Reklama

Od kurczaka do kozaka. Maliszewska podbija światowe lodowiska

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

24 listopada 2018, 15:49 • 19 min czytania 0 komentarzy

Zrobiło się o niej głośno, gdy pod koniec poprzedniego sezonu zdobyła srebro mistrzostw świata. Jasne, już wcześniej wiele osób wiedziało, że to cholernie zdolna dziewczyna, która kilkukrotnie stała na podium Pucharu Świata w short-tracku, ale to właśnie po MŚ Natalia Maliszewska zawitała w świadomości Polaków. W tym sezonie już dwukrotnie okazywała się najlepsza na dystansie 500 metrów. I, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to dopiero początek jej sukcesów.

Od kurczaka do kozaka. Maliszewska podbija światowe lodowiska

Paweł Zygmunt, były łyżwiarz, medalista mistrzostw świata i Europy, mówi o Natalii, że „to bardzo utalentowana dziewczyna. Wszyscy czekamy na mistrzostwa Europy, świata i igrzyska olimpijskie w Pekinie”. Nie sposób się nie zgodzić, bo to w końcu nasza wielka nadzieja medalowa. O ile będzie rozwijać się tak, jak do tej pory, powinna sprostać oczekiwaniom.

Zapytacie, co oznacza „tak, jak do tej pory”? Odpowiemy.

Kurczak

Jak to wszystko się zaczęło? Niestandardowo. Bo o ile często możemy narzekać na nasz system edukacji, o tyle w tym przypadku powinniśmy mu dziękować. No, przynajmniej temu, jaki wykombinowali w Białymstoku. Nie byłoby bowiem Natalii Maliszewskiej w roli łyżwiarki, gdyby nie tamtejsza Szkoła Mistrzostwa Sportowego, która współpracowała z miejscową Juvenią, klubem, specjalizującym się m.in. w short-tracku. O nim napiszemy później, a na razie niech sama Natalia opowie wam, jak to działało:

Reklama

– Nauka w szkole była połączona z treningami na lodowisku, ale dopiero w klasach 4-6. W 1-3 dzieciaki są jeszcze małe, a na lodowisku można się wywrócić, pewnie nie chcieli ryzykować. W tych drugich chodziłam więc na rytmikę i tańczyłam. Dopiero potem musiałam podjąć decyzję, czy idę do klasy sportowej, czy zostaję w zwykłej. Zdecydowałam się trochę przez siostrę, która już jeździła i przywoziła medale. To nie była decyzja podjęta świadomie przeze mnie. Po prostu byłam już w tej szkole, a dzieciaki zwykle nie chcą takiej zmieniać, bo są kumple i nauczyciele, których znamy. Wszyscy się więc gdzieś spotykaliśmy, robiliśmy te łyżwy razem i fajnie było to kontynuować.

Natalia więc kontynuowała i szybko okazało się, że była w tym bardzo dobra. Wszyscy jednak rzadko o niej tak mówili. I nie chodzi nam tu o „bardzo dobra”, a o… jej imię. Za dzieciaka była nazywana Kurczakiem. Zresztą i dziś tak jest – nawet, gdy wejdziecie na jej Facebooka (polecamy, wciąż ma zadziwiająco mało lajków), zobaczycie, że sama lubi tak o sobie napisać. Ale o co, kurczę, właściwie chodzi?

– Zawsze, gdy ktoś o to pyta, to myślę: co ty, jeszcze nie wiesz? (śmiech) Małym dzieciom rosną najpierw kończyny i wyglądają wtedy jak jakieś… dziwne stwory. Ja miałam wtedy długie nogi, takie chude patyki. Do tego rodzice kupili mi żółtą, puchową kurtkę, w której wyglądałam jak mały kurczaczek. Tak nazwała mnie moja pierwsza trenerka. To przezwisko tak weszło wszystkim w krew, że nie wiem, jak to się stało, ale do dziś jestem „Kurczakiem”. Czasem bardziej reaguję nawet na hasło „Kurczak”, bo wiem, że to na pewno chodzi o mnie, niż jak ktoś mówi do mnie „Natalia”. Bo to jakby nie ja, jakaś obca osoba (śmiech). Ten „Kurczak” przyjął się tak mocno, że jest ze mną. Śmieję się zawsze, że często mówię w trzeciej osobie: „Kurczak robi coś tam”(śmiech). Przyjęło się to i… w sumie miło. Mogę dzięki temu wrócić wspomnieniami do czasów, gdy byłam małym dzieciakiem i ścigałam się z rywalami na zawodach.

I choć przezwisko trzyma się jej do dziś, to na lodzie z pewnością nie jest już kurczakiem. Raczej Bestią, jak nazywają ją dziś rywalki z toru. Szybką, drapieżną, zdolną wywalczyć sobie miejsce na przedzie stawki i nie oddać go do końca. Duża w tym zasługa starszej o siedem lat Patrycji.

Siostra

Reklama

Dwukrotna olimpijka. Sześciokrotna medalistka mistrzostw Europy (w tym raz złota) na różnych dystansach. Wielokrotna mistrzyni Polski. A przede wszystkim – inspiracja dla Natalii. Tym mianem określała ją młodsza z sióstr. „Podczas treningów przez lata patrzyła na mnie z billboardów. A ja mówiła sobie, że też chcę tak wisieć” – mówiła Natalia portalowi Sportowe Fakty.

Siostra przez długi czas była przed nią. Nic dziwnego, miała w końcu sporą przewagę w postaci siedmiu lat na karku więcej. Jej karierę zahamowała kontuzja – w 2015 roku, gdy Natalia odnosiła pierwsze sukcesy, Patrycja złamała nogę. Dziś najlepszą z Maliszewskich jest ta młodsza, ale prawdopodobnie w ogóle byśmy o niej nie pisali, gdyby nie wpływ starszej siostry.

– Patrycja była jednym z moich idoli, których obserwowałam przez dłuższy czas. Kiedy wracała z mistrzostw Europy z medalem, to było coś niesamowitego. Ona przecierała te europejskie i światowe szlaki. Będąc jej siostrą, wiedziałam, że w naszych żyłach płynie ta sama krew, więc kiedyś będę musiała jeździć. Zawsze dążyłam do tego, żeby stawiać kolejne kroki i przekraczać granice – mówiła Natalia na antenie Weszło FM.

Co ciekawe, Patrycja wciąż góruje nad swoją siostrą, gdy chodzi o europejski czempionat – na mistrzostwa Starego Kontynentu Natalia nie zdobyła jeszcze ani jednego medalu. Okazję do rozpoczęcia pogoni dostanie już w tym sezonie. Dokładniej rzecz ujmując od 11 do 13 stycznia przyszłego roku. Możliwe, że siostry będą wtedy walczyć o medale ze sobą, Patrycja jest już bowiem zdrowa. A jak wygląda taka rywalizacja?

– Na lodzie bardzo siostrę wspieram, a ona wspiera mnie. Nie rywalizujemy, chyba że jesteśmy na zawodach. Jest między nami taka zdrowa rywalizacja, ale tylko na zawodach, wtedy, gdy musimy, bo każda chce wygrać. Poza lodem, gdy już wychodzimy z treningu, to jesteśmy siostrami. Nic się tu nie zmieniło i nie zmieni.

Nie zmienia się też to, że obie jeżdżą wciąż dla jednego i tego samego klubu. To nie może specjalnie dziwić. Białostocka ekipa jest bowiem – jak na nasze warunki – potęgą short-tracku.

Juvenia

Na pierwsze zawody Pucharu Świata w tym sezonie pojechało dwunastu reprezentantów Polski. Dziesięcioro z nich było łyżwiarzami Juvenii. To nie tak, że ten klub tylko wychowuje młodzież, która potem ucieka w inne miejsca. To pełnoprawna, mistrzowska ekipa, pozwalająca zdolnym zawodnikom przejść na kolejny etap rozwoju. A Białystok to dzięki niej polska stolica short-tracku.

Natalia Maliszewska:

– Nie mogę zaprzeczyć, że w Białymstoku jest największa kuźnia talentów i mamy tu możliwość rozwijania młodych zawodników. Wydaje mi się, że przez to, że mamy ten SMS, który jest połączony z lodowiskiem i dziecko nie musi iść na trening dopiero po zajęciach, a robi to po prostu w ramach WF-u wpisanego w plan lekcji. Nauczyciele odprowadzają dzieci na lodowisko, rodzice o nic nie muszą się martwić – wszystko jest ułożone pod to, by dzieci mogły się rozwijać i szlifować swoje talenty, bo jest ich dużo. Wystarczy po prostu popracować i dam im szansę się wykazać. Obecność SMS-u przyczyniła się do tego, że Białystok jest tą stolicą short-tracku.

Natalia Maliszewska, Patrycja Maliszewska, Patrycja Markiewicz, Karolina Miłkowska, Nikola Mazur, Rafał Anikiej, Łukasz Kuczyński, Szymon Wilczyk, Paweł Adamski i Karol Nieścier. To wspomniana dziesiątka. Wcześniej barwy klubu z Białegostoku reprezentowali m.in. Dariusz Kulesza, Jakub Jaworski czy Paula Bzura. Wszyscy mieli okazję jeździć na igrzyskach olimpijskich. Kulesza w 2006 roku, pozostała dwójka cztery lata później.

Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy wypisać jeszcze więcej nazwisk. A potem zapytać o zdolną młodzież i dodać kolejne, wymieniając zawodników, którzy mogą być wielcy za kilka lat. Tak funkcjonuje Juvenia i Natalia miała to szczęścia, że się w niej znalazła. Dlatego warto wspominać nie tylko o niej, ale i o klubie.

Bieg

Dobra, napisaliśmy już o tym, skąd Natalia się w tym short-tracku wzięła. Napisaliśmy, że trenuje w najlepszym polskim klubie. Wypadałoby napisać również coś o konkurencji, którą uprawia, bo jazda na 500 metrów to istne szaleństwo. 40 kilometrów na godzinę, cztery i pół kółka, maksymalny wysiłek organizmu, który trzeba powtórzyć czterokrotnie w ciągu dwóch dni, by powalczyć o medal Pucharu Świata. Wyprzedzanie, przepychanie, tłok, upadki, ładowanie się w nadmuchiwane bandy. Tu jest wszystko. Na czele z wielkimi emocjami.

Właściwie do uprawiania short-tracku potrzeba tylko tafli hokejowej (a większość lodowisk ma takie wymiary) i łyżew. Przydadzą się też jaja i odwaga, tak to kiedyś ujęła sama Natalia. Bo to nie tak, jak w łyżwiarstwie szybkim na dużej tafli, gdzie dwójka zawodników ściga się na sąsiednich torach. Tu lodowisko jest mniejsze, a łyżwiarzy dwa razy więcej. Stąd też momentami wygląda to tak, jakby zawodnicy potrafili przewidzieć przyszłość i wcisnąć się w lukę, której istnienia my nie byliśmy w stanie się dopatrzyć. Możemy jednak zapewnić was, że jasnowidzami (jeszcze) nie są, to po prostu procentują w ten sposób godziny ciężkiej harówki na treningach i analizy poprzednich występów.

Do czego najlepiej to porównać? Jeśli chodzi o lekką atletykę, to Natalia proponowała biegi na 100 i 200 metrów, bo to sprinty, podobnie jak 500 metrów w short-tracku. Ale tam zawodnicy startują na sąsiednich torach. Znacznie lepszym – zdaniem Maliszewskiej – porównaniem jest inny sprint. Ten z kolarstwa torowego. Tak ujęła to na antenie naszego radia:

– Tam też jest wyznaczony tor i trzeba rozglądać się, cały czas szukać zawodnika, wiedzieć, gdzie on jest – czy za tobą czy też nie. Trzeba kontrolować sytuację, wiedzieć, jak wejść w wiraż i jak z niego wyjść, żeby rywal za tobą, który ma odpowiednią prędkość, nie był w stanie cię wyprzedzić.

O ile w kolarstwie torowym i w lekkiej atletyce sprint jest dyscypliną najbardziej widowiskową, wyczekiwaną przez kibiców, o tyle w short-tracku – i to słowa samej Natalii – emocjonująca jest rywalizacja na wszystkich dystansach, bo cała konkurencja taka po prostu jest. Jej słowa potwierdziliby zapewne Koreańczycy, zwariowani na punkcie short-tracku. To ostatnie doskonale było widać pod koniec poprzedniego sezonu.

Igrzyska

Jedenaste miejsce. Małe rozczarowanie. Tak orzekło wielu ekspertów, którzy w Natalii widzieli nawet kandydatkę do medalu w Pjongczangu. Sama Maliszewska, jeszcze przed wylotem, mówiła, że chce stanąć na podium. Ale pomiędzy „chcę”, a „przywiozę medal do kraju” jest spora różnica. To pierwsze to nic niezwykłego – każdy sportowiec, który pojawia się na olimpiadzie, marzy o tym, by to na jego szyi zawisnął krążek. Nic dziwnego, że Natalia nie była wyjątkiem. Nie udało się, ale czy było to rozczarowanie? Uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli to jej zadamy to pytanie:

– To, że ktoś pisze, że kogoś rozczarowałam swoim startem, to nie jest dla mnie powód, żeby się smucić. Wiem, na ile byłam przygotowana, ile mogłam zrobić i co miałam w nogach. Łatwo jest powiedzieć komuś z zewnątrz, że „nie poszło jej i było słabo”, ale nikt nie wie, jak to wyglądało „od kuchni”. Nie zastanawiam się nad tym, co ktoś mówi, bo wiem, ile mnie to kosztowało i ile pracy musiałam włożyć, żeby znaleźć się na tych igrzyskach.

Żeby nie miała za łatwo, na igrzyska nie mogła pojechać jej trenerka, Urszula Kamińska (dziś opiekuje się reprezentacją Polski). Podobnie jak w przypadku Karoliny Bosiek, o czym pisaliśmy jakiś czas temu, miało to swój wpływ. Choć Natalia powtarza, że nie był to główny powód, tym bardziej, że na lodowisku w Korei czuła się naprawdę dobrze. „Czułam to ciśnienie w nodze – nie umiem tego powiedzieć inaczej, nie używając brzydkich słów (śmiech)” mówiła, w rozmowie z nami. Zgrało się w sumie wszystko, bo w kwestii dyspozycji psychicznej i fizycznej nie miała sobie wiele do zarzucenia. Co więc zadecydowało o tym, że to tylko/aż (niepotrzebne skreślić) 11. miejsce?

– W swoim biegu przegrałam ze złotą i srebrną medalistką igrzysk. To było fajne uczucie, móc stanąć z nimi na linii startu i zobaczyć, jak dziewczyny jeżdżą na poziomie medalu igrzysk. Moje poczucie po tych biegach było takie, że okej, dostałam kopa w tyłek i nie przeszłam dalej, ale byłam z siebie niesamowicie dumna, bo stanęłam na starcie, walczyłam do końca i chciałam być w tym półfinale. Nic sobie nie mogę zarzucić.

Dziś, choć do kolejnych igrzysk daleko, powtarza, że jej celem jest właśnie medal w Pekinie. To marzenie, które chce zrealizować i już teraz ma rozpisany plan przygotowań aż do początku 2022 roku. Jeśli zapytacie ją o cele, to właśnie to będzie odpowiedź numer jeden. I to mimo tego, że przed olimpiadą będzie jeszcze sporo okazji do zdobycia medali.

– Czuję, że się powtarzam, ale kiedy ktoś pyta mnie o cele, to jasne, chciałabym wygrać Puchar Świata, ale przede wszystkim z każdym biegiem chcę stawać się coraz lepsza. Oczywiście, chcę wygrywać, ale jeśli tego nie zrobię, to nic się nie stanie. To jest proces. Mam medal mistrzostw świata, mam medal Pucharu Świata, brakuje mi tylko medalu igrzysk. Mam to z tyłu głowy i dlatego cały czas o tym mówię. Wiem, że jeśli wygram klasyfikację Pucharu Świata, to ucieszę się z tego jak dziecko i będę skakać ze szczęścia, ale tego medalu igrzysk mi brakuje i to on jest celem, do którego będę dążyła.

Ujmiemy to tak: jeśli Natalia w takiej formie, w jakiej jest na początku tego sezonu, będzie też za nieco ponad trzy lata w Pekinie, to szansa na medal jest ogromna. To trudne zadanie, ale możliwe do wykonania. Są zawodniczki, które potrafią utrzymywać się na topie przez dłuższy czas. I właśnie, skoro o formie. Warto zapytać, skąd się wzięła.

Przemiana

Właściwie zaczęło się niedługo po igrzyskach. Na mistrzostwach świata zdobyła wtedy srebrny medal, pierwszy w historii polskiego short-tracku. Jak sama mówi, to był swego rodzaju przełomowy moment. Choć droga do niego nie była usłana różami. Napisalibyśmy raczej, że jedyne, co z nich zostało, to kolce.

– Wróciłam do domu i zaczęła się ciężka praca, chciałam się odegrać za ten bieg. Były takie momenty, że przychodziłam na treningi sama, bo reszta znajomych z grupy nie zakwalifikowała się na mistrzostwa i miała już koniec sezonu. Wyrzucałam materace, żeby móc jeździć na lodowisku, treningi robiłam sama, a u nas trudno jest trenować bez grupy. Czasem przychodziły dzieciaki z gimnazjum, pomagały mi poprowadzić trening, żebym mogła dojechać go w dobrej jakości. To była trudna droga i do igrzysk, i do mistrzostw świata. Na treningi przychodziła moja siostra, ale miała wtedy drugą operację, w trakcie której wyciągali jej wszystkie metale z nogi, jakie miała tam wcześniej włożone. Nie mogła mi specjalnie pomóc. Trening wyglądał naprawdę strasznie – jak w filmach są takie kłębki siana, które przelatują przez pustynię, to tak to wyglądało u mnie. Stałam sobie jedna na lodzie z trenerką i gdzieś ten kłębek przelatywał.

Medal traktowała jako wynagrodzenie za to wszystko, co działo się w trakcie przygotowań. Choć, gdy próbowała przypomnieć sobie te naprawdę złe momenty, stwierdziła, że wszystko jej się zaciera, bo jej mózg po prostu je wypiera. Pamięta jedynie ogólne wrażenie, które mówi jej, że było źle. I to tyle, bo skończyło się srebrnym medalem. Czyli było warto.

Dużo lepiej wyglądały przygotowania do tego sezonu. W międzyczasie Urszuli Kamińskiej, jej trenerce, powierzono prowadzenie kadry, co dało Natalii odpowiedni komfort psychiczny. Mówiła, że nie musi się martwić o to, czy nie będzie miała problemów przez to, że trenuje indywidualnie. Wiedziała też, że trening będzie zrealizowany na odpowiednim poziomie. Drugim szkoleniowcem został z kolei Francuz Gregory Durand. „Magik od łyżew”, jak określa go sama Maliszewska. Gość, który na sprzęcie zna się, jak mało kto. A jak ważne jest w short-tracku to, by ten był idealnie przygotowany, to chyba rzecz oczywista.

To ta dwójka rozpoczęła pracę z polską reprezentacją, której liderką stała się Natalia. I tej dwójce udało się z niej wyciągnąć jeszcze więcej. „Gazecie Wyborczej” Urszula Kamińska mówiła, że „nikt nie wie, gdzie jest ten szczyt Natalii. My przepychamy ścianę […], każdego dnia o jeden centymetr. Natalia to dziewczyna bardzo perspektywiczna, z dużym potencjałem fizycznym, z dobrym profilem psychologicznym, która w biegu potrafi być agresywna i bardzo zwinna”.

Natalia z trenerami. Po lewej Gregory Durand, po prawej Urszula Kamińska.

To wszystko dało się zaobserwować na starcie tego sezonu. Choć teraz dołożyła do tego jeszcze jedną cechę – stabilność. Bo z tym miała wcześniej problemy. Potrafiła przejechać dany bieg naprawdę znakomicie, by w kolejnym zaprezentować się gorzej. Dziś regularnie rywalizuje (i wygrywa!) z najlepszymi na świecie. Zresztą sama zalicza się już do tej grupy. Podobnie jest z jej wytrzymałością – wcześniej padała na ostatnich dwóch kółkach, teraz mówi, że jest zdumiona, bo potrafi nie tylko przejechać cały dystans równym tempem, ale też odpierać ataki rywalek. Pomogła jej w tym praca wykonana w lecie.

– Wracając do domu po mistrzostwach świata marzyłam, żeby pojechać pod moje ukochane palmy, zresetować, opalić się. Po prostu poczuć, że odpoczywam. Po wojażach wróciłam do domu i zaczął się sezon przygotowawczy. Dużą uwagę zwracałam na takie głupie rzeczy, jak choćby masa ciała. Jak wygląda skład mojego ciała, mięśnie, ile mam procent tkanki tłuszczowej… Im zawodnik jest lżejszy, tym łatwiej mu jeździć – to ma duży wpływ. Starałam się dodatkowo zmienić moją technikę jazdy, bo na wirażach jest niesamowicie duża siła odśrodkowa, a we wcześniejszych sezonach ustawiałam swoje barki na zewnątrz. Teraz starałam się je „włożyć” do środka. Do tego moją wadą jest prosta, na której jeździmy. Wiem o tym i muszę nad tym bardzo mocno pracować, by podwyższyć swój poziom. Wydaje się, to są błahe rzeczy – prosta, barki, masa ciała. Ale to detale, które decydują o wyniku.

Jak ujął to Gregory Durand, Natalia ma jedną ważną cechę. Potrafi słuchać. Może nieskromnie, ale powtarza to też ona sama. W mediach tego nie widać, bo tam to ona musi się wtedy rozgadywać, ale na treningach nie ma z tym problemów. Jeśli ma wykonać dane ćwiczenie, będzie je robić do samego końca, swojego lub trenera, że pozwolimy sobie sparafrazować Bogusława Lindę. Innymi słowy: dopóki nie wyjdzie jej tak, jak powinno to wyglądać. A potem powtórzy jeszcze kilkanaście razy, żeby utrwalić. Tym bardziej, że ma wielkie zaufanie do wspomnianej dwójki szkoleniowców i wie, że to oni mają od niej zdecydowanie większą wiedzę.

– Jest spokojna, jest bardzo skromnym zawodnikiem. Mimo tego, że nabiera coraz więcej pewności siebie, to jest to dziewczyna, która wykonuje wszystko na treningach, dopóki trener nie powie stop. To wzór do naśladowania dla młodzieży. Dziewczyna, która ma złoty charakter, jest dobra dla ludzi,  pomocna. Dla mnie to kompletny obrazek mistrza – mówiła „Gazecie Wyborczej” Urszula Kamińska, jej trenerka.

Jednym zdaniem: zachowuje się tak, jak powinien każdy zawodnik. Nie tylko w short-tracku. Dwa zwycięstwa na trzy starty w tym sezonie Pucharu Świata chyba najlepiej pokazują, że zdaje to egzamin.

Kanada

Północna Ameryka, z naciskiem na jej kanadyjską część, jest bliska sercu Natalii Maliszewskiej. Zresztą, sama nam o tym mówiła:

– Bardzo lubię Kanadę. Mam do niej duży sentyment, bo trzy lata temu musiałam tam wyjechać. Trenowałam z tymi ludźmi, wiem, jacy oni są, i wiem, jaka jest Kanada. Lubię ich  kulturę. Lubię to, że cały czas się uśmiechają i są pomocni. Lubię tam wracać. Wiem, że zawsze jest tam dobrze, że będzie fajna atmosfera.

Wspomniany wyjazd sprzed trzech lat do końca miły jednak nie był. Do Kanady leciała jej siostra, a Natalia postanowiła dołączyć. Dlaczego? Bo, jak mówiła w tamtym czasie „Gazecie Wyborczej”: „byłam na jednym zgrupowaniu reprezentacji, potem na kolejnym i przekonałam się, że postępów tak nie zrobię”. Wyjechała więc, pieniądze na podróż wyłożyli jej rodzice. Trenerka kadry zareagowała na to w najprostszy możliwy sposób – wyrzuciła ją z reprezentacji. O tym, co działo się dalej, opowiedziała nam główna zainteresowana:

– Musiałam troszeczkę zaryzykować, potrenować na własną rękę. System szkoleniowy nie był wtedy taki, jak powinien. Szansa na treningi i zaufanie do planu treningowego była, próbowaliśmy to jakoś złączyć w całość, ale zostało to gdzieś zgubione. Stwierdziłam, że jeśli chcę się rozwijać, to w tamtym momencie nie było to dla mnie dobre miejsce. Wiedziałam, że młodsza nie będę, chciałam znaleźć się pod dobrym okiem, żeby mój poziom sportowy szedł w górę. Podjęłam taką, a nie inną decyzję, wyjechałam do Calgary za własne pieniądze. Jedyne, co spotkało mnie wtedy przykrego, to to, że zostałam wyrzucona z kadry i zabrano mi stypendium przez tę decyzję. To był cios w plecy, bo zostały mi odcięte pieniądze, które miałam przeznaczyć na treningi. Koniec końców pokazałam, że mój sportowy charakter nie da za wygraną. Wtedy zdobyłam pierwszy srebrny medal Pucharu Świata. Tuż po nim przywrócono mnie do kadry. Chyba jednak się opłacało.

Co do Kanady, to dodajmy jeszcze, że poza pierwszym podium Pucharu Świata, to również w tym kraju Natalia zdobywała pierwszy medal mistrzostw świata, a ostatnio dołożyła pierwsze zwycięstwo w pucharowych zmaganiach. Wszystkie kolejne stopnie na ścieżce kariery pokonywała właśnie tam. A, zapomnielibyśmy: w Calgary machnęła też najszybsze okrążenie w historii dyscypliny. Pytana o to, mówi: „mam nadzieję, że to tylko przypadek, bo kolejne igrzyska są w Pekinie – tam też chciałabym zdobyć medal”. Z pewnością jest to możliwe – w Chinach też stawała już na podium. Przed dwoma laty zajęła trzecie miejsce w Pucharze Świata w Szanghaju. Nie życzymy powtórki, bo chcielibyśmy, by na igrzyskach stanęła na najwyższym stopniu podium. Jak przystało na kozaka, którym się stała. Również dzięki kanadyjskiej eskapadzie.

Paweł Zygmunt:

– W sporcie i w życiu potrzebny jest czas. Natalia Maliszewska właśnie wchodzi w swoim życiu ten czas, w którym osiągnęła wszystkie najważniejsze cechy związane z przygotowaniem fizycznym, mentalnym i świadomością swojego poziomu. Wielokrotnie widziałem ją na treningach w Krynicy razem z trenerem Kuleszą i trenerką Kamińską. Wiem, co to za dziewczyna. Nie widziałem w swoim życiu dziewczyny, która tak podaje rękę. Jak facet. Od razu wiedziałem, że to będzie niezła petarda. Jest po prostu silna i dobra. Na igrzyskach olimpijskich miała jeszcze problemy, kompleks wyprzedzania. Teraz staje się zawodniczką, która te wszystkie najważniejsze cechy związane z walką bezpośrednią mocno poprawiła. To jest bardzo dobry prognostyk.

Na koniec, zadajmy sobie jeszcze jedno pytanie: czy to możliwe, że dzięki jej sukcesom urośnie cała dyscyplina?

Short-track

– Szczególnie dużą uwagę skupiamy na drużynie, na tym, żeby od nowa zbudować ekipę i mieć zespół z prawdziwego zdarzenia. To jest bardzo ważne, bo bez chemii w grupie bardzo ciężko jest pojechać dobry wynik. Przez najbliższe lata chcemy się skupić na tym, żeby zbudować prawdziwy team, trenerzy bardzo mocno na to patrzą. Teraz mamy naprawdę taką fajną grupę, wszyscy się wspieramy.

Tak o rozwoju reprezentacji mówiła Natalia „Gazecie Wyborczej”. W rozmowie z nami dodaje, że chciałaby, by cała dyscyplina ruszyła, a ludzie zaczęli się nią interesować i wiedzieli, że to rywalizacja na mniejszym torze, znali nazwiska polskich zawodników i potrafili powiedzieć, kiedy są następne zawody. Jeśli dobrze pójdzie, to mogliby się też pojawić sponsorzy (na razie jest ich niewielu), którzy pozwoliliby na rozwój short-tracku w naszym kraju. Tak, jak to było ze skokami, bo porównanie do biegów narciarskich i osoby Justyny Kowalczyk raczej nie jest odpowiednie – w nich szkolenie wciąż leży, a wszelkie ruchy wykonywano po prostu za późno. W short-tracku mamy dobrą podstawę, nawet jeśli w postaci jednego klubu, oraz wielkie możliwości. Bo powtórzmy: trenować można na każdym lodowisku, które ma hokejowe wymiary, nie trzeba budować do tego celu specjalnego, krytego toru.

Z drugiej strony, na dziś trudno wierzyć, by całe rodziny „siadały jak do telenoweli” przy zmaganiach Natalii i spółki. Mówi o tym Paweł Zygmunt:

– Jeżeli będą pokazywane – a Telewizja Polska ma prawa do short-tracku i łyżwiarstwa szybkiego – myślę, że jest na to szansa, by stały się popularne. Potrzebnych do tego jest parę rzeczy. Przede wszystkim mistrzowie i powtarzalność. To, co jest w skokach narciarskich – tam są oba te elementy, dzięki którym tworzymy „serial”. Będzie to jednak trudne do zrealizowania, bo nie mamy możliwości, by wypracować taką popularność. Ona może być tylko w ośrodkach, bo to sport bardzo specjalistyczny. Łyżwy są dla wszystkich, ale gdy chodzi o łyżwiarstwo szybkie czy short-track to są to specjalistyczne dyscypliny. Ich się nie trenuje ad hoc, trzeba w to mocno wejść, zainwestować.

Cóż, pozostaje uczepić się pierwszego zdania. I mieć nadzieję, że coś z tego będzie. Bo czego jak czego, ale sukcesów na krótkim torze możemy mieć w kolejnych latach całkiem sporo.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...