Reklama

Herold Goulon: – Mogą myśleć, że jestem psychopatą. Ich sprawa

redakcja

Autor:redakcja

16 sierpnia 2013, 18:50 • 14 min czytania 0 komentarzy

Jedno z największych odkryć początku sezonu. Zawodnik, który przez ostatnie półtora roku nie grał w piłkę, ale wcześniej występował w Ligue 1, a nawet Premier League. Wychowanek słynnej szkoły w Clairefontaine, o którym najgłośniej się zrobiło, gdy… dostał wyrok za atak na swoją dziewczynę. Do więzienia nie trafił, a teraz próbuje odbudować karierę w Zawiszy Bydgoszcz. Z Heroldem Goulonem spotkaliśmy się w bydgoskiej restauracji „Soda” i przez godzinę porozmawialiśmy o jego wzlotach i upadkach. I momentami sami się dziwiliśmy, że sympatyczny Francuz aż tak się otworzył.

Herold Goulon: – Mogą myśleć, że jestem psychopatą. Ich sprawa

Łatwa ta liga do grania, co?

Nie.

Nie musisz zbyt wiele biegać, ani specjalnie się wysilać, a prawie za każdy mecz zbierasz wysokie noty.
To nie znaczy, że liga jest łatwa. Może czasem to wygląda, jakbym się nie starał, ale daję z siebie wszystko, mimo że nie jestem gotowy na sto procent.

Sporo wnosisz do drużyny głównie dlatego, że praktycznie wszystkie piłki zagrywasz do przodu. To nie jest regułą wśród defensywnych pomocników.
Takiej mentalności nauczyli mnie w Clairefontaine. Wpajali nam, że jeśli będziemy się bali stracić piłkę, to nigdy nie zagramy do przodu, więc nasz wkład w wynik nie będzie zbyt wielki. Gdy ją traciliśmy, nikt nie miał do nas pretensji, bo liczyli, że nauczymy się podejmować ryzyko. Czasem trzeba odegrać do obrońców, ale nie interesuje mnie gra na minimum przyzwoitości. Nigdy nie zostaniesz zwycięzcą, jeśli będziesz się wszystkiego obawiał. Ośmiuset trzynastoletnich chłopaków próbowało się dostać do Clairefontaine, a przyjęli najlepszych 24. Dostałem wielką szansę, ale uczyli tam tylko podstaw, a nad kreatywnością i wyobraźnią pracowałem sam. Tym bardziej, że z tej ekipy tylko sześciu-siedmiu piłkarzy przebiło się na najwyższy poziom. Ze starszych roczników np. Hatem Ben Arfa, Abou Diaby, Blaise Matuidi.

Reklama

Od początku wybijałeś się dzięki warunkom fizycznym?
Pamiętam, że w czasach Clairefontaine byłem zdecydowanie mniejszy. Miałem ze 160 centymetrów wzrostu, ale spotkałem się z lekarzem i powiedział, że w ciągu roku urosnę o 25 centymetrów. Powiedziałem: „Niemożliwe!”. Ale faktycznie urosłem. Byłem wysoki i bardzo szczupły. Dopiero po przejściu do Anglii nabrałem masy mięśniowej.

Nie udało ci się tam jednak przebić ani za pierwszym, ani za drugim razem. A do Blackburn wyjeżdżałeś już nie jako junior, ale podstawowy zawodnik Le Mans.
Nie dostałem zbyt wielu szans. Trzy miesiące po moim przyjściu zwolniono menedżera, Sama Allardyce’a, a jego następca i były asystent, Steve Kean powiedział mi wprost: – Musisz odejść.
– Dlaczego?
– Bo nie dostaniesz szans.
– Ale proszę mi podać powód, skoro nawet nie widział mnie pan w akcji. Przecież niczego nie zawaliłem.
– OK, zostań, ale i tak nie będziesz grał.

Jestem ambitnym facetem i zostałem. Nie miałem wielkiego ego, ale wmawiałem sobie, że jeśli pokażę się z dobrej strony na treningach, to będzie musiał choć raz mnie wystawić. Przecież nie byliśmy Manchesterem United. Myliłem się i grałem w rezerwach. Wydawało mi się, że się przebiję, nawet dzięki warunkom fizycznym. Niektórzy ściągają tylko takich dużych zawodników, np. Stoke.

W Middlesbrough wcześniej też się nie przebiłeś.
Miałem 18 lat i podpisałem swój pierwszy zawodowy kontrakt. Ale jeśli mam być szczery – nie byłem gotowy na wyjazd. Wyjechałem w młodym wieku, w ogóle nie mówiłem po angielsku i moja głowa nie była przygotowana na taki transfer. Dziś mogę to przyznać – ani w Clairefontaine, ani w Lyonie nie pracowałem tak ciężko, jak powinienem. Nigdy nie miałem wielkiego talentu, ale wystarczyło, żeby przebić się w szkółce i podpisać kontrakt z angielskim klubem. Rozumiesz, o co chodzi – jeśli chcesz zarabiać pieniądze, musisz pracować. A ja robiłem swoje, specjalnie się nie przemęczałem, a kasa wpadała. Wróciłem do Le Mans, potem pojawiła się opcja z Blackburn. Myślałem nawet, że może powinienem zostać jeszcze przynajmniej jeden sezon w Ligue 1, żeby wyrobić sobie tam nazwisko.

Skoro to rozważałeś, to czemu nie zostałeś?
Ech, futbol jest skomplikowany. Czasami nie ty podejmujesz wszystkie decyzje, tylko ludzie, którzy cię otaczają.

Ale papiery ty podpisujesz.
Tak, ja, ale podpisuję to, co mi przedstawia mój agent. Rozmawiałem z takimi klubami jak PSG, Bordeaux czy Marsylia, ale na stole nic się nie pojawiło. Takie rzeczy zostawiam menedżerowi. W październiku podpisałem kontrakt z Blackburn, ale w Anglii ciężko się przebić bez znanego nazwiska. Może dlatego nie dali mi szansy?

Reklama

Alain Pascalou, który pracował z tobą w Le Mans, stwierdził, że chcieli cię zatrzymać, ale skusiła cię wizja gry w Anglii i zarabiania wielkich pieniędzy.
W Anglii kusiło mnie wszystko. Kocham ten kraj i uwielbiam ich sposób grania – do przodu bez względu na okoliczności. Liczy się tylko zwycięstwo, nawet jeśli grasz przeciwko największym. We Francji, gdy mierzysz się z faworytami, trener oczekuje od ciebie, że nie przegrasz, a w Anglii – że wygrasz. Cała ta atmosfera bardzo mi się podobała, ale pieniądze też – przecież nie będę kłamał. Nigdzie nie zarabiałem tyle co w Anglii, ale nikt nie może mi zarzucić, że poszedłem tam tylko ze względu na zarobki. A Pascalou może sugeruje, że tak było, bo nie przedłużyłem kontraktu z jego klubem. Zawsze byłem ambitny i wierzyłem, że mogę się przebić do wielkich zespołów. Ja to wiedziałem! Miałem 21 lat i byłem przekonany, że skoro nie mam klubu i nie trzeba za mnie płacić, to po prostu musi mi się udać! W Middlesbrough nie zasługiwałem na grę, bo nie pracowałem tak ciężko, ale w Blackburn naprawdę liczyłem, że odniosę sukces.

Chyba najwygodniej byłoby, gdybyś po tym Le Mans po prostu został we Francji i postarał się o transfer do trochę większego klubu.
Taki był mój cel. Ale jeśli jesteś piłkarzem, to nie możesz zajmować się wszystkim. Nie możesz myśleć o tym, co robisz na boisku i pracować nad transferem. To już robota twoich agentów. Po zakończeniu sezonu pojechałem na wakacje, wyłączyłem telefon i nie rozmawiałem z nikim. Z żadnym trenerem, dyrektorem sportowym ani nikim innym. Tym miał się zajmować mój menedżer. Czy to robił? Szczerze – nie wiem. Ale po powrocie z wakacji kluby zniknęły.

Domyślam się, że już z nim nie pracujesz.
Pracuję sam. Od trzech lat. Zacząłem tak postępować trzy lata temu, pojawiły się propozycje z West Ham i Blackburn, i choć wiem, że nie jest to najlepszy sposób, to jednak ufam tylko sobie. Może mój menedżer wykonał swoją pracę najlepiej jak mógł, ale z drugiej strony niektórzy mi mówili, że żądał zbyt dużych prowizji. Nie chcę nikogo obwiniać. Przeszłość.

No i wylądowałeś w Doncaster. Jestem przekonany, że gdybyś miał agenta, to załatwiłby ci coś poważniejszego.
Ale ja wiem, że to nie jest dobra metoda! Tylko ciężko komuś zaufać, gdy masz kłopoty. Jeśli jesteś bez klubu, to twój agent – przepraszam za wyrażenie – musi zapierdalać, by ci go znaleźć. Taka jest prawda! A oni nie mają przekonania, czy znajdą mi klub, nie interesują ich mniejsze prowizje, więc się nie przykładają. Dlatego wolę wydawać pełnomocnictwa i czekać na efekt. Ale tu też pojawia się problem, bo jeżeli rozdasz ich za dużo, to nawet jeżeli klub jest tobą zainteresowany, może zrezygnować, widząc ilu po drodze pojawi się menedżerów. Wiele drużyn zrezygnowało ze mnie z tego powodu.

Nazwy?
Nie mogę podać, ale nie są to wielkie nazwy.

Znalazłeś się trochę w sytuacji bez wyjścia.
Czasem trzeba zaryzykować. Raz się uda, raz nie. Każdy rynek, w którym pojawiają się większe pieniądze, jest brudny. Futbol, muzyka, kino.

Czujesz się jego ofiarą?
Nie tyle ofiarą, bo taka sytuacja mnie nie zaskakiwała. Od początku wiedziałem, że tak może być. Futbol. Ryzyko. A wracając do Doncaster, zagrałem tam siedem meczów na wypożyczeniu, potem znów wróciłem, a na koniec zostałem rok bez klubu z powodu problemów z kolanem. Byłem na testach w Rayo, ale po piętnastu minutach musiałem przestać. Jestem ciężki, a to wpływało na moje nogi. Wyjechałem do Francji, zacząłem się leczyć, a potem ćwiczyłem tylko pod okiem osobistego trenera. Brakowało mi atmosfery klubu, ale dziś czuję się OK.

Nie załamałeś się po tych wszystkich niepowodzeniach?
Nie. Czuję się silniejszy. Mogę podbić świat! Myślałem o porzuceniu piłki, ale tylko przez kilka dni, kiedy widziałem, że moja ciężka praca nie daje efektu. Ale co ja mógłbym robić innego? Niewiele rzeczy poza tym potrafię i nie mam największego mózgu (śmiech).

Jesteś bardzo pewny siebie, ale masz przy tym spory dystans do własnej osoby. To rzadkie.
Wiem, co potrafię, a czego nie. Mógłbym siedzieć cały dzień w łóżku, kiedy wszyscy moi bliscy lub znajomi szli do pracy, ale jaki to ma sens? Przecież nie przeleżę swojego życia. Trzeba o coś walczyć, coś osiągać. Motywacja. Całe moje życie polega na staraniu się o coś.

Skąd w ogóle się wziąłeś w Zawiszy?
Daję komuś pełnomocnictwo, on do mnie oddzwania, włączam Google, sprawdzam, co to Zawisza, ile ludzi mieszka w Bydgoszczy, jak daleko jest do lotniska. Wszystko. Od razu mi się spodobało. Miałem też ofertę z Azerbejdżanu, gdzie oferowali mi cztery razy lepszy kontrakt, ale polski futbol był dla mnie większym wyzwaniem. Teraz zapytaj Pascalou, co sądzi na ten temat. Kasa nie jest dla mnie najważniejsza. Wybrałem Zawiszę, bo chcę wrócić do futbolu i odzyskać przyjemność z gry. Straciłem trochę pasji, gdy zorientowałem się, że nie liczy się tylko talent, ale przede wszystkim kontakty, jednak wciąż kocham to, co robię.

Musiałeś być jednak mocno zdesperowany, skoro zdecydowałeś się na polskiego beniaminka.
Nie, nie byłem. To wyzwanie. Wiem, że Zawisza nie jest największym klubem w Polsce, na najwyższy poziom wraca po osiemnastu latach i większość powie, że teraz będzie bił się o utrzymanie. Nie zgadzam się z tym. Stać nas na dużo więcej. Szczerze. Może tobie – bo jesteś dziennikarzem – nasza gra się nie podoba, ale widzę, że jest coraz lepiej. Nie będziemy walczyć o Ligę Mistrzów, ale stać nas na środek tabeli.

Jak w ogóle ci się tu podoba? Wiedziałeś coś wcześniej o Polsce?
Powiem tak – Polska nie jest taka, jak ludzie myślą. We Francji sądzimy, że wciąż trwa u was wojna, a po ulicach biegają dziesięcioletnie dzieci z kałasznikowami. Poważnie!

A znajomi jak zareagowali na ten transfer?
„Surprise”! (wybuch śmiechu) Jeździłem po całym świecie i widzę, że u was jest naprawdę pięknie! Ludzie są mili, w Bydgoszczy jest gdzie wyjść, trener świetnie mówi po francusku, mamy dobrych zawodników. Potrzebujemy tylko więcej pewności siebie, bo w pierwszym meczu wyszliśmy na przeciwnika wystraszeni. Cały czas się cofaliśmy, a nie szukaliśmy rozwiązania. Usiedliśmy i czekaliśmy. Wszyscy muszą uwierzyć, że mamy poziom na Ekstraklasę. Popatrz na takiego… Mam problem z nazwiskami (śmiech). Masłowski! Właściciel powiedział mi, że znalazł go w czwartej lidze, z ośmiokilową nadwagą, a to przecież świetny piłkarz. Technika nie jest jego największą zaletą, tylko charakter. Traci piłkę, to od razu doskakuje. Robi wrażenie. Wierzę w niego.

Brzmisz trochę, jakbyś był kapitanem.
Nie, nie kapitanem. Liderem. To na mojej pozycji bardzo ważne. Kapitanem byłem tylko w kilku meczach Le Mans, ale nie czułem się najlepiej w tej roli. Nie boję się odpowiedzialności, a gdybym był kapitanem i widziałbym, że ktoś się nie stara… Cóż, z kilkoma trenerami miałem z tego powodu problemy. Mówiłem wszystko, co myślałem. Na przykład, kiedy wystawiono mnie na pozycji, która mi nie odpowiadała. Wiedziałem, że nie da to niczego drużynie, więc wolałem zareagować.

Na przykład kiedy?
Jeden z trenerów chciał, żebym grał na dziesiątce, a Sam Allardyce, w Blackburn, wystawił mnie na ataku w 4-4-2. Prowadziliśmy 3:0 z Liverpoolem. To wielki wynik. I zamiast przesunąć mnie nawet do obrony, żebym zabezpieczył cały tył, zrobił ze mnie napastnika. Nie potrafię strzelać goli, więc dzień później mu powiedziałem: „nigdy więcej tego nie rób”.

Większość piłkarzy w ogóle by nie reagowała, bo zależałoby im po prostu na grze.
A powinni! Nie powiedziałbym, że nie zagram. „OK, mogę grać, ale nie pójdzie mi tak dobrze”. Czasem też czułem się bezradny na mojej pozycji. Na przykład, gdy graliśmy z Manchesterem United. Jedyny mój mecz w pierwszym zespole. Przegraliśmy 1:7, zagrałem 40 minut, bo złapałem kontuzję, ale nie wiedziałem, co się dzieje. Pierwszy raz w życiu czułem się, jak dziecko. Jakbym wrócił do szkoły. Wydaje ci się, że wiesz o piłce wszystko, a nie wiesz niczego. Rooney, Berbatow, Nani, Giggs. Pogubiłem się. Starałem się przetrwać. W każdym sezonie zdarza ci się mecz, w którym wszystko ci wychodzi, ale jest też jeden taki, w którym nie idzie zupełnie nic. Tak było z Manchesterem. Liczyliśmy na zwycięstwo, bo przed tym meczem United miało passę pięciu spotkań bez wygranej, a my zwyciężyliśmy dwa poprzednie. A tu gol, gol, gol, gol. Patrzysz na kolegę i pytasz: „co my, kurwa, teraz zrobimy?”. I dalej stoisz jak drzewo… Albo ten Rooney – widzisz gościa i wydaje ci się, że to zawodnik, który gra w przyszłości. Przewiduje wszystko więcej. Nie musi dotykać piłki, samymi ruchami robi różnicę.

Tobie nie brakowało po prostu szybkości, żeby w ogóle nawiązać z takimi zawodnikami walkę?
Nie musisz być szybki, żeby kryć zawodnika. Liczy się reakcja. Przecież nie pilnujesz kogoś przez 30 metrów. Jeden, dwa, trzy, cztery metry – krótkie ruchy. Musisz szybko myśleć, a nie grać. Chciałbym być zawodnikiem „box to box”, ale waga mi na to nie pozwala. Próbowałem redukować moje mięśnie, straciłem kilka kilo, ale to tyle. Więcej nic nie zrobię. Nauczyłem się też, żeby nie robić długofalowych planów. Jako dziecko marzyłem o grze w Lidze Mistrzów, budowałem kolejne marzenia, a potem możesz sobie tylko wyobrazić, jak to wszystko runęło. Plan numer jeden to gra. Potem można myśleć o transferze lub pozostaniu w Zawiszy na lata. Wiem, że jestem dla tego klubu ważnym zawodnikiem i wszyscy na mnie liczą. Bardzo to doceniam.

Z kim złapałeś najlepszy kontakt?
Z „Vasco”, świetny człowiek, przyjaciel. Nie jestem nieśmiały, rozmawiam z każdym. To znaczy – z każdym, kto mówi po angielsku. Czyli z połową. Szczerze – spodziewałem się więcej, ale nie jest tak źle. Najwięcej czasu i tak spędzam w domu. Na Skype z bliskimi.

Przy okazji – jaki masz stosunek do alkoholu?
To bardzo dobre pytanie! (wybuch śmiechu) Wiedziałem, że ktoś mnie o to zapyta, bo słyszałem, że Polacy nie lubią, gdy zawodnicy piją. Może to dla was złe, ale ja nie jestem Polakiem i nie znam waszej mentalności. We Francji i Anglii nie ma problemu, żeby wyjść z kolegami i trenerem. W Blackburn lataliśmy nawet dwa razy w roku do Dubaju, gdzie nie trenowaliśmy, tylko piliśmy przez cały dzień. Tak powinno być – jest czas na pracę i na zabawę, by pozbyć się ciśnienia, a potem lepiej wyglądać na boisku. Nie chcę oceniać Polaków, ale obcokrajowcowi nie jest łatwo przyjechać samemu do kraju, a futbol przynosi wiele stresu. Niektórzy radzą sobie z tym, spędzając czas z rodziną, a jeśli jesteś sam, to co zrobisz?

Dla mnie to nic złego, byłem po prostu ciekaw twojej opinii.
No widzisz, dla mnie też. W sezonie też można iść na imprezę, tylko nie przed meczem. Nie można się upijać jak osioł, ale jeśli się wysypiasz i nie zaniedbujesz obowiązków, to nie wpłynie na twoje przygotowanie fizyczne.

Widać, że grałeś w Anglii.
Uwierz – to nieprawdopodobne, jak tam się pije. Ale zawodnicy mają taką jakość, że nikt nie ma do nich pretensji. Pod tym względem Anglii nie da się porównać z żadnym innym krajem. Grałem z kilkoma alkoholikami, ale to oni dawali z siebie najwięcej na boisku. To tylko mentalność! Masz pracę i życie poza pracą. Większość drużyn organizuje zgrupowania przed meczem, byś skupiał się na nim przez cały dzień. Cały dzień. A kiedy już wychodzisz na boisko, czujesz presję. Bo rozgrywasz ten mecz po raz kolejny, skoro cały czas o nim myślałeś! W Anglii przyjeżdżaliśmy na stadion na niedługo przed meczem, włączaliśmy muzykę, tańczyliśmy w szatni, a koncentracja przychodziła po pierwszym gwizdku! Mecz to 90 minut.

Widzę, że jesteś ostrym przeciwnikiem zgrupowań przedmeczowych.
Ale to tylko moje indywidualne podejście! Może innym taka metoda się podoba, skoro stosuje się ją na całym świecie. Ma to swoje dobre strony, bo możesz usiąść w hotelu i przeanalizować na Youtube swojego przeciwnika. Każdy jest inny – ja wolę się zrelaksować poza boiskiem, by móc skupić się, kiedy na nie wyjdę, a inni skupiają się na meczu przez cały dzień.

Na koniec pytanie o wydarzenie, które całkiem zrujnowało wizerunek. Wiesz, o czym mówię.
?

Pytam o to, dlaczego zaatakowałeś swoją dziewczynę.
Nie jesteś pierwszym, który mnie o to pyta, a ja mogę rozmawiać o piłce, a nie o życiu prywatnym.

Rozumiem, ale przyznasz, że to zrujnowało twój wizerunek.
Oczywiście, że tak. A najgorsze, że kluby, które się mną interesują, wpisują moje nazwisko w Google i czytają, że Goulon dostał wyrok za atak na swoją dziewczynę. To nie przypuszczenie, wiem o tym! Niektórzy uważają mnie za psychopatę. I co mam zrobić? Było, minęło. Wiem, że ciężko o tym zapomnieć, ale po prostu chciałbym być oceniany za to, jak mogę grać.

Strasznie sobie zawaliłeś.
Życie. Latami budujesz swoją pozycję, a w jeden dzień możesz ją zrujnować. Nauczyłem się tym nie przejmować. Niech myślą o mnie, co chcą. Niech nawet sądzą, że zabijam koty. Nie moja sprawa. Jestem zawodowcem i chcę, by ludzie mnie oceniali jako piłkarza, ale rozumiem też, że gdy zawodnik ma iść do więzienia, to budzi emocje. Ludzie, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem psychopatą.

Największy błąd w życiu?
Nie (śmiech).

Nie?
Zdecydowanie nie!

?
Nie mogę powiedzieć, robiłem wielkie błędy. Zwykle chodziło o dziewczyny i samochody (chwila przerwy). Ale nikogo nie zabiłem! Choć wiele razy sam byłem blisko wypadku.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA


Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...