Reklama

Od konserwatora hali do reprezentacji Polski. Historia Jacka Bayera

redakcja

Autor:redakcja

26 listopada 2018, 19:20 • 18 min czytania 0 komentarzy

– Pamiętam taki mecz z drużyną, która walczyła o utrzymanie. Dwa zespoły podchodziły do nas, żebyśmy tego nie przegrali. Ten zespół z kolei tak się nas bał, że umówił się na remis. Zdobyliśmy za jednym zamachem trzy korony.

Od konserwatora hali do reprezentacji Polski. Historia Jacka Bayera

Opowiada Jacek Bayer, legenda Jagiellonii Białystok topowy ligowy snajper przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. przeszkadzać napastnikowi. Dlaczego siła strzału może przeszkadzać napastnikowi? Dlaczego Jagę chciano spuścić przez fatalne drogi na Podlasiu? Dlaczego Mirek Myśliński musiał jechać na mecz prosto ze swojego wesela? Czy piłkarze byli królami Białegostoku? Zapraszamy.

***

Pochodzę z wybitnie piłkarskiej rodziny. Mój tato i wujkowie grali w białostockich klubach: Jadze, Włókniarzu, Hetmanie. To czasy, gdy miejscowe kluby występowały najwyżej w II lidze, ale i tak mogący pomieścić trzydzieści tysięcy widzów stadion Gwardii robił wrażenie. Oczywiście nie zapełniał się po brzegi, ale i kilka tysięcy ludzi to przyjemny dreszczyk. Pamiętam z tamtych czasów choćby trenera Ryszarda Karalusa, wtedy piłkarza. Chodziłem na jego mecze.

I jak, dobry był?

Reklama

Niezły. Kieszonkowy pomocnik. Piłka krótko prowadzona przy nodze, technika, przegląd pola. Przewidywalne: wszystko to, co potem przekazywał.

Był pan łobuzem w dzieciństwie?

Łobuzem nie. Tata zginął w wypadku samochodowym – notabene pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym siedzimy – gdy miałem jedenaście lat. Mama została z trójką dzieci, mną i moimi siostrami, więc starałem się być odpowiedzialny, pomagać jej. Choć nie ukrywam: może też trochę uciekałem w sport.

Jakie ma pan najintensywniejsze wspomnienie z tatą?

U nas na dzielnicy była tradycja rozgrywania meczów „żonaci – kawalerowie”. Już jako dziesięciolatek w tych meczach grałem z dorosłymi facetami i zdarzyło się też grać razem z tatą. Wspomnienie niesamowite. Tak szczerze, kiedyś była inna mentalność: czy deszcz czy nie deszcz, czy po kostki w błocie czy nie, spotykaliśmy się co tydzień i graliśmy na żużlu. Tą tradycję kontynuowaliśmy razem z Jarkiem Michalewiczem nawet, gdy byliśmy już w pierwszej lidze. Mecz był w sobotę? Niedziela, mimo zmęczenia, ciężkiej podróży, przychodziliśmy. Wiedzieliśmy, że nie możemy zawieść. Oczywiście graliśmy spokojnie, zabawowo, ale liczył się fakt bycia ze swoimi.

Te mecze przetrwały?

Reklama

Nie, już ich nie ma. Więzi środowiskowe się rozsupłały. Ja tu, w swojej dzielnicy, mieszkam od urodzenia. Ma się kontakt z tymi, których zna się od lat, ale jak ktoś mieszka dalej, obchodzimy się bokami.

Rzucał pan książki w kąt czy szkoła choć trochę interesowała?

Raczej to pierwsze. Miałem problem z matematyką, fizyką, byłem raczej polonistą, bardzo dużo czytałem książek przygodowych – Szklarski, Winnetou, jak to dzieci wtedy. Z klasy do klasy jakoś się przechodziło. Nauczycielki narzekały, ale nigdy te od w-fu. Sportowo nadrabiałem, uprawiałem i siatkę, i tenis stołowy, reprezentując szkołę na różnych olimpiadach. Bywały więc nagany za nieprzykładanie się do nauki, ale bywały też pochwały.

Przychodzi czas wczesnej dorosłości. Ciężko było chyba na przełomie lat 70-tych i 80-tych uwierzyć, ze piłka w Białymstoku może dać chleb.

W takich kategoriach w ogóle grania nie rozpatrywałem. Nigdy nie myślałem, że to może stać się moim zawodem. Ale życie piłkarza toczy się bardzo szybko. Wygraliśmy wspólnie z Jarkiem Michalewiczem turniej dzikich drużyn, zaprosił nas do Jagi trener Bołtuć, później trafiliśmy pod skrzydła trenera Karalusa, gdzie zaczęły się pierwsze duże sukcesy, z brązem mistrzostw Polski juniorów, ta drużyna była kadrowo fundamentem zespołu, który później występował w I lidze. Twarda podstawa wszystkiego, co później się zdarzyło. W regionie nie było na nas mocnych – żeby się z kimś porównywalnym zmierzyć, musieliśmy jechać do Warszawy, do Łodzi.

Zdolna młodzież, piłkarze, ruszający w Polskę. Spodziewam się, że aniołami nie byliście.

Trener Karalus trzymał dyscyplinę, był ostry. Miał swój firmowy ruch: prawy sierpowy w ramię. Takie uderzenie w fajny punkcik, że człowiek od razu lądował w parterze. Treningi były ciekawe, rywalizacja duża – były powody, by skupić się na grze i treningach.

Skoro nie wierzył pan w futbol, jaki miał pomysł na życie?

Skończyłem zawodówkę i dostałem zatrudnienie jako konserwator na hali Jagiellonii przy Jurowieckiej. Taka praca była wtedy: trzy godziny na etacie, potem na treningi. Byłem więc przy piłce, ale żarówki zmieniałem, linie malowałem, normalnie pracowałem. Trzy miesiące potrenowałem z pierwszym zespołem, raz zagrałem, a potem odezwało się wojsko. Sam się zgłosiłem ostatecznie na ochotnika do Wojsk Ochrony Pogranicza, żeby móc zostać na miejscu, w Białymstoku. Inaczej trafiłbym do Powietrzno-Desantowych pod Kraków. Tu, w swojej jednostce, ludzie cię znali, zawsze to łatwiej.

Dużo miał pan łatwiej?

Nie ukrywam, tak. Czasu na przepustkach spędziłem bardzo dużo. Wychodziło się wieczorem, rano się wracało na jednostkę. Wygrywaliśmy mecze między jednostkami, to miało prestiżowe znaczenie. Raz jak wróciliśmy z takiej spartakiady, o 6 rano orkiestra nas witała. Czasami jeździłem na zgrupowania z Jagą, też puszczali, ale ostatecznie nie załapałem się do pierwszej drużyny. Poszedłem więc do Gwardii, gdzie bardzo się rozwinąłem. Świętej pamięci Piotr Śliwonik, kolega napastnik, nauczył mnie boiskowej mądrości, ustawiania się, gry tyłem do bramki. Kluczowe co podłapałem, z czego bardzo dużo korzystałem – nie strzelałem na siłę. Nie miałem piorunującego uderzenia ani nie chciałem go mieć. Wolałem precyzję, wykończenie wewnętrzną częścią stopy, strzały technicznie. Piotrek był nie do zatrzymania w sytuacjach jeden na jeden z bramkarzem.

Wracając do wojska. To nawet fali pan nie odczuł?

Odczułem, oczywiście. Pierwszy rok w wojsku byliśmy pod kloszem ochronnym, bo w jednostce byli starsi piłkarze Jagi. Pewnego dnia jednak pojechali na obóz. Pozostali wyczuli szansę. Denerwowało ich, że przychodzi młody, ma inne prawa, a włosy dłuższe niż powinien mieć. Doczekali się. Zabrali mi piżamę, dali łachmany. Złapali mnie, wygolili na łyso. Zrozumiała reakcja. Nic a nic się nie wyrywałem, nie było po co, nic by to nie dało.

W Gwardii został pan królem strzelców rundy jesiennej trzeciej ligi. Zainteresowała się panem Jagiellonia.

Przyszedł wiceprezes Maliszewski i powiedział, że chcą mnie z powrotem. Byłem sceptyczny. Czułem się przez Jagę odrzucony, zostawiony samemu sobie, nikt tam o mnie nie walczył. Gwardia traktowała mnie bardzo dobrze. Ale zgodziłem się, co zbiegło się akurat z pojawieniem się w Białymstoku trenera Janusza Wójcika. To jeden z najważniejszych punktów mojej przygody z piłką.

Początkowo Wójcik pana gonił, nazywał królem strzelców z PTTK-a.

Dostałem u niego szkołę życia, że hej. W Gwardii byłem już nawet w paru meczach kapitanem, dostrzegano mnie i szanowano. Proponowano mi etat w milicji, gdzie mogłem ustawić się na przyszłość. A tu zderzenie z trenerem Wójcikiem – można się domyśleć jakie. Pamiętam graliśmy sparing w Wiśle czy Karpaczu, rozgrzewałem się osiemdziesiąt minut. Wreszcie wszedłem, a po pięciu minutach Wójcik mnie zmienił. Czegoś takiego nie przeżyłem, o czymś takim nawet nie słyszałem. Człowiek zaczynał wątpić w swoje umiejętności.

Może widział w panu potencjał większy niż u innych i dlatego chciał dokręcić panu śrubę?

Kto wie. Zdecydował trzeci obóz, w Rybniku, gdzie w trzech sparingach strzeliłem cztery bramki. Potem już poszło. Pierwszy mecz, Ursus, debiut Wójcika. Dziesięć tysięcy ludzi na stadionie, wygraliśmy 2:0, strzeliłem bramkę. Zaczęliśmy rundę rewanżową jako zespół, który ma spaść, a uratowaliśmy się spokojnie w lidze. Ja strzeliłem chyba osiem bramek. Gdy przyszedł nowy sezon Wujo nas motywował:

– Chłopaki, Spróbujmy zrobić więcej. Nie ma powodu, żebyśmy tej ligi nie rozbili.

Tego nikt nie może mu odmówić: Wójcik umiał sprawić, żeby piłkarz uwierzył w siebie. Byliśmy młodymi zawodnikami, którzy nie wiedzieli jeszcze, czy inwestować w piłkę, czy iść inną drogą, ba – my nie wiedzieliśmy, czy nasze granie ma sens. Jego słowa, także te słynne o kiełbasach i goleniu frajerów, trafiały do nas. Może tak było z trenerem, że najlepiej sprawdzał się tam, gdzie szatnia była stosunkowo młoda, ta motywacja trafiała wówczas na podatny grunt. Inna rzecz, która zawsze się za nim ciągnęła, to wzrost poziomu organizacji. Jak się pojawił, od razu w Jadze zrobił się inne klimat. Poważne traktowanie piłki i drużyny, lepsze pieniądze. Zaczęliśmy wchodzić w zawodowstwo.

Jakie były wówczas realia ekonomiczne życia z piłki?

W wojsku dostawałem grosze, w Jadze stypendium sportowe, plus zatrudnienie w zakładzie pracy i ewentualne premie za mecze. Na młodego chłopaka, który dopiero co wchodził w dorosłe życie, wiele.

Był moment, kiedy pieniądze uderzyły panu do głowy?

Uważam, że nie. Mogłem spełnić swoje marzenia: kupić bardzo dobry sprzęt grający, kupić telewizor kolorowy. Nie nazwałbym jednak tego sodą.

Dziewczyny się za wami oglądały?

No powiem szczerze, byliśmy popularni. Nie ma co ukrywać: w momencie, gdy wygrywaliśmy, byliśmy bardzo rozpoznawalnymi młodymi ludźmi.

Królami miasta.

Momentami. Wszędzie witano nas z otwartymi ramionami. Powiem szczerze, czasy były takie, że mieliśmy bardzo wiele pokus. Chodziliśmy na dyskoteki, zainteresowanie nami było duże. Myślę, że przeszliśmy to bezboleśnie, koledzy się pożenili w miarę szybko, bo nigdy nie zapominaliśmy też, że jesteśmy przede wszystkim sportowcami.  Na pewno wtedy było inaczej, dzisiaj piłkarz nie wyjdzie tak jak wtedy, zaraz go ktoś nagra, potem się sprawę rozdmucha i afera. Nie mam wątpliwości – to nie zniknęło, tylko przeniosło się na pokoje, imprezy zamknięte. Myślę, że to są tendencje przesadzone, ci młodzi ludzie nie mają realnego życia, coś jest im odbierane.

Najbardziej szalona historia, która była pana udziałem w tamtych czasach?

Jakbym opowiedział, ze wstydu bym się spalił. Nie będziemy opowiadać.

To druga najbardziej szalona?

Też nie opowiem, ale nie róbmy sensacji. Byliśmy wesołą drużyną, która po meczach lubi spędzać czas razem. Mieliśmy takie miejsce na lotnisku, gdzie organizowaliśmy sobie ogniska. Drzewa się nazbierało, piwo wypiło, zrobiło jeden, drugi zakład – bieg na sto metrów, jeden przodem, drugi tyłem – i przyjemnie spędziło czas.

Pan lubił zakłady?

Lubiłem kości, ale grałem na grosze. Wiem, że niektórzy popłynęli, czy w to, czy w pokera, ale ja nigdy nie chciałem mieć nic wspólnego z hazardem. Wyleczył mnie jednoręki bandyta, na którym zagrałem mając osiemnaście lat. Zarobiłem jakieś pieniądze za warsztaty w zawodówce, poszedłem na maszyny, wszystko przegrałem i to przegrałem bardzo szybko.

To dobrze. Podobno najgorzej wygrać za pierwszym razem.

Też tak sądzę. Później mnie do tego nie ciągnęło. Wiem, że byli tacy w środowisku, którym poszło gorzej, szczególnie, jak się kasyna w Polsce zaczęły. Ale niech mówią za siebie, ja mogę mówić o sobie.

Wokół waszego awansu z Jagiellonią narosło wiele mitów. Pada zawsze cień podejrzeć, że Wójcik kupował mecze. Z drugiej strony, jak się spojrzy na wasz skład, to mieliście też bardzo dobry zespół, pokazały to wasze późniejsze wyniki i późniejsze kariery.

W sezonie awansu byliśmy bardzo pewni siebie, śrubowaliśmy wyniki, nie raz wygrywaliśmy za trzy punkty, bo tak wtedy premiowano minimum trzybramkowe zwycięstwa. Mieliśmy naprawdę paczkę do grania. Czy trener coś załatwiał – nie wiem, moim zdaniem nie było ku temu żadnej potrzeby, a jeśli już, to tylko po to, żeby nam pozwolono normalnie grać, a nie nas kręcono jako zespół z prowincji. Ja koncentrowałem się na grze, miałem najlepszy sezon w życiu, zostałem królem strzelców drugiej ligi, trafiłem do jedenastki sezonu i pierwszej reprezentacji.

Ale inne kluby podpierały was finansowo, żebyście nie odpuszczali.

Oczywiście, ale co w tym złego? Mamy pewny awans, ktoś chce nas zmotywować, żebyśmy wygrali – to przecież żadna sprzedaż, tylko żebyśmy walczyli na maksa. I Barca i Real w tamtych czasach miały takie historie. Natomiast pamiętam taki mecz z drużyną, która walczyła o utrzymanie. Dwa zespoły podchodziły do nas, żebyśmy tego nie przegrali. Ten zespół z kolei tak się nas bał, że umówił się na remis. Zdobyliśmy za jednym zamachem trzy korony.

Pamięta pan jak się dowiedział o powołaniu do kadry?

Wcześniej już raz byłem na testach w Poznaniu razem z Jarkiem Michalewiczem, taka konsultacja. A późniejsze powołanie – trener powiedział mi po meczu, a ja… zazdrościłem chłopakom, którzy jechali na młodzieżówkę, czyli Darkowi Czykierowi i Jarkowi. Takie pierwsze odczucie – jadą razem, ja nikogo nie znam, jadę sam. Oczywiście to mi przeszło. Ruszyłem nocnym pociągiem prosto z Radomia. Nie mogłem spać, zastanawiając się, jak to będzie spotkać ludzi, których podziwiałem w TV: świętej pamięci Włodek Smolarek, dalej Mirek Okoński czy Jan Urban. Zajechałem o drugiej w nocy i pamiętam stres, gdy pani zapytała do którego pokoju mnie domeldować. Na szczęście patrzę, a tu Robert Warzycha sam, też debiutant, więc powiedziałem, że do niego.

Wszyscy przyjęli mnie dobrze, szczególnie pamiętam, że Mirek Okoński był wspaniałym gawędziarzem. Grał w Niemczech, każdy był ciekawy jak tam jest. Na treningach sprężałem się niesamowicie. Byłem drugoligowcem, musiałem udowodnić co jestem wart. Pomógł mi sparing z reprezentacją któregoś okręgu, w którym strzeliłem  gola. Mimo to nie sądziłem, że usiądę chociaż na ławce, a co dopiero wejdę na boisko przy 0:0.

Trener Karalus kazał mi się spytać dlaczego pan nie wykorzystał okazji.

Obejrzałem po paru latach tą sytuację, wtedy wydawała mi się łatwiejsza. Wrzutka z lewej, odegrał Mirek Okoński do tyłu, ja strzeliłem z całej siły z jedenastego metra. Odchyliłem się, poszła w trybuny. Miałem spętane stresem nogi: przecież ja nigdy nie strzelałem na siłę, a tutaj właśnie w ten sposób. Ostatecznie zremisowaliśmy, a wtedy Cypr był postrzegany jako całkowity outsider. Duży wstyd. Mecz w kadrze doceniłem dopiero po latach: miałem przyjemność reprezentować biało-czerwone barwy, w dodatku w meczu o punkty.

Więcej pograł pan w „młodszych” drużynach Polski.

Zagrałem mecz eliminacyjny z Węgrami w młodzieżówce, w dodatku w Białymstoku – smakowało wyjątkowo. Potem zostałem powołany na turniej do Indii z reprezentacją olimpijską.

Niezły rollercoaster. Tu Białystok, tu Indie. A wtedy taka podróż była znacznie bardziej niedostępna niż dzisiaj.

Prosto z obozu w Nowym Targu, gdzie -30 stopni, do Indii, gdzie +40 stopni. Spędziliśmy tam blisko miesiąc. Wróciłem spalony na czarno, wrażenie robiłem. Wspomnienia wspaniałe, choć pamiętam też mnóstwo biedoty w Indiach. To uderzało, strasznie dużo ludzi ułomnych i żebraków. Mieliśmy odseparowany hotel, blisko oceanu, super mieszkania, ale jak czasem się wyszło na bazar to się widziało niejedno.

Pierwszy mecz Jagi w Ekstraklasie to wciąż klubowy mit, jedna z białostockich legend.

Podchodziliśmy do niego z dużymi nadziejami, w przedsezonowym turnieju w Ostrowcu Świętokrzyskim ograliśmy Widzew 3:1. Po latach dowiedziałem się, że RTS podchodził do meczu z nami rozbity; nie mieli składu, dużo kontuzji, a po Mirka Myślińskiego musieli jechać na wesele. Jego własne! Mirek zajechał na salę, przywitał gości i w autokar. To jest poświęcenie. Ja też na ślubie rodzonej siostry byłem dwie godziny, bo miałem mecz na drugi dzień, Wójcik przyjechał i mnie zabrał.

Pamiętam, że w dniu meczu prowadził nas samochód policyjny. Zastanawialiśmy się: kurde, co się dzieje? Dlaczego ulice są takie puste? Ani żywej duszy. I potem wjeżdżamy, a tam ponad trzydzieści tysięcy ludzi. Ludzie zjeżdżali się z całego regionu. Siedzieli wszędzie, nawet na żużlu, nawet metr od linii. Nie wierzę, żeby tamten frekwencyjny rekord został pobity. My robiliśmy frekwencję całej lidze, zawsze ponad 20 tysięcy widzów na meczu. Ludzie nie zrażali się wynikami, bo przecież początkowo nam nie szło. Teraz jesteśmy bardzo wysoko, a na stadionie siedem tysięcy. Taka refleksja: łatwo przyzwyczaić się do dobrobytu.

Słyszałem, że do Białegostoku drużynom nie chciało się jeździć, stąd miano założyć swego czasu spółdzielnie przeciwko wam. To plotka dotycząca jeszcze drugiej ligi.

Wątek Białej Białystok w „Piłkarskim pokerze” nie wziął się z niczego. Mieliśmy być spuszczeni. Do Białegostoku wszystkim było daleko, a jeszcze na Podlasiu mieliśmy wtedy koszmarne drogi. To miało wielkie znaczenie. Sami jeździliśmy Jelczami, na początku zwykłymi, to wiemy jak się jeździło. Człowiek wysiadał umęczony jazdą bardziej niż meczem. Nasze podróże na wyjazdy trwały paskudnie długo, nawet się wspominać nie chce.

Ale to działało, gdy ktoś miał jechać do was.

Raz Legia przyleciała wojskowymi śmigłowcami przez te dramatyczne drogi. My raz polecieliśmy z Warszawy do Szczecina samolotem. Nawet dało efekt, bo choć przegraliśmy, to po golu w 88 minucie.

Dlaczego odszedł pan z Jagiellonii? Kwestia tylko finansowa?

Nie do końca. Uważam, że jako drużyna rozwijaliśmy się cały czas. My, młode chłopaki, plus kilku weteranów jak Heniu Mojsa, który uczył nas pokory. Pamiętam taką historię z Heniem: wyjeżdżamy z treningu, a na boisku wciąż pachołki, siatki, piłki. My, młodzi, siedzimy. Heniu nic nie powiedział, sam to zbiera. Zrobiło nam się wstyd, na wyścigi pobiegliśmy mu pomóc. Ale finał Pucharu Polski był początkiem końca tej drużyny. Kończyły nam się kontrakty. Trwały rozmowy z prezesami o podpisaniu nowych, ale nie było z ich strony wielkiego zainteresowania. Z drugiej strony każdy miał jakieś propozycje. Podam na swoim przykładzie: moje oczekiwania wobec Jagiellonii, w porównaniu do tego co proponowano mi gdzie indziej, były śmieszne. Za chwilę Widzew dał mi dwa razy tyle, ile chciałem od Jagi za nowy kontrakt. Działacze, gdyby chcieli, mogli utrzymać drużynę. Ale już liczyli pieniądze.

Czemu wybrał pan Widzew?

Działała marka, cała Polska oglądała te słynne mecze w pucharach. To duma móc zagrać w RTS. Jeszcze jak grałem w II lidze kontaktowali się ze mną. Po meczu ze Startem dostałem od nich karteczkę z numerem. Ale nie chciałem, bylem zielony, za wcześnie. Po tych nieudanych negocjacjach sprawa wyglądała jednak inaczej. Szedł też do Łodzi Jarek Michalewicz, a we dwójkę łatwiej, szczególnie z dobrym kumplem. Ostatecznie przeważyło zamieszanie z mieszkaniem. Miałem obiecane lokum za stary kontrakt. A jednak działacze Jagi nie wywiązali się, postawili ultimatum, że dopiero jak podpiszę nowy kontrakt, to dadzą. Wójcik proponował mi GKS Katowice, ale zdecydowałem się na Widzew.

A jednak za chwilę spadliście. Jeden z najbardziej szokujących spadków z Ekstraklasy.

Trener Waligóra zakładał walkę o puchary. Przyszedłem ja i Jarek, Andrzej Kretek, Grzesiu Waliczek. Był też Jurek Podbrożny, ale się nie dogadał. Niektórzy też wyjechali, ale wciąż były nadzieje na ligowy szczyt. Niestety zostaliśmy skasowani.

Pamiętam debiut w Widzewie. Mecz w Lublinie z Motorem, urwanie chmury. Boisko zalane, w drugiej połowie graliśmy dosłownie po kostki w wodzie. Przegraliśmy 0:2. Kopiesz i zastanawiasz się: gdzie ta piłka się zatrzyma? Już lepiej się grało na śniegu, na bardzo śliskim podłożu. Choć może dlatego, ze człowiek na Podlasiu do takich warunków miał kiedy się przyzwyczaić, bo tu nie raz trenowało się przy temperaturze -10, -20.

Zwolnienie Waligóry rozpoczęło lawinę?

No przeżyłem tam ładnych kilku trenerów, a byłem w Łodzi zaledwie półtora roku.

Najwięcej zarzutów po latach ma się wobec Tomaszewskiego, który w ogóle się nie sprawdził w tym fachu.

Przyszedł, był na paru meczach, potem został zwolniony. Gawędziarz, ale nie były to gawędy o taktyce. Zaraz potem zupełna zmiana frontu: trenerem świętej pamięci Paweł Kowalski, ciężkie bieganie, po których nie dałeś rady wejść na schody. Nie wyglądało to dobrze. Prezes Sobolewski zaproponował mi przedłużenie kontraktu po pierwszej rundzie, wahałem się. Złapałem kontuzję w okresie przygotowawczym, zła diagnoza urazu… Wiosną zagrałem w pięciu ostatnich meczach zaledwie, gdy Widzew był już raczej pewny spadku.
W drugiej lidze zrobiono ze mnie kozła ofiarnego. Odstawiono całkowicie. Gram słabiej? To nie ławka, tylko rezerwy trenujące na parkingu. Jak miałem wrócić do formy w takich warunkach? Czułem się całkowicie odstrzelony. Uznałem, że mam swój honor i wyjechałem do Białegostoku. Tak po prostu, mimo, że miałem ważny kontrakt.

I co pan robił?

Dwa miesiące nic. W styczniu zadzwonili do mnie, żebym przyjechał, ponieważ chcą, żebym znowu trenował. Pojechałem, ale szczerze mówiąc już mnie to męczyło. Widzew bardzo szanuję, kibicuję mu, ale wtedy nie był to dobry czas, a ja dostałem propozycję wyjazdu do Belgii. Jurek Leszczyk to załatwiał, znalazł mi menadżera i klub. Zagrałem w sparingach, mogłem zostać, niestety Widzew krzyknął za mnie cenę zaporową i z wyjazdu nic nie wyszło. Uznałem, że to zemsta za moje zachowanie i wróciłem do Białegostoku. Trenowałem w Jadze, dla siebie, za darmo. Nawet miałem podpisać z Jagą kontrakt, ale po słynnych barażach z Zagłębiem Sosnowiec jednak pozostała w II lidze i nic z tego nie wyszło. Wtedy zadzwonił trener Gałek z Tarnobrzega, który miał układy z Widzewem, powiedział, że wszystko załatwi. Tak też się stało. Siarka awansowała, miała fajny skład – Czarek Kucharski, Andrzej Kobylański. Ale tej chemii ja nie czułem. Później trener Gałek miał zarzuty wobec mnie. Nie wiem co. Na pewno nie o sprawy wychowawcze. Nie pasowałem.

Zarzucali panu korupcję?

Zarzucali, że słabo gram, bo w jakieś układy wchodzę. Całkowita bzdura. Spakowałem się i wyjechałem do Białegostoku. Za to dostałem roczną karę, zakaz gry w piłkę. Trenowałem w Białymstoku za darmo, próbowałem rozkręcać inne sprawy: knajpę otworzyć, salon bilardowy ze szwagrem.

I jak poszły?

Szybko przeszły. To bardzo ciężka praca, trudny biznes. Straciłem kupę czasu i pieniędzy.

Wrócił pan w końcu do Jagi po karencji i przeżył renesans formy. A jednak, nie został w Jadze po sezonie.

Strzeliłem trzynaście bramek, ale stwierdzono, że trzeba dać szansę nowym, temu młodemu pokoleniu z Citką, Chańką, Boguszem. Ja jestem za stary, mam się usunąć. Spłynęło to po mnie, człowiek dość przeżył w piłce, żeby się uodpornić. Wylądowałem w Wasilkowie, trzecia liga, pieniądze nie te, ale fajne granie i blisko.

Mógł pan wtedy wyżyć z samego grania?

Cały czas żyję tylko z piłki, całe życie. Jak nie jako piłkarz, to jako trener. Pracę trenerską zacząłem w 1998 po epizodach w Hetmanie Białystok, STP Suwałki i Sparcie Szepietowo. Najpierw z młodzieżą, a później z seniorami.

Coś by pan zmienił w swojej karierze, gdyby mógł cofnąć czas?

Myślę, że nie wyjeżdżałbym z Białegostoku. Jestem białostoczaninem, tu jest moje miejsce, tu zawsze było mi najlepiej. Nie odnajdywałem się poza Białymstokiem, do takiego wniosku doszedłem. W Jadze czułem się potrzebny. Może gdyby człowiek się wcześniej ożenił, podejmowałby inne decyzje. A tak byłem kawalerem, ożeniłem się dopiero mając 31 lat. Byłem już wtedy w Wasilkowie. Gdybym rodzinę założył wcześniej, pewne decyzje były inne, moje podejście też. Nie przeczę: bywałem krnąbrny. Nie umiałem głowy spuścić, a czasem może i należało.

Poznają pana kibice Jagiellonii?

Chodzę na Jagę kiedy mogę, mam karnet. Dużo osób jeszcze tak. Ale coraz mniej.

Jaga będzie mistrzem?

Musi w końcu być. Podchody są, rok temu zdecydował mecz z Legią u siebie. Publika tylko tego oczekuje. Jeszcze trochę brakuje.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Liga Mistrzów

Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Bartosz Lodko
0
Żaden z półfinalistów Ligi Mistrzów nie wygrał w ćwierćfinale pierwszego meczu

Komentarze

0 komentarzy

Loading...