Reklama

„Reprezentacja zawsze była podzielona, jednak nigdy nie czułem się jak wyrzutek”

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

13 października 2018, 10:49 • 21 min czytania 28 komentarzy

Sebastian Boenisch startował jako przedstawiciel złotego pokolenia niemieckiej piłki, wygrywając mistrzostwo Europy do lat 21 w prominentnym towarzystwie przyszłych mistrzów świata. Ostatecznie został jednak tylko „farbowanym lisem”, który w wieku 31 lat nie potrafi sobie znaleźć klubu. Oto jego opowieść: o okolicznościach, w jakich postanowił przyjąć propozycję Franciszka Smudy i wskoczyć w biało-czerwony trykot. O kontuzjach, które nie pozwoliły mu rozwinąć pełni potencjału. O szczerym do bólu Schaafie, o technice Diego, o niemieckim społeczeństwie, o trudnych początkach w Schalke, o braku trofeów na półce Stefana Kiesslinga, o toksycznej atmosferze w TSV 1860 Monachium. O swojej karierze, choć wciąż nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. A przynajmniej taką ma nadzieję.

„Reprezentacja zawsze była podzielona, jednak nigdy nie czułem się jak wyrzutek”

Jak to właściwie z tobą jest, możemy oficjalnie ogłosić zakończenie kariery?

Ciągle jestem aktywnym piłkarzem! Po prostu nie mam klubu. Nie skończyłem z futbolem, cały czas szukam chętnego, który mnie zatrudni. Do tej pory trenowałem indywidualnie w Niemczech. Teraz jestem w Wiedniu, zaczynam ćwiczenia z lokalną drużyną z Austrii. To dla mnie bardzo ważne, żeby brać udział w zajęciach drużynowych, nie tylko samemu.

Dlaczego nikt cię u siebie nie chce?

Nie mam pojęcia, naprawdę. Korzystałem z usług agencji menedżerskiej – nie wymienię nazwy, nie chcę o nich źle mówić na łamach prasy – która nie potrafiła znaleźć mi pracodawcy. Grałem naprawdę wiele lat na poziomie Bundesligi. Dla mnie to jest po prostu niemożliwe, żeby dla takiego piłkarza nie znalazł się żaden klub. Cały czas mnie zapewniali, że coś dla mnie znajdą i skończyłem tutaj, gdzie jestem. Z niczym. Cóż mogę więcej powiedzieć?

Reklama

Słyszałem, że interesowała się tobą Korona Kielce. Było coś na rzeczy?

Też o tym tylko słyszałem. Jeżeli nie ma kontraktu na stole, to nie ma o czym mówić. Nikt z tego klubu się ze mną nie skontaktował, jak dla mnie – nie było żadnego zainteresowania. Mam za sobą fajną karierę w Bundeslidze, ale w tej chwili przyjąłbym pierwszą z brzegu ofertę. Nawet z pierwszej ligi polskiej. Po prostu muszę jak najszybciej wrócić na boisko. Najważniejsze to zacząć grać, wtedy będę mógł się rozglądać za czymś większym. Muszę wrócić do futbolu. Nie interesuje mnie pensja, nie interesują mnie pieniądze.

Masz tak bogatą historię kontuzji, że w sumie trudno się dziwić, iż nikt nie chce ryzykować podpisania z tobą kontraktu.

Moja ostatnia poważna operacja miała miejsce sześć lat temu, to nie jest w tej chwili realnym problemem. Mówię to wszystkim klubom, z którymi negocjuję. Zdaję sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie gram regularnie. Dlatego proponuję bezpieczne wyjście – podpiszę kontrakt za najniższą stawkę i dzięki temu zatrudnienie mnie nie będzie się wiązało dla klubu z żadnym ryzykiem.

Chyba mogłeś więcej ze swojej kariery wycisnąć, gdyby nie te urazy.

Reklama

Mogę powiedzieć ze stuprocentową pewnością – gdyby nie te kontuzje, miałbym za sobą totalnie inną karierę. Wiem, co potrafiłem zrobić, zanim zaczęły mnie nękać kolejne kłopoty ze zdrowiem. Ale i tak byłem w stanie się zawsze podnieść, wrócić na boisko i grać na poziomie Ligi Mistrzów czy też reprezentacji narodowej.

Tak, do reprezentacji jeszcze wrócimy. Choć z tym podnoszeniem bywało różnie, twoja sylwetka niekiedy była daleka od ideału.

Naprawdę, dla mnie nigdy nie było problemem powrócenie do dobrej formy fizycznej. Mogłem być poza grą przez dwa lata, a po dwóch tygodniach treningu znowu grać. Przez całe życie miałem zdrowie do biegania i to nie jest dla mnie wyczyn, niezależnie od sylwetki i liczby kolejnych kontuzji. Oczywiście po poważnych kłopotach z kolanem najtrudniej jest powrócić, to kwestie psychologiczne. Ale z moją nogą wszystko już jest od dawna w porządku.

Zanim zostałeś stałym bywalcem gabinetów lekarskich, rozwijałeś swoją karierę w Gelsenkirchen. Uczęszczałeś do słynnej „Gesamtschule Berger Feld”, zgadza się?

Tak, to szkoła partnerska Schalke. Ja mieszkałem w internacie, więc można powiedzieć, że właściwie żyłem w klubie. Dla mnie, kiedy dopiero zaczynałem swoją piłkarską karierę, to było idealne rozwiązanie. Gdy miałem poranny trening, po prostu informowałem nauczycieli, że między dziesiątą a dwunastą nie będzie mnie na lekcjach. Ułatwiano nam godzenie futbolu z nauką jak tylko się dało. Choć oczywiście edukacja również była bardzo istotna. Trenerzy i sztab dokładnie kontrolowali, jak się spisywaliśmy w szkole. Jeżeli ktoś miał słabe stopnie, nie był dopuszczany do następnych treningów. Ostatecznie tylko kilku chłopaków dostało się przecież do Bundesligi, reszta prędzej czy później skończyła z piłką. Trzeba było zapewnić sobie wykształcenie.

Ciężka przeprawa, taka szkoła z internatem?

Pewnie, że nie było łatwo. Latem wszyscy moi przyjaciele wyjeżdżali na wakacje, obozy pływackie. A my musieliśmy ciężko trenować. To wymagało wiele samozaparcia. Nie jest łatwo zostać profesjonalnym piłkarzem w Niemczech. Musisz się poświęcić tej pasji w stu procentach.

Fakt, że urodziłeś się w Polsce był, czy może jest w ogóle dla ciebie w jakiś sposób istotny? Czy to po prostu ciekawostka w papierach?

Mnie to cieszyło, że przeprowadziliśmy się do Niemiec. Że tam się wychowuję. Dzieciństwo ułożyło mi się wspaniale, zostałem piłkarzem zgodnie ze swoim marzeniem. Wykorzystałem swoją szansę. Miejsce narodzin i historia mojej rodziny są jednak częścią mojego życia, z której jestem dumny. Choć oczywiście nigdy już się nie pozbędę tej łatki. Kiedy mówią o mnie w Niemczech, jestem Polakiem. Kiedy mówią o mnie w Polsce, jestem Niemcem. Dla mnie to już dzisiaj bez znaczenia.

Jednak języka polskiego nigdy nie opanowałeś, nawet grając w polskiej kadrze. To nie był przejaw lekceważenia?

Nie uważam tak. Oczywiście, że nie mówię perfekcyjnie po polsku. Lepiej znam śląski. Trudno mi było się wtedy porozumiewać z mediami w wywiadach. Ciężko było mi powiedzieć dokładnie to, co miałem w danej chwili na myśli – po meczu przemawiasz w emocjach i łatwo wtedy się przejęzyczyć albo powiedzieć coś niedokładnie. Ale podstawy polskiego przecież opanowałem.

Szybko sięgnąłeś po pierwsze piłkarskie laury. Mistrzostwo Europy do lat 21. Niesamowitą mieliście wtedy pakę.

Oczywiście. Inaczej się teraz o tym rozmawia, a inaczej się oglądało to, jak nasza drużyna wtedy grała. Byliśmy młodzi, ale już bardzo doświadczeni na poziomie Bundesligi. Jeszcze nie można był przypuszczać, że tak wielu z tych zawodników sięgnie pięć lat później po złoto na mistrzostwach świata w Brazylii. Zapewniam, że nie zazdroszczę im – potoczyło się to wszystko dla nich perfekcyjnie. Byli świetnymi zawodnikami i wciąż są. Zasługują na wszystkie swoje sukcesy.

Prowadził was Horst Hrubesch, swego czasu wielki piłkarz. I, zdaje się, całkiem groźny facet?

W mediach sprawia wrażenie strasznie wymagającego szkoleniowca. Jasne, podczas zajęć tak było – trenowaliśmy bardzo ciężko, ale to normalne w Niemczech. Jednak przede wszystkim był bardzo dowcipnym gościem i wyjątkowym motywatorem. Potrafił w umiejętny sposób przemawiać do drużyny. Kiedy on jest twoim trenerem – automatycznie dajesz z siebie wszystko na boisku, sto procent zaangażowania. Dla niego. I tak właśnie graliśmy.

Dowcipnym? Opowiedz coś!

Było tego mnóstwo, codziennie nas czymś zaskakiwał. Pamiętam, że dzień przed półfinałem mistrzostw Europy wymknęliśmy się sporą grupą do McDonald’s. I okazało się później, że Horst nas na tym przyłapał, ale nie powiedział nam ani słowa na ten temat. Wygraliśmy mecz, a trener – już po meczu, w szatni, przed całym zespołem – powiedział wprost do tych, którzy złamali zasady: „Panowie, widziałem was wczoraj w McDonald’s. Widzę, że ma to na was dobry wpływ. Przed finałem też tam zjemy”. Jaki inny trener by coś takiego zaproponował?

Co by powiedział, gdybyście przegrali półfinał?

Pewnie by nas zabił. Ale wygraliśmy mistrzostwo, więc nie miał się do czego przyczepić.

Twój dorobek, w porównaniu do wielu innych członków tamtej złotej ekipy, wygląda teraz dość mizernie.

Wiem, do czego byłem zdolny. Pewnie osiągnąłem za mało jak na skalę swojego talentu. Zwłaszcza porównując mnie z pozostałymi członkami tamtej drużyny. Jednak dzisiaj łatwo się mówi: „mogłem zajść dalej gdyby nie to, gdyby nie tamto”. Jestem szczęśliwy z tego, gdzie zaszedłem. Na pewno dalej niż wielu, wielu innych piłkarzy.

Jesteś wyjątkowo wysoki jak na bocznego obrońcę. W czasach juniorskich nie próbowałeś swoich sił na środku defensywy, albo na jeszcze innej pozycji?

Zaczynałem jako środkowy napastnik. Jednak trener młodzieżowej drużyny Schalke, Manfred Dubski, zadecydował, że lepiej będzie mnie przesunąć na lewą stronę defensywy. Szczerze mówiąc, nie byłem co do tego przekonany. Oczywiście się zgodziłem, ale dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że to było całkiem dobry posunięcie. Szybko poczułem się na nowej pozycji komfortowo i rozegrałem na lewej obronie całą moją profesjonalną karierę. Czy przy swoim wzroście byłbym lepszym napastnikiem niż obrońcą, tego już się nie dowiemy.

WARSZAWA 12.06.2012 MECZ MISTRZOSTWA EUROPY 2012 GRUPA A: POLSKA - ROSJA --- UEFA EURO 2012 CHAMPIONSHIP GROUP A MATCH: POLAND - RUSSIA ALEKSANDR ANIUKOW SEBASTIAN BOENISCH FOT. PIOTR KUCZA

Trudno było młodemu chłopakowi przebić się do pierwszej drużyny Schalke kilkanaście lat temu?

Kiedy dzisiaj patrzę na futbol, myślę że jest znacznie łatwiej zostać profesjonalnym piłkarzem. Dzisiaj zagrasz pięć niezłych spotkań i już jesteś warty 25 milionów euro. To jakieś szaleństwo. Młodzi piłkarze zagrają trzy dobre mecze na poziomie Bundesligi i wszyscy na ich punkcie wariują. Gdy zaczynałem grać w Schalke jako osiemnastolatek, szatnia była pełna naprawdę twardych zawodników. Takich jak na przykład Marcelo Bordon. Kiedy komuś podczas meczu nie podałeś, albo kiepsko dorzuciłeś – na najbliższym treningu ostro za to karali. Teraz każdy powie: „ach, trudno, stało się”. Piłka niesamowicie się zmienia. Stała się naprawdę łatwa dla nowicjuszy.

Starszyzna w Gelsenkirchen była aż tak surowa?

Kiedy zaczynałeś karierę w Schalke jako młody chłopak, musiałeś za doświadczonych zawodników wykonywać całą robotę. Nosić tablice, akcesoria treningowe, nawet czyścić im buty przed treningiem i meczem. Spróbuj teraz powiedzieć osiemnastolatkowi, żeby pozbierał pachołki po treningu. Zaraz zagrozi, że zadzwoni do swojego menedżera, bo jest szykanowany.

Kiedyś było lepiej?

Nie wiem, czy dawne czasy były lepsze. Teraz siedemnastolatkowie nie grają przez trzy mecze, a ich menedżer robi w klubie awanturę. To nie jest normalne, ale dawniej też bywało kiepsko. Kiedy wszedłem do pierwszej drużyny Schalke, bałem się w ogóle do kogokolwiek odezwać. Weterani byli okrutni. Jeżeli wskoczyłem do składu w miejsce doświadczonego lewego obrońcy, na następnym treningu on starał się załatwić mnie wślizgiem. Tak się wtedy walczyło o miejsce w wyjściowej jedenastce Schalke.

Postawiłeś zatem na Werder Brema.

To była świetna decyzja. Werder zapłacił za mnie w sumie pięć milionów euro, co było jak na tamte czasy wielką kwotą za tak młodego zawodnika. Miałem tylko dwadzieścia lat. Ale byłem wart tych pieniędzy, byłem jednym z lepszych zawodników w Niemczech na swojej pozycji. Mogę to powiedzieć z całą stanowczością. Niestety, już w drugim meczu nabawiłem się swojej pierwszej poważnej kontuzji kolana. Tak to się wszystko niefortunnie zaczęło.

Zmieniłeś Schalke na Werder, podobnie jak Mesut Ozil. Wasze drogi na początku kariery się ze sobą splotły.

Ja trafiłem tam latem, on zimą. Był wtedy moim dobrym przyjacielem. Rzeczywiście – graliśmy razem w kadrze młodzieżowej, w Schalke i w Werderze. Zawsze robił na boisku magiczne rzeczy – niektóre z jego podań były niewiarygodne. Dziś już nie mamy ze sobą kontaktu. To normalne – zmieniasz klub, miejsce zamieszkania, robisz nowe znajomości. Ale wtedy mieliśmy ze sobą naprawdę dobre relacje.

Ostatnio spada na niego w Niemczech fala krytyki. Zaczęło się od zdjęcia z Recepem Erdoganem.

Nie bardzo chcę się wdawać w polityczne tematy. Staram się myśleć o nim tylko jako o zawodniku, nie interesować się pozaboiskowymi kwestiami. Mam wystarczająco własnych problemów. Ludzie zdecydowanie zbyt często o tym zdjęciu dyskutują. Niemieckie społeczeństwo jest generalnie bardzo zazdrosne – kiedy osiągniesz coś w życiu, wszyscy szybko starają ci się to odebrać. To duży problem tego kraju. Myślę, że gdyby ktoś się postawił przez chwilę na miejscu Mesuta, mógłby na tę sprawę spojrzeć inaczej. Myślę, że on nawet nie pomyślał, jaką burzę wywoła to zdjęcie. Jesteśmy tylko piłkarzami, nie chcemy się miesząc w politykę. Chcemy grać w piłkę.

Ta refleksja o społeczeństwie dotyczy też ciebie?

Życie piłkarza wcale nie jest tak przyjemne jak się wydaje. Nie jest łatwo funkcjonować w społeczeństwie. Wszyscy na ciebie patrzą. Cokolwiek zrobisz, od razu staje się to tematem debaty. To nie jest proste życie. Zwłaszcza kiedy coś spieprzysz. Bo gdy zrobisz coś dobrego, zostaje to przemilczane. Takie jest społeczeństwo i takie są media. Ludzie przyjmują to co jest napisane w gazetach bez żadnej refleksji. Przeczytają coś i w to wierzą. Nie przyjdzie im do głowy, że to może być tylko opinia jednego dziennikarza.

Wracając do Werderu. Sezon 2008/09 to chyba twój szczyt. Dwadzieścia dwa lata, dużo występów, sukcesy.

To był najlepszy czas mojej kariery. Wygraliśmy Puchar Niemiec, zagraliśmy w finale Pucharu UEFA. Pamiętam, że rozjechaliśmy wtedy Bayern 5:2 w Monachium. Mieliśmy naprawdę potężną ekipę.

Mogłeś się wykazać ofensywnymi talentami w tej szalonej drużynie Thomasa Schaafa.  Jaki to był trener?

Graliśmy 4-4-2, ale boczni obrońcy mieli wielką swobodę we włączaniu się do akcji ofensywnych. Zaś trener Schaaf… Żywa legenda. Kilka razy poprosił mnie do swojego biura na rozmowę. Czasami to były trudne chwile, kiedy informował mnie prosto z mostu: „Seb, zagrałeś ostatnio do dupy”. Ale najpierw było między nami ostro, a potem przychodził czas na wyjaśnienia. Kiedy wychodziłem ze spotkania, zawsze coś cennego stamtąd wynosiłem.

Ujął cię tą szczerością?

Dzisiaj szczerość jest w piłce bardzo rzadka. Trenerzy i prezesi zapewniają cię, że wszystko jest w porządku, a tak naprawdę nic nie jest w porządku. Thomas Schaaf nigdy się tak nie zachowywał. Jeżeli coś mu nie pasowało, wprost o tym informował. Tęsknię za takimi ludźmi w świecie piłki. Zobacz, co się stało ostatnio z trenerem Stuttgartu. Dopiero co zapewniano Korkuta, że ma pełne poparcie. I co? Wywalili go. To jest jakieś gówno. Albo to, co mnie spotkało w Leverkusen. Ta sama historia. Ciągłe zapewnienia, że wszystko gra, że mam szansę wywalczyć sobie miejsce w wyjściowej jedenastce. Nawet kiedy ja sam dobrze wiedziałem, że na pewno nie zagram. Okłamywali mnie z premedytacją. Dzisiaj mam trzydzieści jeden lat na karku. Jeżeli ktoś mi powie, że nie zagram w następnym meczu, udźwignę to. Jestem dorosłym facetem, oczekuję tylko prawdy. Tęsknię za prawdą w piłce nożnej. Dziesięć lat temu wyglądało to inaczej.

Schaaf potrafił was zrugać w szatni?

Bywał naprawdę głośny. Kiedy graliśmy beznadziejnie, w przerwie chciał nas rozszarpać na strzępy. Jednak poza dniem meczowym był raczej typem poszukiwacza. Cały czas nas badał. Był cichy, ale powtarzam – zawsze szczery. Gdy zauważył coś, co mu nie pasowało, bywał natomiast naprawdę niebezpieczny. Wspaniały facet i wspaniały trener.

Wygraliście wtedy Puchar Niemiec, postrzegasz to jako największy sukces w karierze?

Myślę, że tak. Te mecze finałowe w Pucharze Niemiec to po prostu szaleństwo. W tym samym sezonie dotarliśmy też do finału Pucharu UEFA i to nie było nawet pięć procent tej atmosfery, jaka panuje w Berlinie. To chyba kwestia stadionu – masz 35 tysięcy własnych kibiców, drugie tyle fanów drużyny przeciwnej. W ogóle nie ma nic bardziej niezwykłego w piłce, niż rozegranie meczu finałowego. Dwie drużyny, tylko jeden puchar. I ten ostateczny mecz, który o wszystkim decyduje. Dla takich chwil gra się w piłkę.

Dla trofeów?

W piłce chodzi o zdobywanie tytułów. Nie wychodzisz na boisko tylko po to, żeby sobie pobiegać i skończyć z niczym. Nie brakuje takich zawodników, którzy przez dwadzieścia lat kariery nie ugrali nic. Spójrz na Stefana Kiesslinga. Oczywiście jest w Leverkusen legendą, ale nigdy niczego dla klubu nie wygrał. Zakończył karierę z pustymi rękoma. Był znakomitym napastnikiem, lecz – dla porównania – ja wygrałem Puchar Niemiec. Więc na tym polu jest jeden do zera dla mnie.

Powiedzmy, że mam magiczną moc. Wręczam ci stabilną karierę Kiesslinga, a jemu oddaję twoją. Nie zamieniłbyś się?

Nie ma szans. Jestem zadowolony z tego co osiągnąłem. Powrót na wysoki poziom po tak ciężkich kontuzjach to też wielka sprawa. Uwierz mi, że dziewięćdziesiąt procent zawodników na świecie już by się z tego nie podniosło.

Nie odczuwałeś presji przed kluczowymi meczami?

Presja jest wtedy duża, ale nie przytłaczająca. Pozytywna. Budzisz się rano, pierwsza myśl: „Cholera, to już dzisiaj. Gramy finał”. Cieszyłem się zawsze na tę perspektywę. Przed ważnymi meczami spałem dobrze. Może nie były to najbardziej komfortowe noce, ale było w porządku.

Kto był liderem szatni w tamtym Werderze?

Naszym kapitanem był Frank Baumann, dzisiaj szkoleniowiec klubu. Niezwykły facet, wyjątkowo cichy. Zupełnie inny charakter niż pozostali kapitanowie, jakich spotykałem. Zazwyczaj lubili dużo krzyczeć, często zabierali głos. Baumann był raczej milczącym liderem. Oprócz niego w szatni rządzili Torsten Frings i Claudio Pizzaro. Wielcy gracze, również w swoich reprezentacjach. Dużo się można było od nich nauczyć. Zresztą z Claudio cały czas mam bardzo dobry kontakt. Trafiłem tam jako młody chłopak, ci ludzie byli dla mnie wtedy jak idole.

Ja z waszej paczki najbardziej lubiłem pewnego Brazylijczyka…

Diego to był wtedy najlepszy piłkarz w Bundeslidze. Nikt się nawet nie zbliżał do jego poziomu! Kiedy graliśmy gierki treningowe na małym boisku, pięciu na pięciu, po postu gapiłem się na to co on wyprawia z piłką i próbowałem zrozumieć, jak to jest w ogóle możliwe. Jak można z taką łatwością lawirować między trzema, czterema zawodnikami? Wiadomo, że sam nie byłem nigdy najlepszym technicznie zawodnikiem na planecie. Ale kiedy Diego wykonywał zwód, to nagle ja i dwóch pozostałych obrońców leżeliśmy na murawie, zastanawiając się, co poszło nie tak.

Pasował do waszej super-ofensywnej taktyki jak ulał, później już mu się tak doskonale nie wiodło.

Nasz system był tak ofensywny, że linię defensywną ustawialiśmy praktycznie na środku boiska. Kiedy wygrywaliśmy, to zawsze jakąś zwariowaną różnicą bramek. 3:2. 4:3. 6:4. Ustawialiśmy się tak wysoko, że to był jedyny możliwy scenariusz spotkań. Nasi fani to uwielbiali, koncentrowaliśmy się tylko na strzelaniu kolejnych bramek. I jednocześnie mnóstwo traciliśmy. Dlatego my, jako obrońcy, czasami nie byliśmy do końca z tej taktyki zadowoleni. Napastnicy natomiast byli wniebowzięci. W każdym meczu stawialiśmy wszystko na jedną kartę – liczył się tylko atak. Więc każde starcie z naszym udziałem w Bundeslidze był jak pokaz fajerwerków.

W Bremie dopadła cię naprawdę poważna kontuzja kolana, która zaważyła na całej twojej karierze.

Byłem poza grą na prawie czternaście miesięcy. Wstępna opinia lekarza była okrutna – miałem zaledwie dwadzieścia trzy lata, całą karierę przed sobą, a doktor powiedział mi, że mogę już nigdy nie wrócić do profesjonalnej piłki. Ale jednak mi się udało, dlatego wierzę, że w futbolu dosłownie wszystko jest możliwe. Jestem pewien, że mogę jeszcze wrócić na tak wysoki poziom. Miesiąc treningu z zespołem i jestem gotów.

Gelsenkirchen, Monachium, Brema, Leverkusen. Gdzie się najlepiej czułeś?

Brema i Leverkusen to był dla mnie świetny czas. Fajne występy, cudowni kibice, mecze w europejskich pucharach. Oczywiście piłkarsko lepiej mi się wiodło w Werderze, ale w Bayerze czułem się równie dobrze.

W zespole Aptekarzy natknąłeś się na pewnego młodego, polskiego napastnika. Kojarzysz?

Pewnie, że pamiętam. Sporo Arkowi Milikowi pomogłem, kiedy trafił do Niemiec. Mój tata załatwiał mu różne dokumenty, pomagał mu się urządzić w Leverkusen. Byliśmy dobrymi kolegami. Jako jedyny w zespole znałem polski, więc na treningach – na tyle, na ile potrafiłem – tłumaczyłem mu polecenia trenera z niemieckiego na polski. To świetny chłopak i naprawdę się cieszę, że zdołał się podnieść po kolejnej kontuzji. Kiedy się dowiedziałem, że drugi raz zerwał więzadła, zadzwoniłem do niego i powiedziałem: „Arek, jeżeli ja sobie poradziłem, to ty dasz radę z łatwością. Na milion procent”.

Zapowiadał się na wielki talent, zrobił na tobie wrażenie po przyjeździe do Leverkusen?

Kiedy do nas trafił, od razu było widać fantastyczny potencjał. Ale przenosiny do Bundesligi w tym wieku to był dla niego za duży przeskok. Mówimy o grze w jednej z najlepszych lig w Europie. Za szybko trafił do Bayeru. Rozwijać się zaczął tak naprawdę dopiero w Augsburgu, a grając w Ajaksie był już jednym z najlepszych zawodników ligi holenderskiej. I to był najmądrzejszy ruch w jego karierze – przenieść się do Amsterdamu. Skok z Polski do Leverkusen to za duży szok jak dla tak młodego napastnika. Choć jego lewa noga już wtedy robiła wrażenie – strzelał naprawdę doskonale.

W 2010 roku zadebiutowałeś w reprezentacji za namową Franciszka Smudy. Dlaczego?

Jakiś czas po mistrzostwach Europy w 2009 roku dostałem powołanie do reprezentacji Niemiec, bodajże na towarzyski mecz z Danią. Ale byłem wtedy świeżo po kolejnej kontuzji i klubowy lekarz uznał, że nie jestem gotowy by pojechać na zgrupowanie. Ja też pomyślałem, że nie jestem jeszcze przygotowany na takie wyzwanie, postanowiłem przepracować okres przygotowawczy w klubie. Potem czekałem na kolejny ruch ze strony niemieckiej federacji, ale następne zaproszenie już się nie pojawiło. Natomiast Franciszek Smuda zaproponował mi grę dla Polski. W tej sytuacji postanowiłem zaproszenie przyjąć. Cała historia.

KISZYNIOW 06.06.2013 TRENING REPREZENTACJA POLSKA --- POLAND FOOTBALL NATIONAL TEAM TRAINING IN CHISINAU SEBASTIAN BOENISCH FOT. PIOTR KUCZA

Gdyby nie ciągle kłopoty ze zdrowiem, też byś przyjął propozycję Smudy? A może jednak cierpliwie zaczekał na kolejny kontakt ze strony niemieckiego selekcjonera, mając świadomość, że na pewno w końcu nadejdzie?

To są zawsze trudne pytania. Gdyby nie to, że przed meczem z Danią nie byłem w pełni sił, na pewno bym wtedy wystąpił dla Niemiec. Sto procent. Ale teraz trudno mi to rozstrzygać. Chciała mnie reprezentacja Polski, więc uznałem, że to idealne rozwiązanie.

Idealne, choć sportowo cały ten projekt zakończył się spektakularną klapą podczas Euro 2012. Zagrałeś wtedy marnie, jak cała drużyna zresztą.

Dla takiego zespołu nie wyjść z takiej grupy było totalną katastrofą. Media i fani zmiażdżyli nas i mieli stuprocentową rację. Z taką ekipą, grając w takiej grupie… To było praktycznie niemożliwe, żeby z niej nie wyjść. Jednak nam się to, niestety, udało. Ja nie byłem w najwyższej formie, taka jest prawda. Wiem, że nie zagrałem dobrego turnieju, choć dałem z siebie wszystko. To była klęska. Po trzydziestu minutach z Grecją powinniśmy prowadzić 4:0, a zremisowaliśmy ten mecz 1:1. Dwa punkty w trzech meczach to tragiczny wynik.

Czujesz się „farbowanym lisem”?

Urodziłem się w Polsce. Jestem Polakiem. Spędziłem całe moje życie w Niemczech, ale urodziłem się w Gliwicach. Mnóstwo piłkarzy reprezentujących jakiś kraj przyszło na świat zupełnie gdzie indziej. Gdybym urodził się w Niemczech – wówczas mógłbym zasłużyć na miano „farbowanego lisa”. Ale cała moja historia jest związana z Polską, jestem z tym krajem związany. Kiedyś mnie to określenie wściekało, może nawet odebrało mi jeden czy dwa procent z pewności siebie, kiedy grałem w kadrze. Ale to tylko media. One tak działają i nic się z tym nie zrobi.

No tak, ale miejsce urodzenia zaczęło grać w twoim przypadku szczególną rolę kiedy stało się jasne, że Polska organizuje Euro 2012. Wcześniej nie wyrażałeś zainteresowania biało-czerwonymi barwami.

Zagrałem na mistrzostwach Europy, bo jestem dobrym zawodnikiem. Zadebiutowałem w reprezentacji Polski w 2010 roku, na dwa lata przed Euro. Wszystko się mogło w tym czasie zmienić. To bezsensowny argument. Gdybym czekał na powołanie z reprezentacji Niemiec do 2012 roku, a później przed samym turniejem zdecydował się na grę dla Polski, można by było tak mówić. Jednak ja podjąłem tę decyzję dużo wcześniej.

Jeszcze wcześniej podjąłeś decyzję, żeby reprezentować niemiecką młodzieżówkę.

Jasne, ale nigdy nie dostałem powołania do polskich roczników młodzieżowych. Nikt mnie nigdy nie postawił w młodości przed możliwością wyboru. Interesowała się mną wyłącznie niemiecka federacja. Nie miałem nawet nawet szansy grać wcześniej dla Polski, więc to proste, że przyjąłem zaproszenie od niemieckich drużyn do lat piętnastu czy szesnastu. Gdyby zgłosił się do mnie PZPN, być może wybrałbym Polskę…

Może tak, może nie. Przyznasz jednak, że kilka twoich występów w biało-czerwonym trykocie było cokolwiek beznadziejnych. Tomasz Hajto obwołał cię nawet najgorszym obrońcą w dziejach kadry.

Jestem tylko człowiekiem, tak? Kiedy reprezentacja traciła bramki, zawsze wina spadała na mnie. Tomasz Hajto nie miał chyba wtedy pracy, więc musiał się jakimś sposobem przedostać do mediów. Gadał o mnie, żeby zapewnić sobie rozgłos. Dziś ten człowiek dla mnie nie istnieje.

Wasza grupa „farbowanych lisów” była jakoś odizolowana od reszty kadry?

Reprezentacja zawsze była podzielona na grupki. Jednak nigdy nie czułem się w niej jak jakiś zupełny wyrzutek, aczkolwiek nie udało mi się również nawiązać z resztą zespołu takiej relacji, jaką mieli między sobą zawodnicy urodzeni i wychowani w Polsce. Drużyna nie była zjednoczona tak, jak powinna być. To coś, co nie leży w gestii trenera, wyłącznie zawodników. Trener może wymyślić system, taktykę, przygotowania. Jednak jeżeli na boisku jesteś gotów ginąć za kolegę z zespołu, musi to wychodzić z ciebie. Szkoleniowiec takiej postawy nie może narzucić. My nie stanowiliśmy takiej grupy, która była zdolna do poświęceń.

Żałujesz po latach, że przystałeś na ofertę Smudy?

Teraz trudno to oceniać. Czy byłoby dla mnie lepiej, gdybym reprezentował Niemcy? Byłem dumny z występów dla Polski. Nie wiem, czy to możliwe, ale może jeszcze kiedyś wrócę do polskiej kadry. Futbol się szybko zmienia. Teraz jestem na dnie, ale wkrótce mogę wrócić na szczyt. Jeżeli czegoś żałuję w swojej karierze, to wyłącznie przenosin do TSV 1860 Monachium.

Dlaczego?

Trafiłem tam i na jednym z pierwszych treningów nabawiłem się kontuzji mięśniowej. Od razu się na mnie wściekli. Myśleli, że przyszedłem tam tylko dla pieniędzy, a to gówno prawda. Potem nabawiłem się kolejnego drobnego urazu, więc początek nie był dla mnie wymarzony. Każda porażka drużyny lądowała od tego czasu na moim koncie. Obwiniano mnie o wszystko. Następnie w klubie zaczęły się dziać niewiarygodne historie. Arabski miliarder, Hasan Ismaik, wykupił TSV i zaczął decydować o wszystkim. Pamiętam jeden mecz, podczas którego wpadł w przerwie do szatni i zaczął się na nas wydzierać po arabsku. Szatnia to świętość, nikt obcy nie powinien jej naruszać. To było coś niebywałego – Ismaik wlazł bez ceregieli i wygadywał coś, czego nikt z nas nie był w stanie zrozumieć.

Znalazło to wszystko smutną puentę, bo zasłużony klub zupełnie podupadł.

Dla tego klubu upadek był najlepszy rozwiązaniem. Ich aktualny trener, Daniel Bierofka, to doskonały człowiek, zdolny odbudować zespół. Gdybym mógł cofnąć czas, nigdy bym tam nie przeszedł. Chcieli mnie zniszczyć. Rzeczywiście zarabiałem tam duże pieniądze. Według mnie to normalne – jestem dobrym zawodnikiem, trafiłem do Monachium z Leverkusen, zasługiwałem na wysokie wynagrodzenie. Ale oni zaczęli mnie z tego powodu nękać. Opowiem jedną historię. Chciałem się przenieść do KFC Uerdingen. Trener KFC, który wcześniej pracował w TSV, skontaktował się z klubem żeby o mnie się czegoś dowiedzieć. Naopowiadali mu kłamstw, wylali na mnie wiadro pomyj. Zrezygnował. Ten klub jest toksyczny. Powie ci to każdy, kto kiedykolwiek tam grał.

Twoi rodzice byli sportowcami, ty też związałeś się ze sportem. Wyobrażałeś sobie kiedyś życie bez piłki?

Piłka nożna była moją pierwszą pasją. Tym, co chciałem robić przez całe swoje życie. I wciąż chcę to robić, chcę wciąż grać. Mam dwójkę cudownych dzieci, piękną żonę. Potrzebuję tylko klubu i wszystko będzie idealnie. Ludzie o mnie zapomnieli, a ja ciągle tu jestem. Nie skończyłem z piłką. Mam trzydzieści jeden lat i wciąż mogę grać.

rozmawiał Michał Kołkowski

fot. FotoPyk

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

28 komentarzy

Loading...