Reklama

Luis Aragones – dusza Mędrca zaklęta w ciele Ogiera

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

24 listopada 2018, 20:07 • 27 min czytania 1 komentarz

– Klucz do tego, by przez długie lata utrzymać się przy piłce nożnej to przede wszystkim autentyczność. Prawda jest przytłaczająca, więc piłkarze nie wytrzymają z tobą długo, kiedy są okłamywani. W ten sposób Luis Aragones tłumaczył sekret swojej trenerskiej długowieczności. Rzeczywiście, jego burzliwy i namiętny romans z futbolem trwał przez dziesiątki lat i wydawać się mogło, że będzie tak trwać w nieskończoność. Była to relacja wrząca, kipiąca od emocji. I pełna wielkich rozczarowań, lecz ostatecznie spuentowana wiekopomnym zwycięstwem.

Luis Aragones – dusza Mędrca zaklęta w ciele Ogiera

Zwycięstwem, które zapewniło Aragonesowi uznanie, jakiego zawsze łaknął, a przez długie lata się nie doczekał. Za często chodził własnymi ścieżkami, które prowadziły go na manowce.

Zwycięstwem, które ustawiło jego postać na pomnikach trwalszych niż ze spiżu, od królewskich piramid sięgających wyżej.

Zwycięstwem, które oznacza nieśmiertelność.

***

Reklama

Mędrzec z Hortalezy, czyli triumf po trupie wielkiego Raula

Co przyszło Grekom z mistrzostwa Europy, oprócz dziesięciu minut chwały? Nic. Hiszpanie w 2008 roku wyznaczyli ścieżkę” – Angel Cappa

Drugi dzień zgrupowania reprezentacji Hiszpanii przed Euro 2008 rozpoczął się dość spokojnie. Można wręcz rzec – leniwie. Federacja zapewniła narodowej drużynie rajskie warunki, lokując ją w malowniczym ośrodku, położonym u podnóża alpejskiego szczytu Elferspitze. Miasteczko Neustift spełniało wszelkie warunki ku temu, by idealnie przygotować się w nim do turnieju, a jednocześnie zażyć odpoczynku, jakże niezbędnego dla umysłów wyczerpanych długim sezonem klubowym. Wyciszyć się, odetchnąć, złapać świeżość myślenia i skoncentrować się na nowym celu.

Mieszkańcy zgotowali wyjątkowym gościom specjalne przyjęcie. Dzieciaki z miejscowego przedszkola, ubrane w tradycyjne, tyrolskie kubraczki, zaśpiewały nawet coś po hiszpańsku, chwytając gwiazdy światowego futbolu za serce.

Mam do dyspozycji najlepszych piłkarzy, z jakim kiedykolwiek pracowałem. Jeśli nie zdobędę z wami medalu, to znaczy, że gówniany ze mnie trener i zbudowałem z was gównianą drużynę zarzekał się przed rozgrywanym na austriackich i szwajcarskich boiskach turniejem Luis Aragones. Choć nauczeni doświadczeniem dziennikarze puszczali podobne przechwałki i deklaracje mimo uszu. Większość z nich, niczym wygłodniałe sępy, szykowała już pożegnalne felietony dla szkoleniowca i kupowała podpałkę do grilla, na którym wkrótce miał skwierczeć. – Sądzę, że żadna reprezentacja nie przygotowuje się do turnieju w równie komfortowych warunkach co my – tryskał optymizmem Hiszpan.

Aragones swoim podopiecznym gwarantował początkowo dużo luzu. Zaskakująco dużo, jak na jego treningowe obyczaje. Tuż po pierwszym posiłku zjedzonym przez drużynę po przylocie do Austrii zarządził zupełnie wolne popołudnie. Hiszpanie mogli rozgościć się w ośrodku, spotkać z rodzinami, odespać podróż, pozwiedzać okolicę, albo po prostu pogapić się beztrosko w niebo. Choć błękitne, to na swój sposób gwieździste, bo upstrzone licznymi paralotniarzami, którzy nieopodal Neustift mają swój ulubiony punkt startowy. – To brzmi jak szaleństwo, ale ja wciąż, nawet pięć lat później, pamiętam ten drobny szczegół – wspominał Joan Capdevila, nawiązując do zaskakującej decyzji selekcjonera, który odwołał premierowe zajęcia. – Luis chciał nam zrobić miłą niespodziankę. Chciał, żebyśmy poczuli się zrelaksowani i tak się właśnie stało.

B_RS68530_4845-neustift-im-stubaital

Neustift im Stubaital – widok iście pocztówkowy.
Reklama

Jako się rzekło, drugiego dnia po przyjeździe – a pięć dni przed pierwszym meczem La Furia Roja na mistrzostwach – atmosfera wcale nie zgęstniała, Aragones wciąż nie dokręcał śruby. Dopiero podczas wieczornej sesji treningowej zarządził poważniejsze ćwiczenia, które przygotował konkretnie pod najbliższego rywala, czyli Rosjan. Poza tym – delikatne rozbieganie, no i obowiązkowa pogadanka motywacyjna, która zawsze wprawiała całą ekipę w pogodny nastrój. Aragones w swoim stylu plątał wątki, stawiał nie do końca zrozumiałe tezy, pokrzykiwał w zaskakujących momentach i z lubością przekręcał nazwiska wszystkich przeciwników, ciskając bon motami na lewo i prawo.

Ba, mylił również nazwiska własnych podopiecznych. Xabiego Alonso tytułował per „Alfonso”, Davida Silvę ochrzcił „Silvio”, a Cesca Fabregasa zdarzyło mu się mianować „Fabriciasem”. Pomylone miana notował zresztą na swojej ulubionej tablicy, z którą podczas odpraw i analiz toczył regularne boje, co często kończyło się wybuchami agresji i koniecznością zakupu nowego sprzętu.

– Nie było odprawy, na której Luis by nie huknął w tablicę – wspominał ze śmiechem Carles Puyol.

Podczas jednej z pogadanek Aragones pomylił zresztą swoją tablicę z płótnem, na którym wyświetlano filmy za pośrednictwem projektora. Nabazgrał na nim strzałki i kółka, których nie udało się już później zmyć. Jakiś czas potem rozrysowywał natomiast – już we właściwym miejscu – schematy krycia przy stałych fragmentach gry. Na krótki słupek odesłał Michela Salgado, na dalszy – Davida Albeldę. Żadnego z nich nie było na turnieju w Austrii i Szwajcarii, Euro oglądali w telewizji.

Zdarzało się, że piłkarze zwracali swojemu bossowi uwagę, gdy przedstawiał kolejną zdumiewającą wariację na temat ich nazwiska. Riposta zawsze była podobna: – Będę pana nazywał tak, jak ja będę chciał, dobrze? Mnie też kiedyś nazywali Zapatones i musiałem jakoś to wytrzymać – mówił trener, odnosząc się do swojej ksywy z czasów zawodniczych. Zapatones czyli „Wielkie buty” to pseudonim, który nadano mu z racji na fantastyczne uderzenia ze stałych fragmentów gry. No i od zawsze trochę dziwacznie człapał.

*

I taki był właśnie jego urok. Niefrasobliwość, może nawet delikatne nieokrzesanie, łączące się z osobliwym poczuciem humoru. Na treningach Aragonesa bywało nie tylko ciężko, ale i wesoło:

– Malutki, ściągaj te drewniane buty – karcił Daniela Guizę, który stracił kilka piłek z rzędu wskutek kulawego przyjęcia.

– Drogi panie, za kogo się pan uważa? Za Brazylijczyka? – napominał Santiego Cazorlę, gdy ten uwikłał się w niepotrzebny drybling.

– Dalej, dalej! W środku pola podawaj, podawaj, podawaj, bierz czekoladę i płać, ile jesteś winien – w specyficzny sposób pouczał pomocników, którzy nie dość długo utrzymywali się przy futbolówce.

– Pan i pan. Proszę panów, by ustawili się w murze i coś tam zdziałali. Przecież nie stoją w nim panowie dlatego, że oddelegował tam panów urząd miasta – dyrygował przy stałych fragmentach gry, oczekując, że mur podskoczy przy strzale.

– Kiedy będziemy mieli rzut wolny, proszę powiedzieć do środkowego obrońcy przeciwka: „O Boże, jaki jesteś świetny, najlepszy na świecie!”. Wykonujemy rzut wolny, uderzasz, trafiasz i mówisz mu: „Turururu!” – podpowiadał Joanowi Capdevili.

Zawodnicy te wszystkie tekściki uwielbiali, zatem nie obrazili się, gdy początkową labę prędko zastąpiła katorżnicza harówka. Aragones, owszem, dał swoim podopiecznym odetchnąć po przyjeździe do ośrodka, ale to była , jak się okazało, resztka wielkoduszności, na jaką mogli z jego strony liczyć.

– Atmosfera była doskonała, wszyscy byliśmy gotowi do pracy. Chcieliśmy trenować, chcieliśmy stosować się do instrukcji i pracować ciężko. Nikt nie narzekał na przetrenowanie, nawet w momencie podwójnych sesji treningowych – opowiadał Santi Cazorla. Zaś Marcos Senna uzupełniał: – Jeżeli lubiłeś zwyczaje trenera, mogłeś u niego trenować cztery, pięć, albo i sześć razy dziennie. Zwłaszcza podczas tak istotnych zawodów. Gdyby Aragones nam powiedział, że mamy podwójne treningi codziennie, przez cały nasz pobyt w Austrii, nikt by nie miał z tym problemu.

Cóż. Wszystkich, którzy mieli jakiś problem z metodami selekcjonera po prostu w kadrze na Euro 2008 zabrakło.

*

Aragones objął reprezentację Hiszpanii po katastrofie na mistrzostwach Europy w Portugalii. Nie udało się wówczas wyjść z grupy, która – co wiemy z perspektywy czasu – okazała się grupą śmierci. Wygrali ją gospodarze, drugie miejsce zajęli zaś późniejsi triumfatorzy turnieju, Grecy, wyprzedzając Hiszpanów za sprawą lepszego bilansu bramek. Trochę pech, ale opinia publiczna nie miała zamiaru się litować nad Inakim Saezem. Przegrany trener podał się do dymisji i powrócił do pracy z młodzieżówką.

Dowodząc, że duma Hiszpana trochę się różni od dumy Polaka. Przynajmniej tej, którą zdefiniował swego czasu minister Jaszuński w „Karierze Nikosia Dyzmy”.

jaszuski

Minister Jaszuński.

Luis Aragones przejął zatem kadrę pogrążoną w rozpaczy, ale i targaną żądzą odkupienia win. Już w 2004 roku mógł uchodzić za szkoleniowca, co tu dużo gadać, wiekowego – 64 lata na karku to był ostatni dzwonek, żeby objąć wymarzoną funkcję selekcjonera. Do której przymierzano Aragonesa po wielokroć, pierwszy raz jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych, ale federacja koniec końców zawsze decydowała się na współpracę z kimś innym. Trochę jak z Henrykiem Kasperczakiem w Polsce – niby przewijał się przez lata wśród kandydatów do zajęcia najbardziej prestiżowego trenerskiego stołka w kraju, a jednak niezmiennie wychodziła z tych spekulacji figa z makiem.

Cóż – zdawano sobie zapewne sprawę, że Aragones, przy wszystkich jego zaletach, oznacza gwarantowane kłopoty pozaboiskowe. Kłótnie z dziennikarzami, konflikty w szatni. Tak zwane dobrodziejstwo inwentarza. Wszystko to się zresztą sprawdziło.

Doświadczony szkoleniowiec długo nie był w stanie uporządkować drużyny narodowej zgodnie ze swoimi wyobrażeniami, które układał w głowie przez lata oczekiwań na telefon od prezesa Real Federacion Espanola de Futbol. Mało brakowało, a eliminacje do mistrzostw świata w Niemczech okazałyby się gigantyczną wtopą. La Roja zakończyła je wprawdzie bez porażki, ale z zaledwie pięcioma zwycięstwami w dziesięciu kwalifikacyjnych starciach. Tak przeciętny wynik pozwolił na zajęcie ledwie drugiego miejsca w grupie, za plecami Serbii, wtenczas jeszcze łączącej swe siły z Czarnogórą. Baraże okazały się jednak szczęśliwe – Hiszpanie rozjechali Słowaków. 6:2 w dwumeczu, uświetnione hattrickiem Luisa Garcii, załatwiło sprawę.

Lecz mundial nie przyniósł sukcesu. Lepsi okazali się Francuzi, już w 1/8 finału.

*

– My po prostu nie potrafimy rywalizować – gorzko skwitował odpadnięcie z turnieju Raul, który kolejny raz powiódł kadrę do wyniku spod szyldu: „grali jak nigdy, przegrali jak zawsze”. Tymczasem nad głową selekcjonera zaczęły się zbierać gęste, ciemne chmury. Przed turniejem Aragones oczywiście nie był w stanie okiełznać niewyparzonej gęby i rysował wielkie perspektywy, zapowiadał nawet zdobycie mistrzostwa świata. Tymczasem skończyło się na 1:3 z późniejszymi wicemistrzami.

Po wielkim meczu z obu stron, jasne, ale to nie zaspokajało niczyich apetytów.

ZIDANE

Zizou błysnął przeciwko Hiszpanom w 2006 roku.

– Powiedziałem przedstawicielom federacji, że odchodzę – ogłosił po mistrzostwach Aragones, dla którego porażka z Trójkolorowymi była pierwszą w roli trenera kadry. Pozostawał niepokonany przez 25 meczów. – Wiem, że przed turniejem zapowiadałem odejście, jeśli nie osiągniemy co najmniej półfinału. Jednak zostałem przekonany przez RFEF, że są zadowoleni z mojej dotychczasowej pracy i chcą, abym kontynuował moją misję. Kibice muszą zrozumieć, że zostaję tylko po to, by wygrać wielki turniej. Chcę zemsty podczas Euro 2008. Nie uważam, byśmy byli od kogokolwiek gorsi podczas mistrzostw świata. Może poza drobnymi detalami, nad którymi będę pracował, tak jak dotychczas, gdy poprawiłem grę drużyny w każdym aspekcie.

Sekretarz generalny związku, Jorge Perez, wsparł selekcjonera. – Nie żądaliśmy od Luisa mistrzostwa świata. Chcieliśmy ciężkiej pracy, poświęcenia, oddania i to otrzymaliśmy. To jest dla nas ważniejsze niż pojedyncze rezultaty.

Pięknie brzmiące oświadczenia, nieprawdaż? A jednak niewiele brakowało, by szlag je trafił już po kilku tygodniach. 6 września 2006 roku Hiszpanie zawitali na Windsor Park w Belfaście. Irlandczycy z Północy, ze szczególnym uwzględnieniem Davida Healy’ego, okazali się niezbyt gościnni dla przybyszów z południa Starego Kontynentu. Ograli przyjezdnych 3:2 po hattricku niespodziewanego króla tamtych eliminacji, a przez Półwysep Iberyjski przetoczyła się potężna burza medialna. Żądano przede wszystkim głowy El Sabio, czyli Mędrca.

Zresztą wtedy, we wrześniu 2006 roku, przedstawiano go raczej jako zgrzybiałego, przeżartego demencją dziadygę, nie zaś żadnego filozofa futbolu.

„Hiszpanie zrobili z siebie durniów” – grzmiała z okładki redakcja El Mundo. „Kompletna katastrofa” – wtórowali dziennikarze El Pais. Jednak krnąbrny Aragones, choć przyznał się do klęski i wziął część winy na siebie, tym razem nie miał zamiaru wsłuchiwać się w głosy nawołujące go do odejścia. Zdecydował się na radykalne kroki, lecz w zupełnie przeciwnym kierunku. Chciał umocnić swoją pozycję, otoczyć się młodszą ekipą, a wyciąć paru weteranów, którym z trudnością przychodziło ugięcie karku. – Po tym meczu zapadło kilka decyzji, które po prostu trzeba było podjąć. Dla dobra hiszpańskiego futbolu. Niektórzy zawodnicy nie grali tak dobrze, jak byśmy sobie tego życzyli. Raul był jednym z nich – opisywał później trener.

I zakończył reprezentacyjną karierę legendarnego napastnika. Odciął go od narodowej drużyny niczym wytrawny chirurg, skalpelem przecinający szkodliwy wrzód. Zapomniał jednak przed zabiegiem zaaplikować pacjentowi znieczulenie, a z bólu wraz z Raulem zawyła co najmniej połowa Hiszpanii, zakochana w charyzmatycznym zawodniku. Tymczasem liderem zespołu został Xavi, wtedy ceniony jakieś sto razy mniej niż dzisiaj. W dodatku Katalończyk. To musiało wywołać raban.

Kto wie – może gdyby nie spektakularna skuteczność Healy’ego, który tamten pamiętny, wrześniowy wieczór uznał za najlepszy w całej swojej karierze, nigdy nie narodziłaby się wielka, po trzykroć mistrzowska La Furia Roja.

*

Odsunięcie Raula i ignorowanie niezłej formy innego pupila kibiców z Estadio Santiago Bernabeu, Gutiego, doprowadziło media, zwłaszcza te sprzyjające Los Blancos, do dzikiej, nomen omen, furii. W selekcjonera walono jak w bęben, nawet po zwycięskich meczach. Przedstawiciele związku notorycznie musieli dementować medialne plotki o rychłym zwolnieniu Aragonesa, któremu przed Euro 2008 media aktywnie poszukiwały zastępcy last-minute.

„Trzecioligowe zwycięstwo” – szydził nagłówek El Pais po wymęczonym 2:0 z Łotwą. – Drużyna jest totalnie zdyskredytowana na boisku, a poza nim sytuacja wygląda równie boleśnie. Bezradny trener i zgraja pozbawionych charakteru piłkarzy, którzy nie potrafią się zbuntować i nie mają zamiaru podnieść głosu, gdy drużynie grozi poważny kryzys. El Mundo Deportivo nie pozostawało w tyle z tytułem: „Zwolnić ich wszystkich. Szybko”. – To powinno rozbić ten układ raz na zawsze. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli w ogóle nie zakwalifikujemy się do Euro 2008. Ta praca spotkała Luisa Aragonesa za późno. Sytuacja jest wybuchowa, chwiejna i żałosna. Błagam, niech ktoś ich wszystkich wywali dla dobra hiszpańskiej piłki!

Nastroje – delikatnie rzecz ujmując – niezbyt sympatyczne. Serio – popadanie ze skrajności w skrajność wcale nie jest atrybutem wyłącznie „polskiego piekiełka”.

Aragones nie był typem faceta, który tego rodzaju atmosferę jest w stanie rozładować spokojem, wykorzystując ku temu niespożyte pokłady cierpliwości. Nie gromadził takowych. Wręcz przeciwnie – jego konfrontacyjna natura kazała mu się awanturować, wykłócać o swoje, angażować w kolejne spory, nawet jeśli były z gruntu jałowe. Apogeum tych kłótni miało miejsce przy bramie otaczającej boisko treningowe obok Santiago Bernabeu. Jeden z sympatyków Realu Madryt głośno i w ostrych słowach domagał się od selekcjonera, żeby ten natychmiast, albo i jeszcze szybciej przywrócił do reprezentacji Raula. Bez niego nie wyobrażał sobie przyszłości drużyny narodowej.

1473237091_988492_1473237165_noticia_normal

Aragones mówi do Raula: „Niebawem wygramy Euro, a ciebie nie będzie w reprezentacji”. Sądząc po minie, napastnik odebrał to jako kolejny dowcip selekcjonera.

Podobnego zdania byli zresztą niektórzy piłkarze, na czele z wspomnianym Jose Marią Gutim, który alergicznie zareagował na pomysł selekcjonera, żeby jego klubowego kolegę uhonorować pożegnalnym meczem towarzyskim i ostatecznie zamknąć temat ewentualnego powrotu do reprezentacji. – Najlepszym sposobem na oddanie mu szacunku byłoby przywrócenie go do kadry narodowej. Uhonorowanie jest dość niestosownym słowem w tych okolicznościach, gdyż odnosi się do zawodnika, który nadal profesjonalnie gra w piłkę nożną i któremu zostało jeszcze dużo czasu na występy w Realu Madryt i powrót do reprezentacji.

Miał trochę racji – Real Madryt sięgnął w 2008 roku po mistrzostwo Hiszpanii, z przewagą prawie dwudziestu punktów nad trzecią w tabeli Barceloną. Raul w lidze strzelił 18 goli. Guti dorzucił 17 asyst. Przeżywali dobry czas i powołanie byłoby uzasadnione.

Tego samego zdania byli stłoczeni koło ogrodzenia kibice. To skrajnie zbulwersowało trenera. – Ile razy Raul grał na mistrzostwach świata, wiesz?! – pokrzykiwał do swojego rozmówcy poddenerwowany Aragones, a twarze obu rozeźlonych kogutów nie zetknęły się ze sobą czołami tylko dlatego, że oddzielało je metalowe ogrodzenie. Jednak szkoleniowiec odpowiedzi na pytanie nie otrzymał, być może zostało odebrane jako retoryczne. Kontynuował zatem swą tyradę. – Trzy razy! A wiesz, ile razy grał na mistrzostwach Europy? Dwa. Trzy i dwa daje razem pięć. Powiedz mi, ile razy zwyciężył? Ile z tych pięciu turniejów wygrał? Dawaj! Mów!

Odpowiedzią znów było mu milczenie, ale cały spektakl został nagrany i szybko obiegł wszystkie hiszpańskie serwisy informacyjne. Selekcjoner reprezentacji, sędziwy starszy pan, wykłóca się o coś pod płotem z grupą kibiców, z których część nosi maski Raula na twarzach i ewidentnie prowokuje pyskówkę. W zestawieniu z tą scenką, nawet pozdrowienia Jerzego Brzęczka dla Michała Pola wydają się być całkiem normalną i cywilizowaną wymianą uprzejmości.

A jednak – właśnie w takich okolicznościach wykuwała się drużyna, która kilka miesięcy później sięgnęła po mistrzostwo Europy. Życiowy sukces w karierze Aragonesa i największych sukces hiszpańskiej piłki od czterdziestu lat, a może i największy w jej dziejach.

*

Triumf na Euro 2008 był przede wszystkim zasługą rewolucji taktycznej, którą El Sabio na dobre zaordynował wraz z wyeliminowaniem z drużyny Raula, stanowiącego symbol czasów poprzednich, czasów słusznie minionych. Trener postanowił odciąć się od pokolenia przegrańców. Zdecydował się zawierzyć w moc tiki-taki i obdarzyć pełnym zaufaniem kataloński duet magików na dorobku: Xaviego oraz Iniestę. Czynił to zresztą poniekąd wbrew swoim dawnym teoriom – jeszcze w latach dziewięćdziesiątych przekonywał, że pomysły taktyczne, forsowane przede wszystkim przez Johana Cruyffa w Barcelonie, nie powinny znaleźć zastosowania w reprezentacji, którą wszak nie bez kozery zwie się La Furia Roja.

„Furia” – czyli tempo, błyskawiczne akcje, gra pełna pasji, naturalnej wściekłości. Nijak się to miało do pełnej wyrachowania strategii Holendra.

Tiki-taka stanowiła zaprzeczenie wręcz stylu, ale Aragones zrozumiał, że nie ma sensu kopać się z koniem. Wbrew pozorom, jest to przede wszystkim perfekcyjny sposób na obronę, niekoniecznie na atak. Piłkarze, których Aragones miał w 2008 roku do dyspozycji, nadawali się jednakowoż wprost idealnie do tego, by mordować kolejnych przeciwników posiadaniem piłki. Potrafili najpierw odebrać rywalowi futbolówkę, miażdżąc pressingiem, a następnie odebrać mu w ogóle chęć do dalszego życia, zadręczając błyskotliwą wymianą podań i bezbłędnym przemieszczaniem piłki w luźniejsze przestrzenie na boisku.

– Luis to fundamentalna postać zarówno w mojej karierze, jak i w całej historii La Roja – opisywał później ten proces Xavi, który nie od razu znalazł uznanie w oczach Aragonesa. Na początku swojej kadencji selekcjoner stawiał na innych zawodników: Valerona, Albeldę, Baraję i Alonso. – Bez niego to wszystko byłoby niemożliwe. To dzięki niemu wszystko się zaczęło. To on połączył nas, tych najmniejszych: Iniestę, Cazorlę, Cesca, Silvę, Villę… Z Luisem dokonaliśmy rewolucji.

xavi

Xavi i Aragones.

– Przełożyliśmy wściekłość na posiadanie piłki i udowodniliśmy, że owszem, można wygrać, grając ładnie – dodawał legendarny pomocnik Barcy. – Jeśli nie wygralibyśmy mistrzostw Europy, nie zdobylibyśmy później pucharu świata. Oczywiście nie można tutaj zapomnieć o roli innego fenomenu, czyli Del Bosque. Na Luisie ciążyła spora presja, gdyż to on wyznaczył nam drogę. To on nadał reprezentacji Hiszpanii styl, który ma do dziś. Na tym polu zawsze się ze sobą zgadzaliśmy. To Luis dobrze ocenił sytuację i postawił na niskich graczy. „Będę stawiał na dobrych, gdyż są na tyle dobrzy, że wygramy te mistrzostwa Europy”. I wygraliśmy. Był inteligentny i bardzo odważny.

Piękne, pełne szacunku słowa. I pomyśleć, że ich znajomość na kadrze rozpoczęła się od piorunującego powitania, zupełnie w innym klimacie niż powyższa laurka. Aragones wreszcie dostrzegł zwyżkującą formę Xaviego, zaprosił go na zgrupowanie i – nim piłkarz zdążył powiedzieć mu „dzień dobry” – wypalił: – Pewnie pan sobie myślał: „Dlaczego ten stary skurwysyn mnie nie powołuje?!”. Wiem, że pan tak myślał!

*

Mędrzec nigdy nie potraktował jednak tiki-taki dosłownie. Nie wyrzekł się prostszych rozwiązań, nie pogrzebał gry z kontrataku, choć w dużej mierze z niej zrezygnował. Nigdy nie dążył do pełnego spowolnienia gry, nie starał się zbudować drugiej linii złożonej wyłącznie z zawodników-wirtuozów, potrafiących pięknie grać na fortepianie. Wiedział, że potrzeba również takich, którzy ten fortepian wniosą na trzecie piętro. Stąd Marcos Senna, jeden z wielkich bohaterów reprezentacji Hiszpanii podczas Euro 2008. Żaden brylantowy technik, lecz bez wątpienia nieustępliwy walczak.

Umiejętnie zresztą przez Aragonesa pompowany, który prostackim przecinakiem też oczywiście nie był, bez przesady. Selekcjoner nieustannie przekonywał swojego pupila, że powinien wykonywać stałe fragmenty w Villarrealu, bo ma nogę ułożoną dużo lepiej niż… Juan Roman Riquelme, który w zespole Żółtej Łodzi Podwodnej był wówczas pierwszy na wszystko.

Piłkarze uwielbiali z Luisem rozmawiać. Nie tylko dlatego, że łechtał ich ego miłymi słówkami. Kiedy tylko ruszał autokar zabierający ich na mecz, podnosili wrzask: „Chodź do nas!”, „Chodź do nas!”. Aragones, chciał czy nie, musiał podnieść się z fotela, zawędrować na tył autobusu i poopowiadać kilka brodatych dowcipów, gubiąc puentę i w swoim stylu plącząc kolejność zdarzeń. Zresztą – kochali go także dziennikarze, z którymi lubił beztrosko klepać o wszystkim, o ile oczywiście traktowali go z należnym szacunkiem, bo bywał również cholernie obrażalski. Z polskiego punktu widzenia to pewnie niewyobrażalne, ale Aragones potrafił po oficjalnym spotkaniu prasowym zasiąść z reporterami i do późnej nocy udzielać im wielogodzinnych wywiadów radiowych. Otwierał butelkę coca-coli, odpalał papierosa i snuł swoje opowieści, wybiegając hen, daleko poza świat futbolu, delektując słuchaczy seriami dykteryjek.

Hiszpania z 2008 roku, choć oparta na barcelońskim rdzeniu, była w gruncie rzeczy ekipą dość zróżnicowaną jeśli chodzi o preferowany przez zawodników style gry i ich klubowe przyzwyczajenia. Totalny misz-masz. Aragonesowi udało się to wszystko spiąć klamrą wspólnego celu. – Jesteście drużyną. Żaden z was nie jest dziś z Madrytu, z Katalonii, z Kraju Basków. Dzisiaj jesteście Hiszpanami – nieustannie przypominał, podkreślał przed każdym kolejnym starciem. Zresztą – o tym, jak dalece udało mu się skonsolidować zespół świadczył przecież fakt, że jego niekwestionowanym liderem w polu został Katalończyk z krwi i kości, ale to nie przeszkadzało doskonale odnajdywać się w ekipie choćby Ikerowi Casillasowi, ikonie Realu Madryt.

Pomimo drobnych konfliktów, ostatecznie wszystko ze sobą doskonale kliknęło, głównie za sprawą Aragonesa i sposobu, w jaki zarządzał kadrą. Nie był to pewnie sposób zgodny ze współczesnymi poradnikami skierowanymi do kierowników w dużych korporacjach, ale działał znakomicie.

08.02.2014 Valencia, Spain. Valencia supporters tribute recently deceased head coach Luis Aragones prior to the La Liga Game between Valencia and Real Betis at Mestalla Stadium, Valencia fot. Ivan Arlandis/Actionplus / Foto Olimpik /NEWSPIX.PLPOLAND ONLY --- Newspix.pl LIGA HISZPANSKA PILKA NOZNA SEZON 2013/2014 *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Aragones żegnany na Estadio Mestalla.

– Luis zawsze mi mówił: „moja drużyna to dziesięciu Japończyków i ty”. Pytałem: „ale jak to, trenerze?”. Odpowiadał: „Niech mi dadzą do drużyny dziesięciu Japończyków i ciebie. Wszystko mi jedno, kim będą pozostali, jeśli ty czujesz się dobrze”. Wiecie, ile to znaczy dla piłkarza, jaką daje mu pewność? – tak Xavi wspominał Aragonesa, który bez wątpienia wyzwolił z niego kilka procent piłkarskich mocy, wcześniej pozostających w ukryciu. Pomocnik sprzedał też inną anegdotę. – Słyszę pukanie do drzwi. Myślałem, że to Luis Garcia, który spóźniał się z oddaniem mi płyty DVD. Krzyknąłem, by spadał. Znowu pukanie. I znowu. Co z uparty gość. Wychodzę nieubrany, nie widzę nikogo. I nagle z boku wyskakuje przerażony Aragones. „Cholera, nastraszył mnie pan! Proszę natychmiast włożyć jakieś majtki”. Ubrałem się, on usiadł na moim łóżku i długo rozmawialiśmy. Musiał być bardzo samotny, dlatego tamtej nocy gadaliśmy nie tylko o futbolu. Każdy potrzebuje czasem trochę ciepła.

Cóż – nocne Hiszpanów rozmowy wyszły obu panom bez wątpienia na zdrowie. Udało się przełamać nieznośną klątwę pięknych porażek i – dla odmiany – pięknie zwyciężyć. Aragones zakończył swoją kadencję po triumfie na Euro 2008. Jak mówił – za namową rodziny. Jeżeli wyłączyć wspomnianą porażkę z Francją i okres pomundialowego, letnio-jesiennego kryzysu (czerwiec-listopad 2006) kiedy umoczył aż cztery spotkania, co prawie przypłacił posadą, Hiszpan od sierpnia 2004 roku do lipca 2008 nie przegrał ani jednego meczu.

Rzeczywiście – nie zdobył wyśnionego trofeum byle jak, nie zdobył przypadkowo dziesięciu minut chwały, które skończyły się tak szybko, jak się zaczęły. Wyznaczył hiszpańskiej piłce ścieżkę. Która okazała się być usłana różami. Odważył się postawić na nową generację, która okazała się po prostu lepsza od poprzedniej, również świetnej.

I odważył się postawić na inny styl, który okazał się po prostu skuteczniejszy od poprzedniego.

Ogier, czyli serce złamane na Heysel

„Zwyciężać, zwyciężać i zwyciężać. Potem zwyciężać, zwyciężać i zwyciężać. To jest futbol” – Luis Aragones

Aragones przyszedł na świat 28 lipca 1938 roku w Hortalezie, dziś – jednej z mieszkalnych dzielnic Madrytu, stanowiącej festiwal deweloperskich wygibasów. Budowlańcy bombardują tam blokowiskami kolejne skrawki wolnej przestrzeni. Po II Wojnie Światowej było to tętniące życiem miasteczko, ale mocno nadszarpnięte wewnętrznymi niepokojami w kraju. Młody Luis swoje pierwsze piłkarskie kroki stawiał w maleńkim klubiku, utworzonym przy jezuickiej szkole, do której uczęszczał.

Przez wiele lat nie zapowiadał się na przesadnie ambitnego sportowca. Na treningi musiał go siłą zabierać kumpel z zespołu, Felicio.

– Musiałem ciągnąć go za nogi, żeby w ogóle ruszył się z łóżka – wspomina z uśmiechem przyjaciel późniejszego gwiazdora europejskiego futbolu. Felicio, choć znacznie bardziej zacięty, kariery w piłce nie zrobił – został hotelarzem. – Dostaliśmy się razem do młodzieżowej reprezentacji miasta, Pinar de Hortaleza. Luis właściwie nie lubił wtedy piłki! Wolał wyskoczyć na miasto wieczorem. Ale to on strzelał mnóstwo bramek, więc musieliśmy zadbać, by pojawiał się na wszystkich meczach.

Z biegiem lat Aragones zrozumiał wszakże, że nie ma innej drogi do sukcesu w sporcie niż regularna, ciężka praca, która później stała się jego dewizą i znakiem rozpoznawczym. Bramkostrzelnym napastnikiem prędko zainteresowały się największe kluby z Madrytu i okolic. Najpierw swoimi strzeleckimi wyczynami przykuł uwagę Getafe, a później – samych Królewskich.

Madrid (02/02/2014).- Estadio Vicente Calderon. Liga BBVA Atletico de Madrid - Real Sociedad. Homenaje a Luis Aragones. Photo: Alex Cid-Fuentes / ALFAQUI FOT. ALFAQUI / NEWSPIX.PL POLAND ONLY !!! --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Pożegnanie El Sabio na Estiadio Vicente Calderon.

Choć w seniorach Aragones rzadko bywał wystawiany jako napastnik, najwięcej czasu na treningach – kiedy już się za nie porządnie zabrał – poświęcał na szlifowanie wykończenia akcji. Krótko mówiąc – strzelał ile wlezie, z każdej pozycji i z całej siły. A przed laty treningi strzałów wymagały nie lada cierpliwości i wytrwałości. Zawodnik miał do dyspozycji najwyżej kilka piłek, po które musiał ganiać za każdym razem, gdy tylko jedną z nich niedokładnym uderzeniem posłał na trybuny. Klubów, nawet tych najbogatszych, zwyczajnie nie było stać na utratę choćby jednej futbolówki. To było wystarczającą motywacją, żeby robić szybkie postępy w trafianiu prosto do siatki.

Podszyty podświadomym zamiłowaniem do leniuchowania Aragones miał po prostu świadomość, że nie będzie zmuszony do realizacji prawa Pascala, jeśli nauczy się uderzać celnie.

Ale do postępów mobilizowało go również to, żeby wydostać się z cienia słynnego ojca. Hipolito Aragones był halabardnikiem na dworze króla Alfonsa XIII Burbona. Ta funkcja cieszyła się dużym prestiżem, a imieniem Hipolita nazwano nawet jedną z ulic Hortalezy. Choć przede wszystkim wyróżniono go za zasługi dla lokalnej społeczności w trudnych, powojennych czasach. Był jedynym mieszkańcem miasteczka, który posiadał duże auto, furgonetkę. Nigdy nie odmawiał pomocy, gdy ktoś prosił go o przysługę i to niekoniecznie w dniu ślubu córki. Nie prosił też o rewanż w dniu, który może nigdy nie nadejść. Był po prostu równym gościem i uczynnym sąsiadem.

Hipolito zginął, gdy Luis miał zaledwie 14 lat. Chłopiec pochodził z wielodzietnej rodziny, braci miał aż dziesięciu, ale i tak ciężko było przejąć po ojcu biznes transportowy. Wymagało to od dzieciaków dużej odpowiedzialności – tym bardziej, że na ich sprawność liczyła cała wioska.

Monarcha, któremu Aragones senior służył, był, swoja drogą, wielkim fanem futbolu, choć pewnie nie pochwaliłby ścieżki kariery, jaką ostatecznie obrał Luis. Alfons XIII gorąco wspierał stołeczną drużynę z Madrytu, nadając jej królewski przydomek. Tak narodził się w latach trzydziestych ubiegłego stulecia fenomen Realu Madryt. Klubu, będącego przez wiele lat pieszczochem władców i dyktatorów kraju, na czele rzecz jasna z generałem Franco.

*

Jedak Aragones junior miejsca w Realu nie zagrzał, choć trafił do ekipy Los Blancos już jako dwudziestolatek. Rzucano go na kolejne wypożyczenia, aż wreszcie zrezygnowano zeń definitywnie. 22-letni Luis wylądował w Realu Oviedo. Cokolwiek powiedzieć – spory zjazd. Tam jednak nie zabawił długo. Prędko trafił do Sewilli, gdzie odkuł się w miejscowym Betisie. I wtedy, w 1964 roku, po 26-letniego zawodnika sięgnęli Los Rojiblancos. Atletico. Jego Atletico.

Klub ukochany do tego stopnia, że arbitrom technicznym nie pozwalał nawet następować na herb, namalowany obok murawy.

Już po dwóch latach udało się przełamać dominację Realu i sięgnąć po tytuł mistrzowski, trzeci w dziejach klubu. Aragones, choć snajperem nie był, każdego roku kręcił się wokół bariery dwudziestu goli w lidze i szwendał nieopodal Trofeo Pichichi, po które ostatecznie sięgnął w 1970 roku. Był nieprawdopodobnie wydolnym i potężnie zbudowanym zawodnikiem, nabitym muskulaturą – dorobił się również ksywy Ogier, z uwagi na czas, jaki codziennie spędzał na ćwiczeniach siłowych i wytrzymałościowych. Z siłowni trzeba było go przeganiać kijami, ale efekt był taki, że na skrzydle był po prostu nie do zajechania. Mógł harować od pierwszej do ostatniej minuty i nigdy nie zabrakło mu sił, by w odpowiednim momencie przygrzmocić potężnie z dystansu.

Atleti

Atletico z 1974 roku.

Apogeum potęgi Atletico w latach siedemdziesiątych przypadło na sezon 1973/74. Przynajmniej w teorii, bo w praktyce sezon ten zakończył się de facto bolesną klęską na wszystkich frontach. Wicemistrzostwem kraju, choć apetyty na obronę tytuły były olbrzymie. Porażką w półfinale krajowego pucharu, wtenczas zwanego Pucharem Generała. I dramatem w finałach Pucharu Europy, gdzie Atletico zmierzyło się z przepotężnym Bayernem.

Muller, Beckenbauer, Maier, Breitner, Schwarzenbeck, Hoeness. Czy trzeba coś więcej dodawać?

15 maja 1974 roku słynna brukselska arena Heysel zgromadziła sympatyków futbolu z Monachium i Wiednia. Wszyscy spodziewali się dość gładkiego triumfu nafaszerowanych gwiazdami Niemców. Jednak ekipa z Hiszpanii postawiła się faworyzowanym przeciwnikom hardo. Doskonała organizacja w defensywie, kąśliwe kontrataki… Gdy sędzia zasygnalizował gwizdkiem upływ podstawowych dziewięćdziesięciu minut i rozpoczęła się dogrywka, zaczęło pachnięć sporą sensacją. Heroizm madrytczyków był tym bardziej imponujący, że grali oni bez trzech ważnych zawodników, którzy pauzowali z powodu czerwonych kartek obejrzanych w półfinale z Celtikiem. – Za tamte faule powinienem był skończyć w więzieniu – z dużą dozą samokrytyki przyznawał Ruben Diaz, defensor Los Rojiblancos, jeden z łobuzów ukaranych kartonikiem.

Luis Aragones w finałowym starciu nie błyszczał jakoś szczególnie, ale wciąż miał w zanadrzu śmiercionośną broń, którą był w stanie załatwić na cacy każdego golkipera, nawet takiego kocura jak Sepp Maier. Zapatones na swój przydomek solidnie zapracował. Wykonywanie rzutów wolnych, efektownie zakręconych nad murem, zaczął doszlifowywać ogarnięty fascynacją wyczynami legendarnego Brazylijczyka Waldo, gwiazdy Fluminense i Valencii. Dokładnie studiował ruchy napastnika, korzystał z pomocy byłych zawodników zespołu Nietoperzy, którzy swe talenty przenieśli do Madrytu. Żądał, by dokładnie demonstrowali mu metody treningowe Waldo.

Osiągnął w tym elemencie perfekcję. I zademonstrował ją w najważniejszym momencie. Dogrywka finału Pucharu Europy, 114 minuta meczu. Smakowicie zakręcony rogali, Maier zostaje w blokach. Aragones wznosi ręce w geście triumfu zanim jeszcze futbolówka zatrzepoce w siatce. Ikoniczny obrazek dla Atletico.

Choć na pewno kojarzyłby się znacznie weselej, gdyby nie to, że pięć minut później Hans-Georg Schwarzenbeck oddał strzał rozpaczy, który jakimś cudem przemknął przez gąszcz obrońców i wylądował w siatce, poza zasięgiem ramion rozpaczliwie interweniującego bramkarza, Miguela Reiny. Ojca Pepe Reiny, którego Aragones zabrał ze sobą wiele lat później na Euro do Austrii i Szwajcarii.

Tak czy owak – Bawarczycy uratowali remis, a w rewanżu byli już bezlitośni. Osłabione kartkami i kontuzjami Atletico poległo 0:4 i po dziś dzień nie ma w gablocie ani jednego Pucharu Europy. – Finałów się nie rozgrywa. Finały się wygrywa – oświadczył po latach Mędrzec, ale mądry Mędrzec po szkodzie.

*

Aragones, przegrywając batalię z Bayernem, miał już na karku 36 lat. Sporo, biorąc pod uwagę jego styl gry, który niezwykle eksploatował organizm, zwłaszcza stawy. Już jako zawodnik zapowiadał się na znakomitego szkoleniowca, więc działacze klubu nie czekali, od razu powierzyli mu funkcję trenera pierwszego zespołu. Zaowocowało to mistrzowskim tytułem, zdobytym już w 1977 roku. Jednym i… jedynym. Bo Luis już nigdy więcej po tak prestiżowe trofeum na niwie klubowej nie sięgnął.

Jego trenerska droga była upstrzona drobnymi sukcesami, ale przede wszystkim – większymi i mniejszymi kontrowersjami. Aż czterokrotnie prowadził Los Rojiblancos, dwukrotnie próbował sił w Betisie, dwa razy w Mallorce. Nigdzie nie potrafił zagrzać miejsca na dłużej. Wpadął na sezon, kilka lat później wracał. Pojawiał się i natychmiast znikał, ładował się w konflikty z szatnią i swary z zarządem. Nawet jeżeli miał błyskotliwe pomysły taktyczne, brakowało czasu, by je porządnie prowadzić w życie.

Największy ambaras wywołał w 2004 roku, co zresztą jest mu – zwłaszcza w mediach anglojęzycznych – wypominane nawet pośmiertnie. Poszło o, delikatnie rzecz ujmując, nieelegancki sposób, w jaki motywował Jose Antonio Reyesa do walki o miejsce w pierwszym składzie Arsenalu z Thierrym Henrym. – Powiedz temu czarnemu śmieciowi, że jesteś od niego lepszy – żądał Aragones. Wszystko uchwyciło oko kamery i wyłowiło jej ucho. Brytyjskie tabloidy eksplodowały z oburzenia.

00008a63-800

Trener nie ugiął karku przed oskarżeniami o rasizm i nie wygłosił fałszywych przeprosin. No i drobne wyjaśnienie odnośnie stylówki: – Moim zdaniem trener piłkarski na mecze powinien przychodzić ubrany w dres – ogłosił swego czasu Luis.

Aragones pozostał niewzruszony. – W sposób żartobliwy motywowałem mojego zawodnika. To była rozmowa prywatna – odpierał zarzuty o rasizm. Samego siebie określił „obywatelem świata” i chętnie wymieniał wielu swoich czarnoskórych przyjaciół. Anglików wyśmiewał za hipokryzję i kolonialną przeszłość, a gazetom zarzucającym mu rasizm groził pozwami sądowymi. Hiszpańska federacja ukarała Aragonesa srogą grzywną – Henry wyśmiał jednak tak skromną karę, kipiąc ze świętego oburzenia. Tymczasem za swoim trenerem wstawili się Marcos Senna i Samuel Eto’o, którego Luis prowadził w Mallorce.

Obaj przedstawili go jako swojego wielkiego mentora, wręcz ojca i spektakularnego wodza, którego nie należy odbierać dosłownie, bo jest na to zbyt wyjątkowym człowiekiem.

Co tym bardziej wymowne, że z tym drugim Aragones również miewał na pieńku. Kiedyś zdjął Kameruńczyka z boiska, a ten – idąc już w stronę ławki rezerwowych – mruknął jakiś niepochlebny komentarz pod adresem szkoleniowca. Który, jak się okazało, słuch miał doskonały. Rzucił się do gardła Eto’o i ostatkiem sił powstrzymał od rękoczynów, ograniczył się do lekkiego podduszenia krnąbrnego gracza. – Za to co powiedział i tak oberwało mu się dość łagodnie – bagatelizował sytuację Zapatones.

*

Odszedł z początkiem lutego 2014 roku, chorował na białaczkę. Jego ostatnia trenerska przygoda w Turcji była raczej nieudana i na tyle nieistotna, że w sumie szkoda na nią czasu.

Był absolutnie monumentalną postacią dla reprezentacji Hiszpanii, której zapewnił wiekopomny sukces i wyznaczył drogę do kolejnych triumfów. Przetarł szlak dla generacji, być może właśnie dzięki niemu najbardziej utytułowanej w dziejach futbolu.

Był absolutnie monumentalną postacią dla Atletico Madryt, zarówno jako zawodnik, jak i trener. Przejął klub na początku XXI wieku i wyprowadził na prostą, gdy Los Rojiblancos wylądowali w Segunda Division.

I wreszcie był absolutnie monumentalną postacią dla… FC Barcelony, choć jego krótki epizod szkoleniowy w tym klubie zakończył się klapą. Ale wkład włożony w rozwój Iniesty, Xaviego, Fabregasa czy Villi w sposób naprawdę istotny płynął na najnowszą historię Blaugrany.

Luis Aragones był monumentalną postacią w historii futbolu, tak po prostu. Takich prawdziwków jest już niestety coraz mniej.

Michał Kołkowski

Bibliografia: „Sekrety La Roja” Miguel Angel Diaz; „Spain: The inside story of La Roja treble” Graham Hunter

fot. Newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Anglia

Media: Fermin Lopez znalazł się na celowniku Aston Villi

Piotr Rzepecki
1
Media: Fermin Lopez znalazł się na celowniku Aston Villi

Komentarze

1 komentarz

Loading...