Reklama

Janusz Wójcik: czy naprawdę był bliski śmierci?

redakcja

Autor:redakcja

07 maja 2010, 15:05 • 8 min czytania 0 komentarzy

W zeszłym roku Polskę obiegła wieść, że Janusz Wójcik na skutek makabrycznego upadku znalazł się jedną nogą „po drugiej stronie”. Od tamtej pory byłego selekcjonera reprezentacji Polski praktycznie nikt nie widział. W najnowszym „Magazynie Futbol” zamieszczono reportaż na temat Wójcika – ze szczegółami możemy dowiedzieć się, co tak naprawdę się stało i jak dziś wygląda życie „Wójta”. Z naszej strony dodamy, że Wójcik wystąpił do PZPN o zapomogę finansową, która pozwoliłaby pokryć koszty operacji i rehabilitacji, ale ten wniosek przepadł w głosowaniu. Zapomogi nie będzię.
FRAGMENTY ARTYKUŁU:

Janusz Wójcik: czy naprawdę był bliski śmierci?

W holu głównym tuż przy balustradzie schodów prowadzących na sypialniane piętro znajdował się kiedyś tak zwany kącik arabski. Dziś stoi tylko wiklinowy stolik. Na tym stoliku i obok niego na stoliczku pomocniczym piętrzyły się pamiątki z czasów pracy trenera w Emiratach Arabskich i Syrii, skrzętnie kolekcjonowane przez żonę Krystynę. Miały one przypominać chwile chwały byłego selekcjonera, niezapomniane orientalne wojaże rodziny Wójcików, klimat tysiąca i jednej nocy. Eksponowane miejsce zajmował pokaźny, mosiężny czajnik ze stylizowaną na minaret szpiczastą pokrywką.
Na ten ostry czubek feralnego 16 września 2009 roku miał się nadziać trener.
– Na podłodze, na gresie musiała być rozlana woda. Albo pies przewrócił miskę, albo mordą zachlapał kafle. To zdarzyło się na równej drodze. Nie było tak jak słyszałam w tych bzdurnych opowieściach, że Janusz zleciał ze schodów – oburza się żona selekcjonera.
Środowisko piłkarskie huczało od plotek. Jedna z nich mówiła, że wypadek miał miejsce w trakcie rodzinnej awantury. Trener miał zostać popchnięty przez syna, spadł ze schodów i przy tym doznał fatalnego urazu głowy. Inna przypowieść, która obiegła Warszawę i Polskę to ta, że pewnym ludziom z tak zwanego miasta zależało na daniu nauczki lub – co gorsza – uciszeniu zbyt gadatliwego szkoleniowca, który miał śpiewać jak z nut we wrocławskiej prokuraturze przy składaniu zeznań w sprawie korupcji w polskiej piłce.
– Za opowiadanie i powielanie takich bredni do sądu będę pozywał. Ł»e też ludzie coś takiego mogą wymyślić i te bzdury jeszcze rozpowszechniać. Wiadomo, że na tym świecie skurwieli nie brakuje, ale wszystko ma swoje granice – unosi się poszkodowany.
Według Wójcików była bardzo późna noc, można nawet bliżej poranka, choć na dworze jeszcze nie widniało. W domu przy szczelnie zaciągniętych roletach panował całkowity mrok.
– Wszystko dlatego, że nie chciało mi się zapalić światła. nie zauważyłem wody na podłodze, pośliznąłem się i poleciałem w ten kącik arabski – mówi poszkodowany.
Moment nieuwagi. Strata równowagi i tragedia gotowa. Teraz, po siedmiu miesiącach od wypadku wraca Wójcikowi dobry humor i sarkastyczny dowcip, z czego słynął od początku swojej bogatej we wzloty i – nomen omen – upadki trenerskiej kariery.
– Nie zniszczyłem sobie głowy, tylko ten skubany kącik arabski. To była największa największa strata – żartuje. Ale to śmiech przez łzy. – Miałam już dawno ten kącik zlikwidować – wtrąca żona. – A zrobiłam to dopiero, jak Janusz głową nadział się na ten szpikulec – pokazuje feralne narzędzie Krystyna. Na czajniku widać jeszcze czerwone smugi – to niedomyte ślady krwi. – Tu była kałuża krwi, a w niej leżał Janusz – opowiada wzdrygając się jeszcze na wspomnienie wypadku. – Całe szczęście, że należę do nocnych Marków i oglądałam wtedy w pokoju obok telewizję. Nagle usłyszałam huk. Myślałam, że to się stolik przewrócił…
– Krew leciała mi z głowy jak z kranu, trudno było zatamować ten krwotok – twierdzi były selekcjoner.
– Andrzej spał na górze – wtrąca Krystyna. – Obudził go mój krzyk i szybko zbiegł na dół. Zajął się ojcem, u którego uraz mózgu wywołał torsje. Ja tylko znosiłam ręczniki. Krwi było tyle, że na jej zebranie poszła cała pralka ręczników. Dziesięć czy dwanaście, a i tak tego było mało.
Czaszka trenera z lewej strony została roztrzaskana. Kość pękła niczym butelka szklana. Krew spłynęła na beżowy gres i leżącą na nim ozdobną skórę barana.

* * *

Karetka zjawiła się błyskawicznie, po niespełna dwunastu minutach. Pogotowie chciało zabrać ciężko rannego do Szpitala Czerniakowskiego na ulicę Stępińską. Na ostry dyżur. Po interwencji Krystyny zmieniło cel – Wójcika zawieziono do Centralnego Szpitala Klinicznego MSWiA na ulicę Wołowską.
– Andrzej jechał ze mną do szpitala, mówił do mnie przez całą drogę. Nie pamiętam o czym. Chciał tylko sprawić, bym nie zasnął, bo tak już by mnie nie obudził – nie ma wątpliwości trener.
W CSK MSWiA na oddziale neurochirurgii z marszu przeprowadzono tomografię. Stwierdzono pięć złamań kości podstawy czaszki z ostrym stłuczeniem mózgu i rozległym krwiakiem w okolicy ciemieniowej z prawej strony. Przy takim urazie głowy doprawdy nielicznym udaje się przeżyć. Zwykle podobne obrażenia kończą się zejściem. A w najlepszym razie śpiączką lub paraliżem. Do normalnego życia i funkcjonowania wrócić raczej nie sposób.
Zabieg zaplanowano nazajutrz na godzinę 12, ale ze względu na niebezpieczne powiększanie się krwiaka, gwałtowne rozrastanie się guza wewnętrznego trzeba go było przyspieszyć o trzy godziny. Pacjent poza kolejnością trafił na stół operacyjny. Skomplikowaną, żmudną, parogodzinną operację mózgu przeprowadził dr Bogusław Kostkiewicz. Wójcik podczas jej trwania trzy razy schodził na tamten świat – tylko cudem uciekł śmierci.
– Wszyscy dziwili się, że normalny człowiek przeżył ten piekielny zabieg – jeszcze teraz nie może powstrzymać łez Krystyna.
– Całemu zespołowi, który mnie operował dziękuję. Dokonał nieprawdopodobnej rzeczy. Podarował mi drugie życie – wyznaje były selekcjoner.
Wójcik miał wyjątkowe szczęście w nieszczęściu. Uraz był na pograniczu. Dosłownie milimetry dzieliły poszkodowanego od całkowitej zapaści. Niejeden na jego miejscu nie przeżyłby takich obrażeń. Zmarłby albo w drodze do szpitala, albo na stole operacyjnym.
– Przeżyłem tylko dzięki silnemu organizmowi i ogromnej woli życia. Szybka i staranna opieka, udana operacja przyniosły niesłychany efekt. Jeszcze raz okazało się, że mam niesamowicie twardą czachę. I co cię nie zabije, to cię wzmocni – uśmiecha się półgębkiem „Wujo”, który prawą półkulę od czoła po potylicę ma wyraźnie wklęśniętą. W tym miejscu brak kości. Mózg, najważniejszy po sercu organ ludzki chroni jedynie cienka skóra.
Na głowie założono ponad trzydzieści szwów. Podczas operacji wprawiono pacjenta w stan śpiączki farmakologicznej.
– Najgorsze było oczekiwanie, ta narastająca niepewność – kiedy i czy w ogóle się wybudzi? Czy będzie mógł chodzić i mówić? Nikt nie mógł dać nam tej pewności – wzdycha Krystyna, która po operacji nie poznała męża. Gdy weszła na salę, natychmiast zapytała pielęgniarkę, gdzie leży mąż, bo łóżko, na którym miał być stało puste. I wcale nietrudno się domyślić, co to mogło oznaczać…
– Co ja się wypłakałam w tym szpitalu do okna – mówi żona, której dotychczasowe życie z dawnym selekcjonerem wcale nie było usłane różami i miało chyba nawet więcej smutku niż radości. Słuchając Krystyny jednak trudno nie oprzeć się wrażeniu, że mimo wszystkich przeciwności kobieta ta nadal kocha tego na swój niepowtarzalny styl słodkiego drania.

* * *

Lekarze wątpili, że w domowych warunkach żona z synem zdołają zapewnić wymagającemu stałej, dwadzieścia cztery godziny na dobę, opieki rekonwalescentowi. Ale Krystyna się uparła i postawiła na swoim. Dom na kilka miesięcy zamienił się szpital jednego pacjenta. Nastał długi, monotonny czas rehabilitacji. Nieprawdą jest, że – jak głosiła kolejna nie mająca żadnego potwierdzenia w faktach plotka – Wójcik strasznie schudł, ważył połowę tego co przed wypadkiem i był aż tak słaby, że przypominał zwiędłą roślinę.
– Apetyt mu wyjątkowo dopisywał, obawialiśmy się nawet, że uziemiony, bez ruchu mocno przybierze na wadze – ripostuje żona, aby po chwili przyznać: – Owszem, po operacji na prawym płacie mózgowym miał całkowity bezwład lewej strony. Nie był w stanie zrobić kroku. Przewracał się beze mnie. Bez podtrzymania nie mógł usiedzieć na krześle czy choćby w toalecie. Od razu leciał na lewą stronę. Trzeba było wszystko przy nim robić. W łóżku ma zainstalowane specjalne barierki ograniczające, żeby z niego nie wypadł. Przez ponad miesiąc musiałam go karmić jak niemowlaka, kubkiem z dzióbkiem, żeby mu się nie ulało, Bo nie był nawet w stanie utrzymać w ręce łyżeczki do herbaty.
Wielomiesięczne ćwiczenia z rehabilitantem, pięć razy w tygodniu po dwie godziny, dają rezultaty. – To są intensywne, strasznie wyczerpujące i często bolesne zajęcia. Bez nich jednak do normalnej sprawności powrócić się nie da. Ćwiczenia wzmacniające, rozciągające, uruchamianie całego ciała od góry do dołu. Z każdym dniem muszę w nie wkładać coraz więcej wysiłku, by pokonać kolejny opór. Kończę je zawsze mocno spocony. Ale dzięki temu już w zasadzie normalnie funkcjonuję.
Rehabilitację odpłatnie, co w skali miesiąca jest sporym wydatkiem, prowadzi Maciek, fizykoterapeuta o specjalności neurologii z renomowanego konstancińskiego Zakładu Rehabilitacji, który dorywczo para się masażem w drużynie piłkarskiej KP Piaseczno. – Znam go jeszcze z czasów, gdy z młodzieżową reprezentacją Emiratów przyjechałem na zgrupowanie do Bełchatowa, czyli już szmat czasu. Teraz daje mi wycisk, jak ja niegdyś piłkarzom. Jest strasznie wymagający i nieprzejednany. Muszę mu się jednak całkowicie podporządkować, bo inaczej resztę życia spędziłbym na wózku, a wcale mi się do tego nie palę. Chcę jeszcze wrócić tam, gdzie moje miejsce i co jest mi najbliższe, czyli na boisko, do pracy trenerskiej – deklaruje szkoleniowiec.
Na razie jednak porusza tylko z balkonikiem. – Bez niego moje chodzenie mogłoby się skończyć następnym rozbiciem głowy, którego już raczej bym nie przeżył.
Pies Atos, sznaucer, brodacz monachijski, zawsze asekuruje trenera w domowych przechadzkach, jakby czuł, że może być w każdej chwili potrzebny. Nie dokazuje już jak dawniej. Jest grzeczniejszy. Spokojnie czeka na wyzdrowienie pana, by ten mógł z nim wreszcie wyjść na długi spacer.
A pan też cierpliwie czeka na wszczepienie w czaszkę specjalnej wstawki imitującej kość. Implant, warty 30 tysięcy złotych, wykonywany jest na zamówienie we Włoszech. Polski, trzykrotnie tańszy, nie daje żadnej gwarancji przyjęcia się w organizmie. Istniała też możliwość zrośnięcia się kości w jamie brzusznej poszkodowanego. – Niestety, nic z tego nie wyszło – Wójcik eksponuje wielką bliznę na brzuchu, wewnątrz którego kość czaszki miała się zasklepić, ale organizm ten zabieg odrzucił.
– Gdy tylko implant będzie gotowy, znowu kładę się na stół operacyjny. I znów dręczy niepewność, czy na pewno się uda. Czeka mnie przecież kolejna operacja na otwartym mózgu, szlifowanie kości czaszki, by dopasować plastikową płytkę – niepewnie kręci głową uznawany za jednego z największych twardzieli w polskiej piłce trener. – Z głową nie ma żartów. Wystarczy jeden błąd, minimalne omsknięcie i człowiek może się już nie obudzić – przestrzega.

CAŁOŚÄ† W NAJNOWSZYM MAGAZYNIE FUTBOL

Image and video hosting by TinyPic

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...