Reklama

Z ostatniego miejsca prosto w fotel wicelidera. Dlaczego kochamy I ligę?

redakcja

Autor:redakcja

19 sierpnia 2018, 10:43 • 5 min czytania 5 komentarzy

Jest godzina 20.00, GKS Katowice z 4 punktami w 4 meczach zamyka tabelę pierwszej ligi i właśnie rozpoczyna swoje spotkanie z Wigrami Suwałki. Jest godzina 22.00, GKS Katowice z 7 punktami w 5 meczach jest na czwartym miejscu w tabeli pierwszej ligi, z liczbą punktów równą wiceliderowi. Przez 90 minut GieKSa podskoczyła o 14 miejsc. Trudno o lepszą definicję pierwszej ligi. 

Z ostatniego miejsca prosto w fotel wicelidera. Dlaczego kochamy I ligę?

Ktoś powie – to dopiero piąta kolejka, takie rzeczy się zdarzają. Ale szczerze – my chyba ostatni raz tak wyrównaną stawkę widzieliśmy gdzieś w lidze nigeryjskiej, gdzie zawsze wygrywali gospodarze. W pierwszej lidze aż 9 drużyn ma na koncie 7 punktów a co gorsza – dosłownie każdy zespół tej ligi jest w stanie przegrać z dosłownie każdym rywalem. Najlepsze przykłady mieliśmy w piątek – gdy kreowany na jednego z faworytów do wygrania ligi GKS Tychy przerżnął u siebie z bidującym Stomilem aż 0:3, ale i wczoraj, gdy chwalony ze wszystkich stron Łódzki Klub Sportowy wyłapał w czapkę od krytykowanej przez wszystkich Garbarni.

Co ciekawe – ta totalna losowość rozgrywek dotyczy nawet nie tyle wyników, co samej gry poszczególnych klubów. Poza Rakowem, który niemal w każdym meczu gra dobrze i schodzi z boiska z punktami, większość potrafi w kilka dni przejść od Dr Jekylla do Mr Hyde’a, najpierw stawiając twarde warunki teoretycznie silniejszym rywalom, by potem kompletnie rozłożyć się przed outsiderami. Zresztą… Jak właściwie odróżnić jednych od drugich, jeśli wicelider ma dwa punkty przewagi nad ostatnią drużyną? GKS Jastrzębie przegrywa u siebie z Puszczą Niepołomice, by chwilę później wywieźć komplet z Opola, ze stadionu Odry. Stal przegrywa 3 z 4 meczów, ale za to wygrywa w Bytowie, gdzie doskonały start notuje Bytovia (już bez Drutexu). Jeśli można sformułować jakąś ogólną zasadę – gdy coś wydaje się oczywiste, pewne i niepodważalne, zapewne się w I lidze nie wydarzy.

Na stadionie Wisły Kraków, gdzie w roli gospodarza występuje Garbarnia, nie było inaczej. Przyjeżdża ŁKS, który do tej pory wygrał z Chrobrym i Stomilem, z GKS-em zagrał dobry mecz, który uratował rywalom Mariusz Pawełek, a w Niecieczy zremisował dopiero po niefartownej bramce Gutkovskisa w 94. minucie gry. Przyjmuje ich Garbarnia, która do tej pory strzeliła w lidze jednego gola. Czego można się spodziewać, naturalnie poza zwycięstwem łodzian? Cóż, skoro podopieczni Kazimierza Moskala w czterech meczach stracili tylko dwie bramki – pewnie niskiego wyniku.

Ale gdzie tam. Na wyludnionej Wiśle już po trzech minutach na prowadzeniu była Garbarnia. I co najlepsze – to był dopiero początek niespodzianek.

Reklama

Właściwie zgodna z przedmeczowymi prognozami była tylko jedna rzecz – optyczna i statystyczna przewaga ŁKS-u, który niemal przez pełne 90 minut atakował Garbarnię, próbując to strzałów z dystansu, to uderzeń wykańczających koronkowe akcje z licznymi wymianami piłek w środku pola. Istotnie, ten element gry ŁKS-u nie ulega zmianie od początku kadencji trenera Moskala, ale tak jak „krakowska piłka” ŁKS-u może się podobać widzom, tak znów, jak już kilka razy wcześniej, w innych drużynach Moskala, tabela zupełnie nie oddaje jakości gry. Brakuje skuteczności, wykończenia, szczęścia, może też parcia na bramkę? Determinacji? Wcześniejszej finalizacji ataku? Trudno wyrokować, fakty są takie, że Garbarnia poważnie zagroziła bramce Kołby jakieś pięć razy, co dało jej trzy bramki. Pod drugim polem karnym sytuacji było ze dwa razy więcej, ale goli ŁKS uzbierał ledwie dwa trafienia.

Starcie beniaminków, które w teorii dopiero uczą się pierwszej ligi, nie powinno szczególnie podlegać jej regułom, ale widać, że ŁKS i Garbarnia szybko dostosowały się do zasad panujących na zapleczu: graj tak, by nikt nie był w stanie określić, czy walczysz o awans, czy o utrzymanie (czy o jedno i drugie jednocześnie). Pomijając już zupełnie, że mecz obnażył trochę te nieszczególnie rozsądne zapisy licencyjne (średnią reklamą I ligi i samej Garbarni jest gra na 30-tysięczniku, na którym jest obecnych 600 widzów, połowa z Łodzi). Zamiast klimatycznego boju na obiekcie Garbarni, dostaliśmy mizerną podróbkę Ekstraklasy na gigantycznym stadionie Wisły zapełnionym przez garsteczkę kibiców. Tak, wiemy, Polsat musi pokazywać ładne obrazki, ale czy na pewno przebitki z pustego stadionu przy ul. Reymonta to takie piękno?

Na plus można policzyć grę obu zespołów – ŁKS już chwaliliśmy, ale i Garbarnia, gdy już konstruowała własne akcje, stawiała na widowiskowe środki – sporo było dryblingów, szczególnie na prawej flance, w jednej z sytuacji doszło zaś wręcz do oblężenia bramki Kołby, gdy na przestrzeni kilkunastu sekund krakowscy piłkarze oddali trzy zablokowane strzały. Drugą bramkę w I lidze zdobył młodziutki Jan Sobociński – niestety dla ŁKS-u, po premierowym trafieniu w Niecieczy, gdy dał łodzianom prowadzenie, tym razem skierował piłkę do własnej bramki. Znów duże wrażenie robili Dani Ramirez i Wojciech Łuczak, którzy stanowią o sile drugiej linii Rycerzy Wiosny, znów głową ukłuł Żenia Radionow, który dla klubu z al. Unii 2 strzela już od III ligi. To wszystko jednak nie wystarczyło do zwycięstwa, co jeszcze bardziej spłaszczyło tabelę. Łódź zamiast pozycji wicelidera u boku Rakowa, wylądowała w tym absurdalnie rozciągniętym środku tabeli.

Aha, warto tu wspomnieć również o przemianie dotyczącej gry GKS-u Katowice, który w Łodzi wręcz stłamszony, wielokrotnie ratowany przez Mariusza Pawełka, wczoraj pewnie i zdecydowanie pokonał Wigry Suwałki. I stąd też awans z ostatniego na czwarte miejsce w tabeli.

Kolejny rzut pierwszoligowymi kośćmi już we środę. Ciekawe, czy o którejś, którejkolwiek z drużyn będzie można wówczas napisać, że walczy o utrzymanie/awans.

Fot. Newspix.pl

Reklama

Najnowsze

Komentarze

5 komentarzy

Loading...