Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

13 czerwca 2018, 19:27 • 7 min czytania 65 komentarzy

Które uczucie dominuje u chorwackiego kibica, gdy bramkę zdobywa Luka Modrić? Radość, że po raz kolejny ten pomocnik pcha niewielki, ale niesłychanie waleczny naród do kolejnych faz ważnego turnieju? A może obrzydzenie, gdy przypomina sobie, gdy w najgłośniejszym procesie w historii tamtejszego futbolu Luka Modrić zamiast dobić quasi-mafijne struktury, wolał mantrę powtarzać frazę „nie pamiętam”? Co czuje chorwacki fanatyk, gdy  Dejan Lovren, oskarżany o krzywoprzysięstwo w tej samej sprawie co Modrić, zalicza kapitalny odbiór? Jak niemiecki kibic kurdyjskiego pochodzenia zapatruje się na ostatnie przyjemniutkie fotki, na których Mesut Ozil robi za kumpla Recepa Erdogana? Krzyczy „tor, Mesut, tor”, czy jednak wścieka się, że piłkarz jego ukochanej reprezentacji wspiera kogoś o takim życiorysie jak turecki prezydent?

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Taką listę moglibyśmy ciągnąć w nieskończoność, dopisując do niej kolejne nazwiska, kolejne nazwy klubów czy firm, które sponsorują futbol. Na samym mundialu moglibyśmy znaleźć i gagatków z zarzutami z Chorwacji, i tych wspierających mniej lub bardziej oficjalnie krwawe reżimy, ale przecież można też zlustrować życie osobiste zawodników i wówczas grupa tych godnych kibicowskiej miłości jeszcze drastyczniej się skurczy. Pełen zakres – od ofert korupcyjnych, aż po skandale obyczajowe. Nawet w naszej 23-osobowej kadrze pewnie dałoby się znaleźć zawodników co najmniej antypatycznych. Tym mocniej jednak cieszę się, że – przynajmniej dla mnie – dziś reprezentacja ma tylko jedną twarz. To twarz Kamila Glika.

Można się kłócić, czy będzie sportowym wzmocnieniem już w drugim meczu. Zapewne rozsądniej byłoby przeczekać jeszcze te parę dni i wystawić go niemal w pełni sił na trzecie spotkanie. Naturalne, że jeszcze przez wiele miesięcy będą trwały spory dotyczące szybkości jego rehabilitacji. I nie dziwię się temu. Można się przy tym spierać o samą jego wartość na boisku. Mimo że to niedawny półfinalista Ligi Mistrzów, mistrz Francji, jeden z pogromców mocarstwowego PSG i etatowy stoper na czele bandy dzieciaków, która zachwyciła świat w sezonie 2016/17 – niektórzy naprawdę to robią. Okej. Można kwestionować jego miejsce w hierarchii polskiej drużyny narodowej, wskazując na dość naturalne ograniczenia. Kamil nigdy nie będzie błyszczącym na czerwonych dywanach Krychowiakiem, jego grze Russell Crowe nie poświęci ani jednego tweeta, bo wciąż preferuje zawodników ofensywnych pokroju Bartosza Kapustki. Nie sądzę, by nad Glikiem pochylił się Gary Lineker, więc nie dziwię się tym, którym zdarza się deprecjonować jego sportową klasę. Oczywiście, uważam, że nie znają się na piłce, ale mimo to uznaję ich punkt widzenia.

Można w ten sposób debatować, można nawet wytykać, że ze wszystkich kluczowych piłkarzy reprezentacji, to właśnie Glika zastąpić najłatwiej. Można przekonywać, że w jego buty wskoczy Jan Bednarek, można przekonywać, że zrobi to Artur Jędrzejczyk. Choć akceptacja takiego stanu rzeczy przychodzi mi z wielkim trudem – pogodziłem się nawet z myślą, że można Kamila Glika nie lubić. Tak, to niemal niemożliwe dla każdego, kto zna choć część jego historii, ale jednak – można. Jako powód bywa podawana choćby frustracja po wynikach gali Przeglądu Sportowego, gdy po sezonie jak z bajki podczas którego Glik stanowił nieodłączny element pięknego snu Monaco, w kraju nie złapał się nawet do dziesiątki najlepszych sportowców. Można tę frustrację wytykać, można się z niej śmiać.

Ale nie można, nie da się, jest to absolutnie wykluczone, by nie szanować sposobu, w jaki Kamil Glik wywalczył sobie bilety na Mistrzostwa Świata w Rosji.

Reklama

Gdybyśmy żyli w kraju o odrobinę wyższej kulturze piłkarskiej, ta historia z pewnością doczekałaby się albo ekranizacji, albo chociaż bardzo solidnego filmu dokumentalnego, pokroju tego o walce o zdrowie w wykonaniu Yoanna Gourcuffa. Tu jest naprawdę wszystko. Niefortunny upadek dosłownie na minuty przed ogłoszeniem ostatecznej listy powołanych, w momencie, gdy walizki już czekały przed hotelem na transport na lotnisko. Panika, gdy wyszło na jaw, że to nie będzie tylko stłuczenie. Wcześniej wszystko było dopięte na ostatni guzik, przeloty helikopterów łapało kilkanaście kamer, podobnie jak następujące po nich przejazdy meleksami. Trawa była równiutko przystrzyżona i zapewne pomalowana na kolor „zieleń-intensywniejsza-niż-naturalna”. Ale w sytuacji, gdy wszyscy mieli spakowany już cały sprzęt poza klapkami i kosmetyczkami, zapanował chaos. Zniknęły helikoptery, a poskładanego w harmonijkę Glika trzeba było ciągnąć przez pokręcone podkarpackie drogi samochodem. Przemyśl. Warszawa. Pierwsze badania, drugie, trzecie.

Pierwsze prognozy brzmiące jak wyrok. Tweet po włosku Zbigniewa Bońka z krótkim komunikatem. Wypowiedzi lekarzy, otoczenia reprezentacji, samych zawodników – wszystkie w tonie: „Kamil, czekamy na ciebie, do zobaczenia we wrześniu”. Zupełnie jakby klamka już zapadła, jakby już nic nie dało się zrobić. Jedynie w Internecie dało się znaleźć wpisy: „Kamil, walcz, Kamil, dasz radę, zdążysz”. Poza tym? Prawie nic. Nawet żadnych okolicznościowych koszulek, które obecnie w przypadku takich urazów wykonują dla siebie nawet piłkarze A-klasy. U Glika zaś cisza, przerywana może jakimiś pojedynczymi tweetami czy zdaniami na konferencyjnej sali. Nie chcę nawet myśleć, jak załamany musiał być Glik, skoro wiarę utracili nawet ci w teorii najbliżsi, z którymi miał spędzić najbliższy miesiąc. Skoro nadziei nie widzieli nawet ci, którzy akurat powinni ją rozniecać każdego dnia na nowo.

Nie musieli. Wystarczyło, że Kamil wierzył w siebie.

Prywatne samoloty, klubowi lekarze, potężne własne nakłady, ale i ogrom pracy. Rehabilitacja rozpoczęta w rekordowym tempie, stopniowe zwiększanie zakresu ruchu, walka z bólem, z czasem, z coraz bardziej dołującymi komunikatami oficjalnymi. Gdy już pojawiała się iskierka nadziei, Zbigniew Boniek na Twitterze napisał: jutro się dowiemy, operacja czy rehabilitacja. Glik zapewne już marzył o pierwszym treningu z piłką, a tu pyk, jeszcze kolejna dobitka. Ile razy musiało mu przemknąć przez głowę, by to rzucić? By położyć się na stół, odcierpieć, przygotować się lepiej do sezonu ligowego, wreszcie odpocząć? Skomentować mundial w którejś z telewizji, pograć trochę na plejce, wykurować rękę w stopniu o wiele wyższym, niż podczas desperackiej walki o bilet do Rosji?

Wielu, naprawdę wielu ludziom, na pewno takie myśli przemykałyby codziennie, ale nie Kamilowi. Kiedyś ktoś fajnie napisał o Jakubie Błaszczykowskim, że to Kapitan Polska, człowiek, który reprezentacyjną koszulkę założyłby nawet w pozycji, w której Król Artur pozostawił Czarnego Rycerza w znanym filmie. Uważam, że do tego grona należy też Kamil Grosicki i właśnie Kamil Glik.

Scenka rodzajowa, kilka osób, trwa narada dotycząca zdrowia Glika.

Reklama

– Słuchajcie, Kamil nie może jechać, kto mu to powie?
– …
– …
– …
– …
– …
– W sumie przecież nic się nie stanie, jak jednak pojedzie.

Oczywiście to był tylko twitterowy suchar, ale szczerze: kto byłby w stanie stanąć na drodze między Glikiem a Rosją?

Moim zdaniem zresztą w tej sytuacji wyszedł cały charakter Glika. Od A do Z. To wszystko jest tak spójne, jak kutia, karp i wydłużona droga na pasterkę. Uaktywniły się te wszystkie cechy… Może inaczej. Glik w najbardziej luksusowej dzielnicy najbardziej luksusowego miasta Europy ma ten sam telewizor, co w Turynie, chociaż na nowy prawdopodobnie zarobiłby podczas 15-minutowej drzemki na kanapie. Kamil Glik tworzy kochającą rodzinę z kobietą, którą poznał w szkolnej ławie w rodzinnym mieście. Kamil Glik do jednego z wywiadów po meczu reprezentacji na Stadionie Narodowym stanął z ochraniaczami Piasta Gliwice. Potem tłumaczył, że faktycznie były „stare”, ale nowe też sobie zrobił z herbem byłego klubu. Kamil Glik – jak napisał Krzysztof Stanowski we wstępie do swojego wywiadu z nim – jest jedynym człowiekiem, który wśród rozlicznych zalet apartamentu z widokiem na morze wymienia bliskość Carrefoura, dzięki któremu może śmigać do sieciówki na piechotę. Kamil Glik w przerwie zimowej wychodzi w swoim Jastrzębiu na orlik i pyka z kumplami z dzieciństwa.

W tym sezonie byłem na wyjeździe, GKS Jastrzębie grał z ŁKS-em. Wrzuciłem fotkę z sektora gości, minutę później Kamil już ją polajkował. Jak prawie wszystkie moje tweety o GKS-ie. Zresztą, w Torino nie pozwalają byle komu czytać nazwisk ofiar katastrofy, która zdefiniowała ten klub. No i raczej nie wybaczają tak łatwo czerwonych kartek, jak Kamilowi w derbach. Nie nagrywają też kawałków z refrenem „Kamil, Kamil, Glik, Glik”.

Co to ma wspólnego z walką ze zdrowiem? Tylko jedno słowo.

Charakter.

I dlatego dla mnie to Kapitan Polska, któremu będę z całych sił dopingował nawet w wygrzewaniu ławki rezerwowych w starciu z Senegalem. Chyba że się do tego czasu wykuruje. Na ludziach z bloków rany się szybciej goją.

Najnowsze

Felietony i blogi

Ekstraklasa

Trela: Przewagi i osłabienia. Jak czerwone kartki wpływają na losy drużyn Ekstraklasy?

Michał Trela
4
Trela: Przewagi i osłabienia. Jak czerwone kartki wpływają na losy drużyn Ekstraklasy?

Komentarze

65 komentarzy

Loading...