczyny podeszły i każda zajęła się jedną kończyną, a także głową. Zrobiły mi masaż, pedicure, manicure. Okazało się, że to salon urody! Przyszedł facet i nas ogolił. Siedzieliśmy tam godzinę. Relaks nieziemski. Za wszystko zapłaciliśmy 9 dolarów za 3 osoby.

Menedżer miał mocne argumenty.
Później ten piłkarz zaprosił nas na obiad. Przy drogach jest tam pełno małych knajpek, w których są różne rodzaje mięs. Kolega zamówił szaszłyka z kurczaka. Menedżer się gdzieś zmył, ja nie byłem głodny. On zjadł jednego i mówi, że świetne. Zamówił drugiego, trzeciego. To było strasznie tanie. Ale coś go zbiło z tropu i upewnia się, czy to kurczak. Wietnamczyk składa dłonie jak do modlitwy i mówi: – Chicken, chicken. Odchodzimy od budki, za nami biegnie ten Wietnamczyk, klepie go po plecach i pokazuje coś, mówiąc: – Chicken, chicken. Wskazywał na przebiegającego przez ulicę szczura. Chłopak zaczął pluć tym mięsem. Do końca pobytu nie zjadł już żadnego mięsa. Bał się.

(śmiech)
Najlepsze jest to, że w Wietnamie spotkałem Tomka Sajdaka. Dwaj piłkarscy podróżnicy w jednym miejscu. Obaj stwierdziliśmy, że trzeba stamtąd spadać.

Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI

Najnowsze

Polecane

Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Sebastian Warzecha
1
Majchrzak: Udowodniłem, że jestem niewinny. Nie należy mi się łatka dopingowicza

Komentarze

0 komentarzy

Loading...