Reklama

Andrzejek. Ajwen. Iwan. Kolorowy ptak w klatce nałogów

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

30 grudnia 2022, 13:35 • 30 min czytania 75 komentarzy

Jedna z legend polskiej piłki. Ikona Wisły Kraków. Piłkarz, który mógł z pewnością osiągnąć jeszcze więcej. Później świetny ekspert. Ale i człowiek zmęczony własnymi nałogami. Człowiek, który jakimś cudem przeżył cztery próby samobójcze. Jedna z najserdeczniejszych osób w tym futbolowym środowisku. Andrzejek. Ajwen. Iwan. Cześć jego pamięci.

Andrzejek. Ajwen. Iwan. Kolorowy ptak w klatce nałogów

Opowieść o jego losach mogłaby zostać skonstruowana w taki sposób, by po prostu bawić, ponieważ Andrzej potrafił być duszą towarzystwa. Ale opisanie go w taki sposób byłoby jednak nieuczciwe. Przede wszystkim wobec samego Andrzeja, który o samym sobie mówił ze szczerością, na jaką niewielu potrafi się zdobyć.

Dlatego wesoło będzie, lecz tylko momentami.

HISTORIA ANDRZEJA IWANA

TELEWIZJA

W Weszło czułem się jak w drużynie. To była rewelacja, choć przyznam, że powinienem mieć chyba większy rygor, jeśli chodzi o pracę. Za dużo sobie pozwalałem, choć i tak było dobrze

Andrzej Iwan o pracy w Weszło

Reklama

Byli piłkarze w roli ekspertów nie zawsze wypadają dobrze. Głównie z uwagi na swoje przeświadczenie graniczące z pewnością, że skoro grali kiedyś w piłkę, to o tej piłce wiedzą wszystko. Zaniechują przygotowań do meczów. Nie śledzą rozgrywek, którymi się zajmują. Plotą te same komunały. Odwołują się „a za moich czasów…”.

Iwanowi nie można było tego zarzucić. Pracował w Orange Sport, komentował mecze w Polsacie, wreszcie zagrał z nami w weszlackiej drużynie. Tylko ci, którzy go zatrudniali w mediach, wiedzą, na ile wyciągali do niego pomocną dłoń na zasadzie „trzeba dać mu szansę, wciągnąć go w rygor pracy”, a na ile faktycznie sięgali po eksperta, który mógł błyszczeć za mikrofonem. Janusz Basałaj w Orange’u czy Krzysztof Stanowski w Weszło – nie jest ważne to, jaki mieli zamysł. Ostatecznie zyskali znakomitego eksperta.

Uwielbiał 1. ligę. Wsiąknął w jej swojski klimat, intensywnie śledził mecze, wypatrywał kolejnych talentów. Arkadiusza Recę wypatrzył po kilku spotkaniach we Flocie Świnoujście. Rafała Pietrzaka i Alana Czerwińskiego pchał do Ekstraklasy zanim ci na dobre zaczęli grać na jej zapleczu. Gdybyśmy tak przejrzeli teraz listę graczy, którzy przewinęli się z niezłym skutkiem przez Ekstraklasę, a grali wcześniej w 1. lidze, to pewnie przy 3/4 Andrzej mówił „sprawdzą się wyżej, spokojnie”.

Jednocześnie podczas pracy w mediach potrafił w niewiarygodny sposób wsiąknąć w życie redakcji. Do Weszło na Domaniewską przyjeżdżał po prostu posiedzieć, pooglądać mecze. – Kurwa, nie będę w hotelu czy barze oglądał, włączcie tu tylko telewizor, bo ja nie umiem – prosił i rozsiadał się na fotelu przed telewizorem. Na każdą próbę mówienia do niego na „pan” reagował wręcz alergicznie. – Ale panie Andrzeju, ja nawet dwudziestu lat nie mam… – zaprotestował jeden z naszych byłych dziennikarzy. – No to powiedz jeszcze raz na „pan”, a nie będę się odzywał. Andrzej jestem – odpowiadał.

Mieliśmy mieszkanie redakcyjne przy ul. Obrzeżnej. Do redakcji spacerem – kwadrans. Gdy podczas mundialu 2018 kończyliśmy pracę w radiu o drugiej czy trzeciej w nocy, to razem z „Ajwenem” kroczyliśmy z dwóch-trzech do tego weszłowego lokum. – Chce wam się spać? – pytał chłopaków, którzy mogli być jego synami. – Jak nie, to chodźcie na balkon, posiedzimy – mówił i szukał popielniczki. Wyjmował paczkę papierosów, z kieszeni wyciągał setkę wódki i rozpoczynał gawędy. Opowiadał o swoim psie. Sypał historiami z kariery piłkarskiej. Ale ciągle też dopytywał młodzież – jak wam się żyje, jak wam się pracuje, co w życiu, jaki plan na jutro w robocie.

Nie no, panowie, nie może być tak, że wy wstajecie i idziecie do redakcji pracować, a o żarciu nie pamiętacie… – irytował się. I robił kanapki. Reprezentant Polski, legenda Wisły Kraków, medalista mistrzostw robił kanapki właściwie dzieciakom, z którymi wieczorami gadał o piłce w radiu czy w „Stanie Mundialu”.

Reklama

Niektórzy zarzucali mu, że na antenie był jeszcze (lub już) trafiony. Że bełkotał po alkoholu. I czasem faktycznie był już po dwa razy sto. Ale często po prostu tak na niego działały leki. Miał ogromne problemy ze snem, brał tabletki, które działały z opóźnionym zapłonem. – Co tam piszą? Że Iwan najebany? No to niech piszą, dzisiaj nie piłem nic – mówił, gdy przeglądaliśmy komentarze.

Angażował się też w rozwój radia WeszłoFM. Mieliśmy wieczorne pasma, dwie-trzy godziny odbierania telefonów od słuchaczy. – Wiecie co, mi się nie chce już gadać o tym, że ci przegrali z tamtymi, a ten źle kopnął. Może jakiś temat zarzucimy? – sugerował. I wymyślał – a to piłkarze z niesamowitym kropnięciem na bramkę, a to nieoczywiste kluby z całej Europy. I przez pół nocy rozmawiał z ludźmi o tym, kto potrafił strzelać wolne z połowy boiska.

Jeśli istnieje coś takiego, jak „oko do piłkarzy”, to Andrzej niewątpliwe je miał. Nie doceniamy często tej piłkarskiej czutki, bo już samo to określenie pachnie jakimś mistycyzmem. U niego być może ta czutka wynikała po prostu z sumy obejrzanych meczów i z puli piłkarzy, których widział z boiska, ławki czy trybun. Kapitalnie oglądało się z nim mecze, bo potrafił zwrócić uwagę na detal, na który nawet doświadczeni dziennikarze uwagi nie zwracali. – Dziwnie biega. Zobacz, strasznie wysoko unosi pięty. Ma więcej ruchów do wykonania, traci ten ułamek sekundy przy każdym stąpnięciu – potrafił rzucić i zaraz gość, o którym mówił, przegrywał pojedynek szybkościowy.

Zawsze szukał kontaktu z drugim człowiekiem. – Serwus! – i od razu wiedziałeś, że mówi „Ajwen”, bo nikt inny tak nie mówił. W Orange’u jego bazą wypadową był bar „Hektor” niedaleko redakcji – zawsze chodził tam w towarzystwie. Początkowo z Pawłem Zarzecznym, później z redakcyjną młodzieżą. Czy zdarzało się, że „Hektor” wciągał za mocno? Owszem. W Weszło takiego miejsca nie miał, ale może dlatego tak chciał, by zawsze był ktoś z nim w redakcji. Nie lubił siedzieć sam przy Domaniewskiej, nie lubił sam wracać do mieszkania na Obrzeżnej. Może dlatego, że bał się swoich demonów, które mogły się uruchomić podczas samotności. A może po prostu chciał spędzać ten czas z kimś?

WISŁA

Ze śmiechu bolał brzuch, od tańca nogi, a od alkoholu głowa. To były najwspanialsze lata

Andrzej Iwan o grze w Wiśle Kraków

Andrzej Iwan był wiślakiem. W tym właśnie klubie wypłynął na szerokie wody, to za czasów gry w tym klubie przeżył najbardziej beztroskie lata swojego życia, to z tym klubem sięgnął po najcenniejsze trofeum w swojej klubowej karierze, to o powrocie do tego klubu niekiedy marzył. Czy to w roli członka sztabu szkoleniowego, czy to skauta. Po raz ostatni posadę w Wiśle zimą 2021 roku zaoferował mu Tomasz Jażdżyński. Ajwen na propozycję zareagował nad wyraz entuzjastycznie. Euforia nie potrwała długo, podobnie jak praca dla „Białej Gwiazdy”, lecz bez wątpienia stanowiło to dla Andrzeja cenny, pozytywny bodziec. Zwłaszcza gdy uświadomił sobie, że społeczność skupiona wokół Wisły niezmiennie go uwielbia, tak jak uwielbiała w latach 70. i 80., kiedy błyszczał na ligowych boiskach.

W sezonie 1977/78 krakowska ekipa w naprawdę niezłym stylu wywalczyła mistrzostwo Polski – pierwsze od blisko trzech dekad i ostatnie przed startem ery Bogusława Cupiała. Iwan nie miał jeszcze wówczas dwudziestu lat, a już należał do grona liderów zespołu dowodzonego przez Oresta Lenczyka. Pod względem statystyk najlepsze sezony były dopiero przed nim, lecz niewielu zawodników potrafiło siać porównywalny popłoch w szeregach obronnych rywala.

Ajwen prezentował się spektakularnie. Słynął z dynamiki i kapitalnej gry w powietrzu. Był nieuchwytny dla defensorów. I poza boiskiem również nie dało się go okiełznać. W drugiej połowie lat 70. kadra Wisły Kraków uchodziła za zespół naszpikowany gwiazdami, ale jednocześnie stanowiła grupę ludzi wyjątkowo swawolnych. Iwan w takim towarzystwie odnalazł się doskonale. Zwłaszcza duet jaki stworzył z Krzysztofem Budką był nieustannym utrapieniem dla trenera. – Wszystko robiliśmy razem, chociaż w słowie „wszystko” zawierały się największe idiotyzmy – opisywał Andrzej. – Pomysły wpadały nam do głowy co sekundę i większość z nich była fatalna. […] Kiedyś  „Budkinem” i Zdzichem Kapką poszliśmy raz do „Feniksa”. Zdziśkowi miało rodzić się dziecko, więc w pewnym momencie zostawił nas samych. Kiedy wyszliśmy przed lokal, zaatakowało nas dwóch typów – jeden drobny, drugi bydlak. Drobny przywalił mi w twarz i przestawił nos, ale szybko został spacyfikowany. Podnoszę głowę, patrzę, a ten drugi, bydlak, znęca się nad Krzyśkiem. Dodatkowy problem polegał na tym, że Krzysiek po meczu ligowym miał rozoraną rękę. Rzuciłem się więc na wielkoluda, trzymam go, duszę, ale wyrywa się i wiem, że za moment będzie po nas. Krzyczę: „Budkin”, kop go!” A „Budkin” kopnięcie miał bezlitosne. Ja trzymam, Krzysiek kopie – jakby wybijał piątkę.

Bum, bum, bum! Ku naszemu przerażeniu te ciosy nie robią na przeciwniku wrażenia. „Krzysiek, kop go dalej, bo jak się wyrwie, to po nas”. No to Krzysiek kopie. Pach! Bum! Pach! Uratował nas gwizdek milicji. Podjechał gazik, założono nam kajdanki. O dziwo, milicjant nie poznał nas, tylko naszego przeciwnika. „Panie Miśkowiec, to pan? Z takimi chłopaczkami?”. Stanisław Miśkowiec – medalista mistrzostw Polski w boksie, waga ciężka, zawodnik Wisły Kraków.

Zostaliśmy kolegami.

 

Lenczyk, który co do zasady nie znosił graczy notorycznie cuchnących na treningach źle strawionym alkoholem, na wiele rzeczy – jako w sumie początkujący szkoleniowiec – musiał w Wiśle przymykać oko. Trudno byłoby przecież ukarać połowę drużyny za kompletnie nieodpowiedzialne pijaństwo na którymś z klubowych wyjazdów albo posiadówkę do białego rana przy kartach przed istotnym meczem ligowym. Czasami dochodziło wprawdzie do przekroczenia czerwonej linii i ten czy inny delikwent musiał opuścić klub, ale Ajwenowi długo udawało się spadać na cztery łapy. – Lenczyk był bardzo uczulony na imprezowiczów. Nie znosił takich grup, które się lubiły zabawić. A w Wiśle młodzi zawodnicy zazwyczaj bardzo lubili poszaleć, pewnie dlatego przepadło nam kilka mistrzowskich tytułów – przyznał Marek Motyka. – No i między innymi z tego powodu Lenczyk musiał odejść z Wisły za pierwszym razem w 1979 roku. Dokręcał śrubę, więc kolejni piłkarze zaczęli szukać ratunku u działaczy. A wiadomo, jak to jest. Działacz zawsze opowie się po stronie zespołu, nie trenera. 

Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?

Wiślakom po mistrzowskim tytule i niezłej przygodzie w Pucharze Europy wydawało się, iż są na tyle mocni, że z każdej opresji uda im się koniec końców wykaraskać. Jednak nic bardziej mylnego. „Biała Gwiazda” popadła w przeciętność, a w 1985 roku doszło do kataklizmu – spadku z najwyższej klasy rozgrywkowej.

Ajwen swoją osobistą lekcję pokory odebrał już znacznie wcześniej. Mowa tu oczywiście o słynnej burdzie w nowohuckiej restauracji „Stylowa”, po której do młodego gwiazdora Wisły i reprezentacji Polski na długie lata przylgnęła łatka damskiego boksera, który w pijackim szale sterroryzował bogu ducha winne kelnerki. Sam Andrzej zapewniał w „Spalonym”, że było zupełnie inaczej – obsługa lokalu faktycznie sprowokowała u niego napad furii, natomiast tłukł się tamtej nocy wyłącznie z milicjantami. Tak czy owak, skutki zajścia były opłakane – Ajwena skatowano, a sprawa zrobiła się zbyt głośna i poważna, by tak po prostu ukręcić jej łeb. Nawet biorąc poprawkę na fakt, że krakowska Wisła była klubem milicyjnym. Piłkarza zdyskwalifikowano na rok, potem karę skrócono do sześciu miesięcy.

– Byłem na szczycie, aż nagle – kompletnie zapomniany – wylądowałem w jednostce karnej, gdzie od piątej rano myłem zasrane kible, zaszczane podłogi i kilofem kruszyłem lód. Wszystko to robiłem, będąc w stanie fizycznym uprawniającym do ciepłego, szpitalnego łóżka i całodobowej opieki. Ogolony na zero, ciągle z widocznymi śladami pobicia, wygłodzony, wyziębiony, pozbawiony resztek godności. To był szok. Sądziłem, że świat należy do mnie i że będę po prostu brał, na co mam ochotę. Zderzenie z rzeczywistością było, w przenośni i dosłownie, bardzo bolesne – wspominał Andrzej.

***

Na przełomie wieków Iwan ponownie podjął pracę w Wiśle, tym razem w roli współpracownika Adama Nawałki, a później także Oresta Lenczyka. Powierzano mu przeróżne funkcje – asystenta pierwszego szkoleniowca, kierownika drużyny, obserwatora drużyn przeciwnych. „Normalna” egzystencja całkowicie go jednak przerosła. Zatracał się w nałogach, zadręczał brakiem perspektyw. Doskwierało mu poczucie, iż nic w jego życiu w istocie nie ma już sensu. Aż wreszcie wiosną 2002 roku… zniknął. Przepadł jak kamień w wodę. Jak się okazało, na własną prośbę został przyjęty do szpitala psychiatrycznego na krakowskim osiedlu Kobierzyn.

Kiedy przekroczył próg kobierzyńskiego ośrodka, chyba po raz pierwszy dotarło do niego, dokąd tak naprawdę zawędrował. Syrena alarmowa wyła od dawna, najgłośniej pewnie po aferze w „Stylowej”. Andrzej zagłuszał ją jednak odgłosami ruletki oraz lejącej się wódki. Trzymał się tylko kilku zasad – nie grał po pijaku (najwyżej na kacu), nie prowadził samochodu po kieliszku. To niewiele barier. Sam o sobie mówił, że po prostu nie potrafił odmawiać.

Nawet jeśli odmowa byłaby równoznaczna z zawróceniem z drogi ku samozagładzie.

POCZĄTKI

Kochałem „Marysia” i pewnie on kochał mnie, byłem jego oczkiem w głowie. […] Zawdzięczałem mu wszystko. Wszystko

Andrzej Iwan o Marianie Pomorskim

Oczywiście można o Ajwenie napisać, że był krakusem. Formalnie to miasto Kraków figuruje jako miejsce jego urodzenia. Gdy dopisywał mu dobry nastrój, sypał jak z rękawa anegdotami właśnie na temat Krakowa. Można było odnieść wrażenie, że poznał tam każdy zaułek, że przynajmniej raz nadepnął na każdą z płyt chodnikowych i spędził co najmniej kilka szalonych nocy w każdej z tamtejszych knajp. Określenie „krakus” nie jest jednak tak do końca precyzyjne. Sam Andrzej przedstawiał siebie także jako „gumioka”, czyli mieszkańca Nowej Huty. Tam bowiem dorastał. – Kraków wydawał się wówczas miastem odległym i nie było specjalnych powodów, by się aż tak daleko zapuszczać. Nowa Huta stanowiła obszar samowystarczalny – wspominał w „Spalonym”. – Wystarczała do tego, by w niej przyjść na świat, pracować, rozsławiać imię Lenina, a następnie w miarę godnie umrzeć. Zjeżdżali tu ludzie z całej Polski, byle tylko dostać kilka metrów kwadratowych na własność i robotę od świtu do nocy. Takich ambicji oczekiwano od idealnych mieszkańców idealnego miasta.

Iwan w dzieciństwie był dość typowym dla nowohuckich rejonów urwisem. Czasem komuś dał w łeb, innym razem sam oberwał. Nieustannie igrał z losem, szukając wrażeń w towarzystwie podobnych sobie, małych łobuziaków. No i regularnie ganiał za piłką. Umiejętnościami w zasadzie od zawsze przerastał nie tylko rówieśników, ale i osiedlową starszyznę. Drzemiący w nim potencjał dostrzegł Marian Pomorski – legendarny wychowawca młodzieży i łowca talentów.

Trener „Maryś” imponował Iwanowi na wielu płaszczyznach, do pewnego stopnia zastępując mu ojca. Ściągnął nieco zagubionego chłopca do Wandy Kraków i przez wiele lat roztaczał nad nim opiekę, jednocześnie wytrwale pracując nad jego futbolowym rozwojem. To właśnie Pomorski ukształtował Ajwena piłkarsko, czyniąc zeń błyskotliwego dryblera. Na zajęciach w Wandzie nie padało nigdy hasło: „nie kiwaj”. Przeciwnie, od zawodników otwarcie wymagano, by kiwali się jak najczęściej i jak najodważniej. Tym samym Iwan do zawodowego futbolu wszedł trochę w podwórkowym, łobuzerskim stylu. Z dużą dozą boiskowej bezczelności. Niewątpliwie posiadanie oparcia w tak cenionej postaci jak Pomorski miało tutaj fundamentalne znaczenie. I warto to podkreślić również dlatego, że Andrzej doczeka się jeszcze potem wielu tego rodzaju aniołów stróżów. Ludzie wciąż będą dostrzegali w nim dobroć i otaczali go troską, czego on nigdy nie rozumie.

Gdyby tylko oni wszyscy widzieli, jak bardzo ja siebie nienawidzę… – mawiał czasami.

Za czasów Iwana juniorskie roczniki Wandy Kraków potrafiły jak równy z równym rywalizować z młodzieżówkami krakowskiej Wisły. Choć było jasne, że jeśli Andrzej chce osiągnąć w piłce coś naprawdę dużego, musi prędzej czy później związać się z „Białą Gwiazdą” i postawić tam krok do przodu. – Kiedy skończyłem 15 lat, zaczęły się podchody innych klubów. Przyjeżdżali wysłannicy Hutnika Kraków, Cracovii, Unii Tarnów. Hutnik oferował ojcu robotę i on by pewnie na ten układ chętnie przystał, ale mama postanowiła porozmawiać z trenerem Pomorskim. Powiedział: „jak Andrzejowi zależy na futbolu, to niech idzie do Wisły, bo mają tam dobrych trenerów i grają fajną, techniczną piłkę. Odnajdzie się…”. Za pół roku byłem w Wiśle, która zapłaciła mnie – dzieciakowi – 65 tysięcy złotych, przy czym rodzice zarabiali wtedy po dwa tysiące miesięcznie. Mama założyła książeczkę oszczędnościową i sprezentowała mi kożuch.

W połowie lat 70. w kadrze Wisły nie brakowało znaczących postaci nie tylko dla krakowskiej, ale i w ogóle polskiej piłki. Antoni Szymanowski, Adam Musiał, Zdzisław Kapka, Marek Kusto i Kazimierz Kmiecik należeli wszak do ekipy „Orłów Górskiego”, przywieźli medale z mistrzostw świata w Niemczech. Nastoletni Iwan, który mundial z zapartym tchem śledził w Nowej Hucie z perspektywy wersalki, czuł się sparaliżowany stresem, jaki wywoływała sama myśl o znalezieniu się w jednej szatni z takimi zawodnikami. Nie przyszło mu do głowy inne rozwiązanie, niż ucieczka. W domu mówił, że wychodzi na trening. W rzeczywistości – znikał.

Emocje go przytłaczały. Cała jego zawadiackość – wydawałoby się, że w pełni naturalna – ulatywała.

– Na pierwsze treningi bałem się iść, poszedłem na wagary. Wstydziłem się – przyznał po latach. – Miałem podać rękę Szymanowskiemu, Kapce, Musiałowi, Maculewiczowi? Dla mnie to był szok, po prostu się bałem. Aż w końcu przysłali po mnie radiowóz. Pułkownik Snopkowski przyjechał i zawieźli mnie na trening. Lało strasznie, błoto było po kostki. A ja w trampkokorkach. Trochę więc jeździłem po – nazwijmy to – płycie boiska. A starsi koledzy, jak to starsi koledzy. Mówili między sobą, że nowy talent jakiś przywieźli do klubu, co się na nogach utrzymać nie może.

Rzecz jasna szybko się okazało, że Ajwen rzeczywiście jest nieprzeciętnie uzdolniony. Liderzy „Białej Gwiazdy” go zatem zaakceptowali. Pomogły nawiązane w Nowej Hucie znajomości – kiedy jeden ze starszych kolegów potrzebował lamp do malucha, Iwan zagadał do kogo trzeba i lampy natychmiast udało się wyczarować. Choć rykoszetem tego zaklęcia z pewnością oberwał jeden z okolicznych posiadaczy Fiata, na którego to teraz spadła konieczność skombinowania nowych lamp.

KADRA

Mieliśmy drużynę o największym potencjale w historii. Większość starej ekipy Kazimierza Górskiego. Można to było spieprzyć, ale nie aż tak

Andrzej Iwan o mistrzostwach świata w 1978 roku

Kiedy już Ajwen zaczął robić furorę w świecie polskiego futbolu, to mogło się wydawać, że nie wyhamuje go nic. Wystarczy spojrzeć na 1978 rok w wykonaniu 19-letniego skrzydłowego Wisły – mistrzostwo Polski z „Białą Gwiazdą”, trzecie miejsce na XXXI Międzynarodowym Turnieju Juniorów UEFA, a następnie wisienka na torcie w postaci powołania od Jacka Gmocha na mistrzostwa świata w Argentynie. Mistrzostwa wyjątkowe, biało-czerwoni mieli je przecież wygrać. Selekcjoner miał do dyspozycji bohaterów sprzed czterech lat, grupę młodych-zdolnych – przede wszystkim Zbigniewa Bońka i Adama Nawałkę, a także właśnie Iwana – plus Włodzimierza Lubańskiego, któremu poprzedni mundial przepadł z powodu kontuzji. Paka na miarę medalu. Może i z najcenniejszego kruszcu.

Iwan w seniorskiej kadrze zadebiutował w drugim meczu fazy grupowej argentyńskiego turnieju, gdy podopieczni Gmocha po dość przeciętnym widowisku wygrali 1:0 z Tunezją. Potem dostał też od trenera pole do popisu w konfrontacji z Meksykiem, ponieważ dane mu było wybiec w wyjściowym składzie. Wzbudziło to zresztą spore zainteresowanie zagranicznych dziennikarzy, którzy oczywiście nie mieli pojęcia, kim w zasadzie jest ten rzekomo zdolny nastolatek z Polski. Ale w drugiej fazie grupowej Ajwen już się na murawie nie pojawił. Polacy przegrali kluczowy mecz z Argentyną, a potem oberwali jeszcze od Brazylii.

Marzenia o złocie można było odłożyć między bajki. Biało-czerwoni tym razem zawiedli.

Jechali po złoto, wrócili z rozczarowaniem

– Według Gmocha, mecz z Argentyną został sprzedany. Cóż, są trenerzy, którzy nie mogą po prostu przegrać meczu. Zawsze winni są albo zawodnicy, albo sędziowie, albo cokolwiek innego. Oni sami nigdy błędów nie popełniają. Jacek Gmoch zalicza się do tej elitarnej grupy – żartował Iwan. – Szczerze mówiąc, podejście trenera na początku mi wtedy imponowało. Byłem jeszcze małolat, niewiele rozumiałem z tego, co robił. Na pierwszy rzut oka mogło się to podobać: przeróżne analizy, badania, fotokomórki. Tego sprzętu było mnóstwo, wszędzie go wożono, ale tak naprawdę był bezużyteczny. Do wniosku, że to wszystko kit, mogłem jednak dojść dopiero później. Największym problemem były złe relacje między zawodnikami a trenerem. Nie wszyscy chcieli do końca umierać za selekcjonera, ale też odwrotnie. Gmoch nie wszystkich traktował jednakowo, w wielu przypadkach za dużo kombinował, szukał kwadratowych jaj.

Andrzej ubolewał nad tym, iż Gmoch w 1978 roku nie okazał większego zaufania Włodzimierzowi Lubańskiemu. Jeśli chodzi o siebie, czuł się traktowany sprawiedliwie. – Trener szykował mnie jako tajną broń, ale w zasadzie nie brałem udziału w zgrupowaniu. Przyjechałem kilka dni przed wylotem. Musiałem zagrać w mistrzostwach Europy U-18, przez co nie mogłem występować w oficjalnych meczach kadry, bo byłbym spalony dla młodzieżówki. A że byliśmy gospodarzami turnieju, partia chciała, żebyśmy dobrze wypadli. Zdobyliśmy brąz. Do Argentyny wyleciałem zmęczony, bez formy i niewiele sobie pograłem. Ale tutaj akurat słusznie, nie byłem w optymalnej dyspozycji. Dostałem pół godziny z Tunezją i nawet wyszło nieźle, więc z Meksykiem zagrałem od początku. Tu już rewelacji nie było, zszedłem na kwadrans przed końcem i więcej murawy nie powąchałem.

– Dziś taki wynik na mundialu przyjęlibyśmy z pocałowaniem ręki, ale wtedy to była porażka. Na lotnisku przemykaliśmy się bocznym wyjściem, odczuwaliśmy wstyd. Koniec był żałosny, Gmoch w szatni nie wytrzymał, rzucał czym popadnie, na paru metalowych szafkach zostawił wgniecenia od swojego czoła. Załamał się, nie mógł się pogodzić z niepowodzeniem. Potem oczywiście szybko się ze wszystkiego rozgrzeszył – wspominał Iwan. I rzeczywiście, Gmoch po latach stwierdził, że jego kompetencje podważali wrodzy mu ubecy, a Iwana skrytykował za bezbarwną postawę w meczach z Tunezją i Meksykiem.

Rozróba w restauracji „Stylowa” naturalnie na dłuższy czas wykluczyła Ajwena z reprezentowania Polski na arenie międzynarodowej. Powrócił do kadry dopiero w 1980 roku, powołany na kilka gier towarzyskich przez Ryszarda Kuleszę. Choć selekcjoner wkrótce stracił posadę na skutek słynnej afery na Okęciu, Iwan pozostał częścią zespołu również za kadencji Antoniego Piechniczka. I trudno się dziwić, ostatecznie w paru sparingach zagrał wtedy kapitalnie. Żeby wspomnieć dwa trafienia w konfrontacji z Hiszpanią, hat-tricka w meczu z Kolumbią czy dwie bramki wbite Algierii.

Piechniczek zabrał Iwana na mistrzostwa świata w 1982 roku. Pech chciał, że także i ten turniej zakończył się dla Andrzeja na zaledwie dwóch występach. – Poznałem dwa oblicza Piechniczka: selekcjonera i trenera klubowego. Tego pierwszego nie znosiłem – przyznał Andrzej. – Nigdy nie mieliśmy jakichś większych konfliktów, ale na mundialu w Hiszpanii były momenty zapalne, gdy na przykładem miałem naderwany mięsień, a on mnie namawiał, żebym jeszcze potrenował. A ja już chodzić nie mogłem! W dużej mierze przez tę nieszczęsną kontuzję moje odczucia z tamtego czasu są złe. Uważam, że współwinnym tej sytuacji był Piechniczek. Namawiał doktora Garlickiego, żeby mnie stawiał na nogi za wszelką cenę. Bardzo na mnie liczył, mimo że ten uraz ciągnął się już od kilku miesięcy. W okresie przygotowawczym przed mundialem grałem na pół gwizdka, niemal człapałem po boisku i chodziłem na jednej nodze, a i tak miałem niefart, bo zawsze coś strzeliłem. Piechniczek nie mógł uwierzyć, że cokolwiek może mi dolegać. Dostawałem blokady i zastrzyki. Lekarz mówił, że to witaminy.

Wszystko to miało rzecz jasna dla Iwana opłakane skutki. Zdewastowanego mięśnia nie poddano operacji dostatecznie szybko i Andrzej nigdy nie wrócił już do dawnej sprawności. Miał zaledwie 23 lata na karku, drugi mundial na koncie, ale już wówczas organizm zaczął odmawiać mu posłuszeństwa. Wiele zresztą mówi rozmowa z klubowym lekarzem Wisły, jaką krótko po turnieju przeprowadziła „Gazeta Krakowska”:

Czy Iwan po operacji będzie znów pełnosprawnym piłkarzem?
– Szanse na powrót na boisko są, ale trudno w tej chwili cokolwiek przesądzić.

„Szanse na powrót są”. W takim stanie Iwan wrócił z Hiszpanii.

Kompleksy Gmocha, bezczelny Boniek, złość na Piechniczka. Mundiale Andrzeja Iwana

– Przez 50 dni leżałem w szpitalu – opowiadał Iwan w „Spalonym”. – Pierwsze 25 dni non stop na plecach, z nogą włożoną w specjalną szynę. Sikałem przez cewnik i srałem pod siebie. Czytasz to, Antek? Srałem pod siebie, bo ty nie reagowałeś, gdy mówiłem, że jestem kontuzjowany. Srałem pod siebie, bo ty wolałeś, bym wziął „blokadę” i strzelił gola, zanim wyląduję w szpitalnym łóżku. Wylądowałem. Dumny? Oczywiście miałeś to gdzieś. W prasie powiedziałeś, że odwiedziłeś mnie w szpitalu. Ciekawe! Akurat chyba musiałem gdzieś wyjść. Ale zaraz, zaraz. Przecież nie mogłem. Przecież nie byłem w stanie!

***

W sumie Iwan w narodowych barwach rozegrał 29 meczów i zdobył 11 bramek. Niewiele brakowało, a pojechałby również na mistrzostw świata do Meksyku w 1986 roku. Wtedy z udziału w imprezie wykluczyła go jednak kontuzja. Mówimy więc o medaliście mundialu, który ma z mistrzostwami mnóstwo… gorzkich wspomnień. – Prawda jest taka, że porównując medale z 1974 roku i z 1982, mamy sporą różnicę w jakości gry. W Niemczech rozegraliśmy sześć dobrych lub bardzo dobrych meczów. Najgorzej było w spotkaniu ze Szwecją, które i tak wygraliśmy 1:0. W Hiszpanii tak naprawdę na optymalnym poziomie zagraliśmy tylko z Peru i Belgią. Oczywiście z Francją o trzecie miejsce też było nieźle, ale rywale wystawili rezerwy, nie byli już tak zmobilizowani. Co nie zmienia faktu, że moim zdaniem ten medal ma taką samą wartość jak z MŚ ’74. Trzeba to traktować jako sukces, dla mnie był to wtedy wynik ponad stan – sądził Ajwen.

GÓRNIK

Cały kredens mieliśmy wypełniony banknotami. Nigdy bym nie przypuszczał, że piłkarze w Polsce tyle mogą zarabiać

Andrzej Iwan o grze w Górniku Zabrze

W 1985 roku Wisła Kraków spadła z ligi, co było dla Andrzeja druzgocącym doświadczeniem. Alkoholowy nałóg pochłaniał go wówczas coraz silniej i głębiej. To nie było już dawne picie w wesołym, krakowskim towarzystwie. Szalone, pełne przygód, niemalże beztroskie. Ajwena nie niosła już nocami euforia związana z kolejnymi świetnymi wynikami Wisły i jego własnym, dynamicznym rozwojem jako piłkarza. Nie parł od sukcesu do sukcesu. Teraz klub chylił się ku upadkowi, w drużynie panowała katastrofalna atmosfera, a on sam czuł się coraz gorzej w wyniku trapiących go regularnie urazów. Zaczął nawet rozważać zakończenie kariery.

W wieku 26 lat!

– Kiedy spadliśmy, byłem przekonany, że to koniec. Kiedy spadliśmy, powiedziałem sam sobie: kończę karierę. Miałem 26 lat, ale czułem, że to dobry moment. Żyłem w przeświadczeniu, że prześladująca mnie kontuzja mięśnia dwugłowego, w połączeniu z odzywającym się co chwila Achillesem, stanowi wyrok. Od tej chwili, gdybym dalej chciał grać w piłkę, to tylko kiepsko, bardzo kiepsko albo fatalnie – wspominał.

Było w tym jednak sporo przesady. Z Wisły wyciągnął go bowiem Górnik Zabrze, no i po przeprowadzce na Górny Śląsk Andrzej odżył w sposób spektakularny. Zabrzańską ekipą zarządzał wtedy silną ręką Jan Szlachta, jedna z najpotężniejszych postaci w regionie. W 1982 roku jego pozycja w szeregach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej umocniła się do tego stopnia, że mianowano go szefem Zabrzańskiego Gwarectwa Węglowego. Stał się ogromną szychą. Wkrótce dostał się także do rządu – najpierw w randze podsekretarza stanu, a następnie (w latach 1986 – 1987) ministra górnictwa i energetyki. Wdrapał się zatem niemalże na sam szczyt, gromadząc w swym ręku olbrzymią władzę. A im mocniejszy był Szlachta, tym potężniejszy stawał się również jego ukochany Górnik.

„Przyszedłeś do Zabrza. Wiesz po co? W Zabrzu trzeba zrobić mistrza Polski”

Szlachta gotowy był przychylić piłkarzom nieba. Iwanowi wydawało się, że jako piłkarza Wisły Kraków stać go było na rajskie życie. Tymczasem warunki panujące w Górniku okazały się wielokrotnie lepsze – i pod kątem finansowym, i organizacyjnym. Zawodnikom nie brakowało niczego. Doszło nawet do tego, iż Andrzej miał problemy z magazynowaniem zarobionej forsy – banknoty wysypywały się z szafek jego zabrzańskiego mieszania.

Zanim Szlachta poszedł w ministry, to w szatni pojawiał się co najmniej raz w tygodniu. Rozmawiał z trenerami, zawodnikami. Wszystkiego pilnował – opowiadał Marek Piotrowicz, wychowanek Górnika. – Interesował się wszystkim. Jeżeli tylko coś niedobrego się działo, ktoś mu się na coś poskarżył, to od razu interweniował. Józef Dankowski dodawał: – Zdarzało się, choć bardzo rzadko, że Szlachta wpadał do szatni wściekły. Zwłaszcza po porażkach w prestiżowych spotkaniach. Jak trzaskał drzwiami, to szyby z okien leciały. Ale zwykle motywował nas pozytywnie – dodatkowymi premiami za zwycięstwa w meczach, na których mu szczególnie zależało. Powodów do zdenerwowania mu raczej nie dostarczaliśmy.

Pamiętam pierwsze spotkanie z panem ministrem Janem Szlachtą – mówił z kolei trener Marcin Bochynek. – Rozmowa była krótka. „Przyszedłeś do Zabrza. Wiesz, po coś tu przyszedł? W Zabrzu trzeba zrobić mistrza Polski”. To było wszystko.

Iwan był jednym z wielu istotnych elementów tej mistrzowskiej układanki. W Zabrzu – tak jak kiedyś w Wiśle – znalazł się w iście gwiazdorskim towarzystwie, u boku Józefa Wandzika, Ryszarda Komornickiego, Waldemara Matysika, Jana Urbana czy Andrzeja Pałasza. Naturalnie przełożyło się to na pasmo triumfów – Górnik wygrał ligę cztery razy z rzędu w latach 1985-1988. Trzy z tych sukcesów wpadły również na konto Ajwena. Fizycznie odbudował go trener Hubert Kostka, a wspomniany Bochynek uczynił zeń playmakera. – To był prze-inteligentny chłopak, miał smykałkę do gry kombinacyjnej. Mówię do niego: „Andrzej, ja ciebie na boisku potrzebuję przez 90 minut. Mam dla ciebie nową rolę”. Przesunąłem go do drugiej linii. Ustawiłem obok Rysia Komornickiego, który mógł w środku pola harować za dwóch. Andrzej odpowiadał za konstruowanie akcji, Rysiu go w tym wspierał. Pamiętam tę dyskusję, Andrzej dość gładko to przyjął. Nie był pewien, czy podoła, ale ja nie miałem wątpliwości. No i został kluczowym punktem zespołu. Niedługo potem, zimą 1988 roku – już jako pomocnik, a nie atakujący – poszedł do Bochum. A wszyscy myśleli, że on już niebawem będzie karierę kończył! – opowiadał Bochynek.

O dziwo, alkohol nie przeszkadzał Iwanowi w utrzymywaniu doskonałej dyspozycji. – W Zabrzu osiągnąłem sukcesy, strzelałem gole, zaliczałem asysty, rozkochiwałem publiczność i wszystko to udawało mi się, choć byłem już uzależniony od alkoholu. Zionąłem wódą i wybierano mnie na Piłkarza Roku. Nie, nie grałem po pijaku, ale w tygodniu prowadziłem tryb życia ulicznego beja, a nie zawodowego sportowca. Staczałem się, o czym wiedzieli tylko nieliczni.

22 listopada 1987 roku Górnik Zabrze rozbił na wyjeździe Bałtyk Gdynia 5:1. Iwan wypracował wszystkie gole dla swojego zespołu i oczarował obserwujących go z trybun przedstawicieli Bochum, którzy po tym spotkaniu zgodzili się ostatecznie przyklepać jego transfer do Bundesligi. – To był prawdziwy koncert świetnie zestrojonej orkiestry, dyrygowanej przez profesora futbolu – Andrzeja Iwana. Właśnie on był niewątpliwie postacią numer jeden na gdyńskim boisku i gdyby strzelił choć jedną bramkę, nie zawahałbym się przed przyznaniem mu „dziesiątki”. Ale te bramki, które padły, z reguły stanowiły efekt wcześniejszych akcji zawiązywanych przez tego świetnego piłkarza – piał z zachwytu „Sport” w pomeczowej relacji. Znów – tylko nieliczni znali prawdę. „Profesor futbolu” nie dotarł do Gdyni wraz z resztą zespołu. Zapił wcześniej do nieprzytomności w jednej z katowickich melin, skąd z niemałymi trudnościami dowieziono go nad morze.

Przygodę z niemiecką ekstraklasą Ajwen zaczął kapitalnie, lecz na dłuższą metę układ w stylu: gorzała do oporu w ciągu tygodnia i rozpaczliwa próba doprowadzenia się do porządku przed weekendowym meczem nie mógł zadziałać w takim klubie jak Bochum. Potem Andrzej zaczepił się jeszcze na moment w lidze greckiej, próbował też powrotu do Górnika, ale bez skutku. W wieku 33 lat musiał odwiesić buty na kołku. Był wrakiem.

ALKOHOL i HAZARD

Myślałem tylko o alkoholu. Ruszyłem. Każdy kto w życiu chociaż raz „ruszył”, ten wie, co to znaczy

Andrzej Iwan o uzależnieniu

Młody, z nadmiarem wolnego czasu i nadmiarem gotówki. Najgorszy zestaw początkującego hazardzisty. Jeśli do tej mieszanki dorzucimy alkohol i otoczenie, które gra i do grania zachęca, wówczas dostajemy gotowy przepis na zatwardziałego, kompletnie uzależnionego od kart i ruletki człowieka.

Trudno usprawiedliwiać „Ajwena” w nałogach. Terapeuci byliby mądrzejsi, być może podpowiedzieliby czy hazardzistę można usprawiedliwiać, czy lepiej wskazywać autodestrukcyjny mechanizm. Ale nie ma przypadku w tym, że wielu piłkarzy z jego pokolenia nie uzbierało wielkich majątków – nawet mimo tego, że zarabiali naprawdę dużo jak na tamte warunki.

Ile Iwan przegrał w kasynach? Trudno to zliczyć. Zwłaszcza przy zmieniających się kursach walut. Stawiał za polskie złotówki, niemieckie marki i amerykańskie dolary. Gdyby przeliczyć tę fortunę na pieniądze, to mógłby mieć kilkadziesiąt mieszkań w mieście wojewódzkim. Ale nie miał. – I może dobrze, bo gdybym był rentierem, to i tak bym to wszystko przepił i przegrał – mówił.

Zaczęło się to jeszcze w szatni Wisły. Trening, a po treningu kupa wolnego czasu, więc razem z kolegami z szatni grał w karty. Stawki były spore, z czasem jeszcze większe. Grał w kasynach, barach, hotelach, kawalerkach i willach. Grał w autobusie na mecz, grał w szatni. Bywało, że zakładał się też na boisku, gdy z wiślakami próbował ogrywać chłopaczków na betonowych osiedlówkach. W piłce możesz jednak wykalkulować kto jest mocniejszy, kto ma większe szanse. Na ruletce decyduje ślepy los. Kulka kręcąca się po kole. Czarne, czerwone, zielone. I tak do końca – najczęściej końca żetonów i twojej kasy.

Potrafił w noc przegrać sto tysięcy dolarów. To było w Warszawie, już po zakończeniu kariery. Został z mieszkaniem w Krakowie i minusem na koncie. Piłkarz, który zarabiał setki tysięcy marek skończył niemal z niczym.

Alkohol i hazard. Nie ma chyba na świecie połączenia, które mocniej drenuje organizm i portfel, a człowiek i tak automatycznie sobie to łączy. No, może do tego trio dorzucić można jeszcze papierosy – bo jak pijesz, to palisz, a jak pijesz i palisz, to też może zagrasz. A skoro już grasz, to przy okazji się napijesz… Błędne koło, z którego Iwanowi trudno było wyjść. – Jak przestać grać? Wystrzelać się z całej swojej forsy – powtarzał.

Ale alkohol jest tańszym nałogiem od hazardu – teoretycznie, bo przecież jeden drugi napędza. Do kasyna jednak nie wejdziesz z 50 złotymi i nie przepadniesz tam na dzień z taką pulą kasy. Ale już za 50 złotych można się narżnąć. Jeśli można podzielić alkoholików na ordynarnych i tych, którzy próbują zachować fason, to Iwan należał do tej drugiej grupy. Nie sięgał po dziwne specyfiki, nie pociągała go fioletowa ambrozja przesączona przez chleb. Wódka. Wódkę wybierał i za młodu, i już grubo po zakończeniu kariery. Choć jej nienawidził i nawet mu nie smakowała. Ale dobrze się kojarzyła, bo uwalniała w organizmie te związki odpowiedzialne za chwilowe uniesienie. Dlatego do niej wracał.

Alkoholikiem był jego ojciec. Czy to go tłumaczy? Jest coś takiego jak alkoholizm zapisany w genach? A może to demon drzemiący gdzieś w środku, którego można upilnować, ale trzeba się pilnować?

Pilnował się w miarę skutecznie do 25. roku życia. Albo pilnował go organizm, bo źle znosił samo upojenie alkoholowe i kace następnego dnia. Im dalej jednak w życie, tym pił więcej. Zaczął pić jeszcze w Wiśle, w Górniku pił w tygodniu, w Niemczech też. Nie grał pijany, jeśli już, to skacowany. Bywało, że w tygodniu nie pojawił się na żadnym treningu, bo pił. Nawet w Bochum, gdzie uwierzył, że skoro pije, a i tak jest topowym zawodnikiem drużyny, to po co ma to odstawiać. Nawet w gazetach pisano o tym, że pił.

Najgorzej było po karierze. Skończyły się choćby pozory reżimu treningowego, pojawiło się jeszcze więcej wolnego czasu, odpadły mecze w weekend. Karuzela alkoholowo-hazardowa zaprowadziła go na leczenie do Kobierzyna. Właściwie – do Szpitala Klinicznego im. Józefa Babińskiego, Samodzielnego Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej w Krakowie.

To też alkohol miał być jego ostatnią trucizną. Podczas jednej z prób samobójczych zmieszał wódkę z ponad setką tabletek nasennych. Po trzech dniach wybudził się ze śpiączki.

ŚMIERĆ

Śmierć kroczyła za mną, odczuwałem jej obecność bardzo wyraźnie

Andrzej Iwan o pierwszej próbie samobójczej

Nie poznałem drugiego człowieka, który tak wiele mówił o śmierci i robił tak wiele, by się do niej zbliżyć – napisał o „Ajwenie” Tomasz Ćwiąkała. Nie zwierzał się z tego przy byle okazji – to nie tak, że przy zakupach nawiązywał do swoich prób samobójczych. Ale czuć było, gdy temat rozmowy schodził na poważniejsze tory, że on nie żartuje, nie przesadza. Kto przeczytał „Spalonego”, ten doskonale zna historie jego prób samobójczych. W 2008 roku podciął sobie żyły, rok późnij zapił kolosalną dawkę leków nasennych.

Balansował na granicy życia i śmierci. „Romansował ze śmiercią” byłoby złym określeniem, bo on tego aktu nie romantyzował. Były to zaplanowane czynności – jak podróż, praca, obowiązki domowe.

Czułem, że jestem to samobójstwo winny rodzinie. Czułem, że jestem dla nich wszystkich balastem, problemem, zadrą. Czułem, że będzie im się łatwiej żyło, kiedy umrę. Zżerało mnie poczucie winy. Coś w głowie szeptało: „Zrób to, będzie im łatwiej…”. Robiłem to dla nich. Dlatego nie czułem smutku, myśląc o śmierci i o najbliższych. Żal mi było jedynie Franka, który kochał mnie bezwarunkowo – wspominał.

Franek to jego amstaff, którego śmierć mocno go bolała. Kiedyś opowiadał historię o tym, jak poszedł z Frankiem do parku. Szarpał się z nim kijem – pies trzymał gałąź w zaciśniętych szczękach, Andrzej szarpał obiema rękoma. Kij pękł, zranił pysk Franka, a siła szarpnięcia uderzyła Andrzeja w twarz. – No i tak żeśmy wracali przez osiedlę. Franek z krwią na pysku, ja z krwią na mordzie. Wyglądaliśmy tak, jakbyśmy się całowali na śmierć – śmiał się.

Trzecia próba przyszła w 2016 roku. Było niedługo przed Euro 2016, znów zażył końską dawkę leków. I znów obudził się w szpitalu. Czwarta próba – 2021 rok, znów leki, znów pobudka w szpitalu. Wstrząsający apel do „Stana” w „Hejt Park”. – Byle szybko… – gdy dziś słucha się tego fragmentu, to jednocześnie szklą się oczy i pojawiają się dreszcze na plecach. To nie brzmi jak apel człowieka, który chce pomocy. Brzmi raczej jak komunikat człowieka, który już wie, jak to wszystko się skończy i chce tylko pozamykać pewne rzeczy.

Złym stwierdzeniem byłoby, że żył jak chciał, na własnych zasadach. Zniewolenie nałogami, próby samobójcze, obcowanie ze śmiercią – to nie jest życie, którego ktokolwiek chce. Żył jednak tak, by w momentach dobrych cieszyć się życiem. Został legendą polskiej piłki, został wspaniałym kompanem dla wielu osób, został autorytetem z wiedzy piłkarskiej.

Uśmiechnięty, zaangażowany, pełen pasji. Takiego chcemy go zapamiętać.

Serwus, Andrzejku.

MICHAŁ KOŁKOWSKIDAMIAN SMYK

 

CZYTAJ WIĘCEJ O ANDRZEJU IWANIE:

fot. NewsPix.pl / FotoPyk

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Wszyscy zdrowi, a kapitan w formie – fizycznej i psychicznej. Przed Estonią panuje optymizm

Jakub Radomski
1
Wszyscy zdrowi, a kapitan w formie – fizycznej i psychicznej. Przed Estonią panuje optymizm

Piłka nożna

Piłka nożna

Wszyscy zdrowi, a kapitan w formie – fizycznej i psychicznej. Przed Estonią panuje optymizm

Jakub Radomski
1
Wszyscy zdrowi, a kapitan w formie – fizycznej i psychicznej. Przed Estonią panuje optymizm

Komentarze

75 komentarzy

Loading...