Reklama

Marek Koniarek sprzedał bramkarzowi alkohol, a ten… złamał mu nos

redakcja

Autor:redakcja

07 stycznia 2016, 15:39 • 12 min czytania 0 komentarzy

Marek Koniarek to człowiek, który anegdotami sypie jak z rękawa. Będzie o Niemcu, który dwie godziny przed meczem pił piwo, a i tak zdołał zapakować bramkę Widzewowi Łódź. O Franciszku Smudzie, pozwalającym na małego browca przed spotkaniem (z obecnej perspektywy to trochę dziwne, co?). Wreszcie o trenerze Hubercie Kostce, u którego Koniarek był tak zajechany, że nie mógł w ogóle grać. Barwna rozmowa w najnowszym odcinku naszego cyklu „Ale to już było…”.

Marek Koniarek sprzedał bramkarzowi alkohol, a ten… złamał mu nos

Kariera z dzisiejszej perspektywy – spełnienie czy niedosyt?

Są plusy, są minusy. Ale w większości były chyba dobre momenty, więc nie narzekam. Mogło być gorzej. Byli równie dobrzy piłkarze, którzy nie mieli takich osiągnięć indywidualnych.

Największe spełnione piłkarskie marzenie?

Za młodu marzyło się o tym, żeby grać w pierwszej lidze. To się spełniło, więc człowiek miał różne indywidualne wyzwania. Najpierw zdobyłem tytuł odkrycia roku „Piłki Nożnej”, potem udało się zdobyć króla strzelców, udało się dostać do klubu stu, do reprezentacji, strzelić w niej bramkę. Zostałem wybrany do jedenastki historii Widzewa obok Bońka i Smolarka… ho, naprawdę fajne wyróżnienie! W GKS-ie Katowice jestem w podobnym zestawieniu w ataku z Jankiem Furtokiem. Nigdy tego nie sprawdzałem, ale chyba nikomu nie udało się w Polsce załapać do najlepszych jedenastek w historii dwóch klubów. Trochę tych marzeń się spełniło.

Reklama

Największe niespełnione piłkarskie marzenie?

Za granicą mi nie wyszło. O Austrii tego nie mogę powiedzieć, ale w Niemczech kontuzje mnie prześladowały. Jak nie jedna, to druga. Nie szło się tam pozbierać. Dorobek w reprezentacji jest też trochę za mały. Popełniło się parę błędów, konkurencja była silna. Wtedy było naprawdę dużo zawodników. Nie to, co jest dzisiaj. Lewandowski, Milik i potem długo, długo nic. U nas było w czym wybierać. Z kadry wyleciałem po zgrupowaniu, na które przyjechałem prosto z meczu GKS-u. Wtedy mieliśmy w Katowicach taką tradycję, że po wygranym meczu się spotykaliśmy i świętowaliśmy. Ale jeśli wtedy z kadry wyrzucano by tylko za alkohol, proszę mi wierzyć, że nie byłbym jedyny.

Duży transfer zagraniczny, który był blisko, ale nie doszedł do skutku?

Kiedy grałem w Zagłębiu Sosnowiec, byłem jedną nogą w Le Havre. Dokumenty leżały na stole, brakowało tylko podpisu. Tak się złożyło, że zgłosił się wtedy też Widzew. Wybrałem może mniejszy kontrakt, ale zostałem w Polsce, a trochę byłem zrażony tymi Niemcami. Pieniądze to nie wszystko.

Najlepszy piłkarz, z którym pan grał w jednej drużynie?

Jan Furtok w GKS-ie. W Widzewie… no, tam paru by się znalazło. Jednego zapamiętałem najbardziej: Anatolij Demjanenko. Ukrainiec, trenował później Dynamo Kijów. Super gracz. Z dnia na dzień w dziwnych okolicznościach wyjechał z Polski.

Reklama

Najlepszy piłkarz przeciwko któremu pan grał?

To może opowiem o meczu z Eintrachtem Frankfurt, w którym przegraliśmy 0:9? Pamiętam, że jeszcze dzień przed meczem oglądaliśmy mecz w hotelu, Bułgarzy grali z Rumunami. Wynik 7:2. Wszyscy wtedy się śmialiśmy: „ciekawe jak to jest dostać siedem bramek w jednym meczu”. A na drugi dzień… Ehh.

Odprawa, dwie godziny przed meczem. Trener tłumaczy nam co i jak. Leszek Iwanicki pyta:

Trenerze, Uwe Bein to gra w ogóle?

Trener Żmuda: – Niee, siedzi u góry i piwo pije.

A Uwe wszedł w drugiej połowie, pokręcił chłopakami i jeszcze bramkę strzelił. Tomek Łapiński powiedział do mnie w przerwie: – Marek, znasz niemiecki, powiedz im, żeby się nie wygłupiali  i już przestali! Ale najlepszy był Andrzej Grajewski. 0:6 do przerwy, a on wchodzi do szatni i mówi: – Panowie, to tylko sześć bramek, jeszcze nic straconego!

A po meczu wzięli mnie na… antydoping. Dostaliśmy dziewięć bramek, a oni nas podejrzewali, że byliśmy na dopingu (śmiech). Przesada! Dwie godziny żeśmy tam siedzieli w takim stresie i przygnębieniu. Koledzy po meczu śmiali się, że miałem najwięcej kontaktów z piłką, bo dziewięć razy zaczynałem od środka. A nie, dziesięć! Jeszcze przecież jak mecz zaczynaliśmy. No, taka to była gra.

W przerwie trener Żmuda mówi do Andrzeja Kretka, rezerwowego bramkarza:

– Rozgrzewaj się, wchodzisz!

– Ja? Nie, ja nie! Dziękuję, nie chcę!

Po powrocie wszyscy wieszali na nas psy, w następnym meczu ligowym trafiliśmy od razu na Legię, w której było sześciu czy siedmiu reprezentantów. Trenerem był Wójcik, na boisku Zieliński, Kowalczyk, Pisz… Skończyło się 2:0. Po nieprzespanych nocach, na potwornym zmęczeniu. Widać, jak ważna w sporcie jest psychika i mobilizacja.

Najlepszy trener, który pana trenował?

Władysław Żmuda. Pod względem fachowości, taktyki, treningów. Jak się zaczęły zajęcia. to chwila i już się kończyły, tak szybko zlatywały. Jedyny minus jaki miał to może to, że był wtedy za miękki. Za dobry człowiek jak na trenera. Trenował mnie i w GKS-ie i Widzewie. Jak przychodziłem do Łodzi pierwszy raz, wtedy jeszcze szkoleniowcem był trener Kowalski. Wszedłem do szatni i czułem się jak… obcokrajowiec. Przyjechałem ze Śląska i raczej nie byłem dobrze przyjęty, takie miałem wrażenie. Ślązakom w ogóle było się wtedy ciężko zaaklimatyzować w Warszawie czy Łodzi. Grałem, ale nie strzelałem. Przyszedł Żmuda – nowe ustawienie, nowa taktyka. Powiedział mi, żebym nie cofał się za linię połowy, miałem tylko stać z przodu. O, to mi odpowiadało. Zaczęło się strzelanie. A w szatni? Wyszło tak, że w końcu to ja uczyłem chłopaków po śląsku. Codziennie musieli łapać po dwa nowe słówka!

Najgorszy trener, z którym miał pan przyjemność?

Najgorszego nie wskażę, nie mogę powiedzieć, że któryś był zły. Mogę powiedzieć, który był najtrudniejszy? Na pewno trener Hubert Kostka. Od razu zaznaczę – wielki szacunek. Wziął mnie z Siemianowic Śląskich, wprowadził do pierwszej ligi. Ciężko pracowałem u niego a przez jakiś czas nie grałem nigdzie. Ani w pierwszej drużynie, ani w rezerwowej. Tak byłem zajechany. Jego treningi były mordercze. W ogóle nie da się tego porównać z tym, co jest dzisiaj. W Szombierkach oprócz jednego Romana Ogazy byli sami chłopcy do roboty i zapieprzania, a i tak udało się zdobyć mistrza. Ale nie tylko pod względem treningów był ostry, także pod względem wychowawczym. W szatni była taka cisza, że słychać było przelatującą muchę.

Nie było narzekania, że za ciężko. Na zgrupowaniach młodzi musieli wstawać wcześniej i odśnieżać boiska. Jeszcze przed śniadaniem zaliczaliśmy rozruch. Zjedliśmy i na dwie-trzy godziny udawaliśmy się na trening biegowy w góry w śniegu po kolana. Wracaliśmy na obiad i znów na halę na trening stacyjny. Po kolacji kolejne zajęcia, ale to już był spokój. Zwykle siatkonoga albo basen. Woleliśmy basen, człowiek już nawet nie wchodził do tej wody. Leżeliśmy wokół niej na leżakach jak foki, jedna osoba pilnowała przy drzwiach, czy idzie trener. Jak tylko się pojawił, krzyczała: – Panowie, Hubert idzie! I od razu wszyscy do wody. Grzesiu Skiba siedział z nami z nogą w gipsie, tak się wystraszył, że aż się zapomniał i też wskoczył (śmiech).

Kiedyś jakiś zawodnik powiedział, że się nie nadaje do treningu. Trener Kostka mówi: – Jak to? Co ci? Ja miałem trzy palce w ręce wybite, a grałem w meczu reprezentacji! Nie dodał, że to było z Danią, kiedy wpuścił cztery bramki.

Gej w szatni? Spotkał pan takiego chociaż raz? 

Nie, nigdy nie było takiego numeru.

Najlepszy żart, jaki zrobili panu koledzy? Kto i gdzie? 

Żart to może nie był, ale kiedyś w Widzewie przed meczem przyszedł do mnie prezes Pawelec z wielkim bukietem kwiatów, składa mi życzenia. To był początek maja… Biorę te kwiaty i zastanawiam się: „o co tu chodzi? Urodziny mam pod koniec maja, jest dopiero początek”. Pytam Tadka Gapińskiego, co tu jest grane. A on mówi: – No jak to? Dzisiaj jest Marka! A my na Śląsku imienin nie obchodzimy w ogóle, stąd moje zdziwienie. Dali mi kwiaty, a ja nie wiedziałem nawet za co.

Najlepszy żart, który wykręcił pan?

Nic konkretnego sobie nie przypomnę. Ale mieliśmy w Widzewie kilku specjalistów. Piotrek Szarpak czy Andrzej Kretek. Komicy!

Kim chciał pan być po zakończeniu kariery i jak bardzo marzenia różnią się od rzeczywistości?

Prezes Marian Dziurowicz poprosił mnie, żebym od razu po zakończeniu przejął GKS Katowice. Bieda była, najpierw sobie radziliśmy, potem chłopcy poodchodzili. Nie było pieniędzy na obóz czy na cokolwiek innego. Chciałem już parę razy rezygnować, ale prezes mówił, że nawet nie chce tego słuchać i ciągnęliśmy to do końca. Na takim spotkaniu trenerów w Warszawie Janusz Wójcik mi powiedział: – Marek, przecież wy nie macie szans. Z góry jesteście skazani na przegraną.

Wszyscy grali przeciwko nam. Później w drugiej lidze pościągało się jakichś chłopaków z lig śląskich, wzięło się paru od Jasia Furtoka z juniorów. Jakoś to szło, skończyliśmy na trzecim miejscu. Prezes Dziurowicz dostał wtedy wielkich aspiracji i zatrudnił Pawła Kowalskiego. Chciał iść na całość.

Co kupił pan za pierwszą grubszą premię?

Za premię? Nie pamiętam. W Szombierkach nie było premii. Po przyjściu do GKS-u kupiłem samochód. Dużego fiata.

Najbardziej wartościowy przedmiot, który pan kupił?

Pewnie jakiś samochód. Nie byłem specjalnie rozrzutny, ale też przesadnie nie oszczędzałem.

Największa suma pieniędzy przepuszczona w jedną noc?

Nie byłem ani razu w kasynie. W Wiedniu wyciągali mnie, ale nigdy nie miałem ochoty.

Najbardziej pamiętna impreza po sukcesie?

Po meczu GKS-u z Górnikiem, pierwsza wygrana w historii 4:1. Finał Pucharu Polski na Stadionie Śląskim. Dwa dni balowaliśmy w ośrodku GKS-u przy Ceglanej. W Widzewie też były niezłe imprezy.

Z którym piłkarzem z obecnych ekstraklasowiczów najchętniej by pan zagrał w jednej drużynie?

Ciężki wybór. Jak się na to patrzy to naprawdę jest bieda. Nie mam żadnego faworyta.

Z którym z obecnych trenerów Ekstraklasy chciałby pan pracować?

Z Waldkiem Fornalikiem, znam się z nim jeszcze z boiska. Ostatnio razem siedzieliśmy razem na Rozwoju i rozmawialiśmy. Nie jest sztuką zrobić dobry wynik, kiedy ma się dobrych piłkarzy. Taki zespół to mógłby poprowadzić nawet gospodarz klubu.

Poziom Ekstraklasy w porównaniu do pana czasów – tendencja wzrostowa, czy spadkowa? 

Lepiej jest pod jednym względem – finansowym. Piłkarze są lepiej opłacani, mają lepsze stadiony, większe możliwości treningowe. Wszystko, czego sobie życzą. Jeśli chodzi o umiejętności – jest gorzej.

Najcenniejsza pamiątka z czasów kariery piłkarskiej?

Mam trochę tych pamiątek. Dostawałem i złotą kulę, i kryształową, i różne inne statuetki. Jeśli mam wybrać jedną – ta za króla strzelców. Nigdy nie wierzyłem w to, że uda mi się strzelić 29 bramek w jednym sezonie. Czy Nikolić przebije mój wynik? Pewnie nie będzie miał problemu. On ma ułatwione zadanie, bo ma więcej meczów. Ja miałem ich tylko trzydzieści.

Pierwszy samochód?

Maluch.

Najlepszy samochód?

Najlepiej jeździło mi się BMW 320.

Artykuł prasowy o panu, który najbardziej zapadł w pamięć? 

Trochę tego było, mam osiem dużych zeszytów z wycinkami. Strzelałem bramki, ale po mnie też się jechało. Pamiętam, jak po meczu z Eintrachtem stewardessa w samolocie podała mi „Wyborczą”, patrzę na ostatnią stronę a tam tytuł: „Rekordziści Europy”. Ale tego artykułu nie mam wklejonego w zeszyt (śmiech).

Ulubione zajęcie podczas zgrupowań?

Nie było komputerów, nie było komórek. Inne czasy. Człowiek wykorzystywał czas na kawę, na grę w karty.

Najpopularniejsza z piosenek puszczanych w szatni?

Nie było takiej mody jak dzisiaj. Nie mieliśmy nawet radia w szatniach. Była cisza, koncentracja.

Ulubiony komentator?

Andrzej Zydorowicz. Fajnie było posłuchać jak komentował moje mecze, kiedy przyjeżdżałem z Widzewem na Śląsk.

Ulubiony ekspert?

Dzisiaj to mamy bardzo dużo ekspertów piłkarskich. Grałem z tymi ludźmi w piłkę i czasem się zastanawiam, co oni gadają. Sami kopali, a opowiadają takie rzeczy, że czasami nie da się z tym zgodzić. Mądrze i realnie mówią trenerzy Engel, Gmoch i Strejlau.

Najważniejsza ze zdobytych bramek?

Ta z reprezentacji. Wygraliśmy 1:0 z Irlandią. W lidze też zdarzyło się kilka bramek w końcówce meczu.

Największy jajcarz, z którym dzielił pan szatnię?

Piotrek Szarpak. Zawsze miał coś w zanadrzu, czym umiał rozbawić całe towarzystwo.

Największy pantoflarz?

Chyba nie spotkałem takiego.

Najlepszy podrywacz?

Ciężko mi kogokolwiek wskazać. Nie pamiętam.

Największy modniś?

Niech będzie Andrzej Woźniak.

Najlepszy prezes?

Było ich dwóch. Ludwik Sobolewski i Marian Dziurowicz. Pierwszy – wielka osobowość, wielka kultura, nigdy nie słyszałem, żeby krzyknął. Ogromna klasa. Drugi – ostry, wybuchowy człowiek. Trzeba było przy nim uważać. Piłkarz musiał spodziewać się wszystkiego o każdej porze dnia i nocy. Lubił zadzwonić o szóstej rano i powiedzieć: – Marek, co ty, śpisz jeszcze? Przecież o dziesiątej trening! Albo pamiętam jak przegraliśmy jakiś mecz i kierowca zwoził wszystkich w nocy do klubu, bo prezes chciał z nami porozmawiać. Patrzę dzisiaj na sejm i mi się tamte czasy przypominają.

Najgorszy prezes?

Nie trafiłem na takiego.

Największe opóźnienie w wypłaceniu pensji?

Największe opóźnienia mieliśmy w Widzewie. Jak duże? Nie pamiętam już. Zawsze klub potrafił jakoś załatwić pieniądze. Prezes Gapiński pojechał do Niemiec do Andrzeja Grajewskiego, przywiózł marki, powymieniał. Nie było tak jak dzisiaj, że dziesiątego pieniądze na koncie.

Całowanie herbu – zdarzyło się?

Tak, dwa razy. W GKS-ie i Widzewie.   

Alkohol w sezonie?

Po meczach były spotkania, imprezy. Nie było tak, że ktoś tam się upijał do upadłego. Trener Smuda pozwalał wypić piwo nawet przed meczem, ale nie wszyscy chcieli.

Najlepszy kumpel z boiska po zakończeniu kariery?

Jestem w bliskim kontakcie z Jasiem Futrokiem, Jurkiem Wijasem, Jurkiem Kapiasem i z Frankiem Sputem. Z Widzewa – z Andrzejem Kretkiem.

Obozy sportowe – bieganie po górach czy bieganie po górach z kolegą na plecach?

Może bez kolegi na plecach, ale bieganie po górach było. Szczyrk, Wisła – na tysiąc procent nie ma tam żadnej górki, na której nie byłem.

Najgroźniejsza kontuzja?

Najgroźniejszą kontuzję to mam teraz. Kiedy grałem – dwa razy złamany nos. Raz w Austrii, raz w Szwecji. Ciekawa historia wiąże się z tym drugim razem. Czasy były takie, że na mecze woziło się ze sobą alkohol, który można było sprzedać za dobre pieniądze. Wszystko, co wziąłem ze sobą, sprzedałem szwedzkiemu bramkarzowi. Na drugi dzień graliśmy mecz. Pamiętam to jak dziś – wrzutka z lewej strony, ja idę szczupakiem, a bramkarz… zamiast w piłkę trafia w nos. Później chłopcy się śmiali: – Po coś mu to sprzedawał?! Widocznie polski alkohol za bardzo mu posmakował i na drugi dzień miał trochę opóźnioną reakcję (śmiech). 

Czego zazdrości pan dzisiejszym piłkarzom?

Tu nawet nie chodzi o to, że czegoś zazdroszczę. Zastanawia mnie tylko, dlaczego mając wszystko, grają tak słabo? Dla mnie poziom dzisiejszych zawodników… w tamtych czasach ledwo łapaliby się na ławkę. Jakbyśmy pojechali do obecnej Legii z ówczesną drużyną Smudy, z Łapińskim, Citko, Woźniakiem, Siadaczką – nie mieliby szans. Byłoby lekkie 3:1. I to bez zgrupowania przedmeczowego.

Przygotował JAKUB BIAŁEK

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...