Reklama

Śmierć mamy, problemy w Holandii. Parzyszek szczery jak nigdy

redakcja

Autor:redakcja

15 sierpnia 2018, 14:33 • 22 min czytania 12 komentarzy

Przejście Piotra Parzyszka do Piasta Gliwice stanowiło spore zaskoczenie i jak na razie jest jednym z ciekawych ruchów transferowych letniego okienka w Ekstraklasie. Były młodzieżowy reprezentant Polski oferty z kraju miał od lat, ale zdecydował się dopiero teraz, gdy przetrwał najtrudniejszy rok w swoim życiu – pod każdym względem. W rozmowie z Weszło opowiada o tym szczerze jak nigdy przedtem i nie ukrywa, że w najgorszym okresie w PEC Zwolle był zupełnie zniechęcony do piłki. Dziś znów się uśmiecha, widać w nim wiele energii i optymizmu. Odsłania nam on trochę gorsze oblicze holenderskiej piłki, która znajduje się w coraz większym kryzysie. O wcześniejsze etapy kariery jedynie lekko zahaczyliśmy, bo już wiele razy o nich opowiadał, również na Weszło. 

Śmierć mamy, problemy w Holandii. Parzyszek szczery jak nigdy

W gliwickich barwach rosły napastnik jeszcze nie błysnął, ale to raczej kwestia czasu. Parzyszek nie grał w topowych ligach, ale mimo wszystko mowa o kimś, kto przed 25. urodzinami ma już na koncie prawie 80 goli w seniorskiej karierze. Tu przypadku być nie może. 

***

Takiego zainteresowania swoją osobą chyba jeszcze nie przeżyłeś. Po transferze do Piasta w każdym tygodniu był z tobą jakiś duży wywiad.

No już chyba trochę tego za dużo, ale wiem, że ten krok dla wielu był niespodzianką. Nie spodziewano się, że teraz wrócę do Polski, że będzie transfer z Eredivisie do Ekstraklasy, zwłaszcza że miałem jeszcze dwuletni kontrakt. Chcę się rozwijać i szczerze mówiąc, po półtora miesiąca jestem bardzo zadowolony i przekonany, że dobrze wybrałem. Czuję się o wiele lepiej niż przez ten ostatni rok w Holandii.

Reklama

Przekonujesz nawet, że widzisz w Gliwicach większy profesjonalizm niż w Holandii. To zaskakująca opinia, bo nam się chyba nadal wydaje, że każdy klub w Eredivisie ma 10 boisk treningowych i 20 osób w sztabie szkoleniowym.

Nic z tych rzeczy. U nas mało kto wie, że wiele klubów holenderskiej ekstraklasy na co dzień gra na sztucznej murawie. PEC Zwolle nie stanowiło wyjątku. Coraz częściej jednak słyszy się, że są plany wycofania się z tego pomysłu i powrotu do naturalnej trawy. Wszyscy zaczynają na to narzekać, a najwięksi mają coraz poważniejsze problemy, żeby ściągać dobrych piłkarzy z zagranicy. Nieraz naprawdę wielkie talenty odmawiają PSV, Ajaxowi czy Feyenoordowi, bo boją się większego ryzyka kontuzji przez granie na sztucznym. A te boiska też się zużywają, ich stan często już nie jest optymalny. Zwolle w tamtym sezonie wymieniło murawę, ale wcześniej jechało na jednej przez 10-11 lat. Przez to pod koniec grania na starej trzech czy czterech zawodników zrywało więzadła w kolanie. Boisko robiło się coraz twardsze, poślizg był mniejszy i nieszczęście gotowe.

Skąd w ogóle pomysł z tymi sztucznymi murawami? Holandia to nie zimna Rosja czy Kazachstan.

Oszczędność pieniędzy. Jeżeli murawę na stadionie masz naturalną, nie możesz na niej regularnie trenować, potrzebujesz boisk treningowych. Normalne boiska trudniej utrzymać w dobrym stanie, a śnieg w Holandii się zdarza, nieraz przez to odwoływano mecze. To też konkretne straty na kasie. A przy sztucznej murawie te problemy odpadają. Możesz na niej cały czas grać i trenować, pogoda nie jest problemem. Ale coś za coś.

Wiesz, ludziom w Holandii ciągle się wydaje, że Eredivsie jest super ligą. A prawda wygląda inaczej. Kluby coraz gorzej spisują się w europejskich pucharach, co zresztą dopiero co widzieliśmy, gdy Trenczyn zlał Feyenoord, a AZ Alkmaar odpadł z rywalem z Kazachstanu. PSV czy Ajax nigdy poniżej pewnego poziomu nie zejdą, zawsze będą miały wielkie talenty, ale to, co jest pod „spodem” wygląda już znacznie gorzej. Liga jako całość regularnie się cofa, finansowo także. Ostatnio analizowano płace i ogólne budżety klubów na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat. Jedna wielka kreska w dół. Coraz częściej piłkarze opuszczają Holandię z powodu niskich zarobków.

Kluby zaczynają popadać w długi?

Reklama

Nie, tutaj jest ok, umówione stawki ci płacą, ale mogą obiecać coraz mniej. A pamiętaj o wysokich podatkach, drogim życiu na co dzień. Sumując to wszystko, holenderska liga przestaje być zachęcającym kierunkiem.

Skąd się bierze ta zapaść? Eredivisie to już 13. liga w Europie, wyprzedziła ją nawet ekstraklasa duńska czy austriacka, a coraz bliżej są grecka, chorwacka czy szwajcarska. 

Nie wiem. Nie ma jednak przypadku w tym, że reprezentacja Holandii w 2010 roku była wicemistrzem świata, cztery lata później zajęła trzecie miejsce, a potem nawet nie zakwalifikowała się na Euro 2016 i rosyjski mundial.

Naprawdę nie masz pomysłu, skąd ta zapaść? W szkoleniu przecież Holendrzy nadal uchodzą za czołówkę.

Może chodzi o zaniedbanie treningu fizycznego i jego intensywności. Trenerzy, którzy pracowali za granicą – jak na przykład Ronald Koeman w Evertonie – podkreślają, że tam pracuje się znacznie więcej niż w Holandii. Futbol coraz bardziej się wyrównuje, już prawie każdy może być dobrze przygotowany fizycznie i taktycznie. Pewnie mógłbym powiedzieć złe rzeczy o Zwolle, ale akurat fizycznie w tamtym sezonie byliśmy bardzo dobrze przygotowani i tym często wygrywaliśmy. Pamiętam na przykład 3. kolejkę, mecz z Twente, czyli niezłą marką. Na początku drugiej połowy rywale zaczęli zdychać, a my wrzucaliśmy gaz.

Pamiętam, jak bardzo rok temu Lech Poznań górował fizycznie nad Utrechtem. Tłumaczyliśmy to sobie tym, że druga strona dopiero wchodzi w sezon.

A tak naprawdę Utrecht po prostu na takim poziomie był przygotowany i potem wcale nie musiało być lepiej.

Piast w porównaniu do PEC Zwolle w wielu aspektach pozytywnie cię zaskoczył.

Nie mówię, że to powszechne w Eredivisie, w De Graafschap takich różnic nie było, ale w Zwolle na przykład w sztabie nie mieliśmy fizjoterapeuty. Dyrektor sportowy uznał, że nie ma sensu kogoś zatrudniać na stałe. Był tylko gość, który na chwilę przychodził do klubu. I to najczęściej ostatni przychodził, pierwszy wychodził. Fizjoterapeuta nie może przychodzić po zawodnikach, zanim przygotuje się do pracy, mija przecież trochę czasu. O 13:00 jedliśmy obiad, a on się już zbierał do wyjścia. Mieliśmy masera z 30-letnim stażem, bardzo go szanowaliśmy, ale jednak nie wiedział wszystkiego. Robił masaże, zakładał tejpy, ale gdy miałeś problemy z biodrem czy kolanem, to zaczynały się schody. To maser siedział na ławce podczas meczów, była też pani doktor, która pracowała tylko przy takiej okazji.

Inna sprawa – regeneracja. Zdarzało się, że mieliśmy terminarz w rytmie sobota-środa-sobota. Wtedy odpoczynek jest szczególnie ważny, a w klubie były tylko szatnie i prysznice. Żadnej odnowy biologicznej i tak dalej. Z jednej strony klub coś pewnie oszczędza, ale potem ma piłkarzy gorzej przygotowanych i jest większe ryzyko z kontuzjami, więc patrząc na dłuższą metę można stracić.

Od kilku tygodni grasz w Ekstraklasie, na pewno ją też obserwujesz. Zastałeś to, czego się spodziewałeś, czy pewne rzeczy wyobrażałeś sobie inaczej?

Przyjechałem z myślą na „zero”, miałem wyczyszczoną głowę. Starałem się nie zakładać zbyt wiele do przodu. Nastawiłem się tylko, że skoro to najwyższa liga w kraju, to grają w niej najlepsi piłkarze, jacy w tym kraju są. Ok, Ekstraklasa w pucharach nie wypada najlepiej, ale ma coraz więcej atutów, żeby zachęcać do grania w niej. Poziom wcale nie jest taki słaby.

Ale chyba jednak doświadczyłeś sporej zmiany jeśli chodzi o filozofię futbolu, trafiłeś do ligi dużo bardziej siłowej i mniej finezyjnej niż Eredivisie. 

Tu zgoda. W Holandii obrońcy wybijają piłkę byle dalej tylko w ostateczności, to już naprawdę musi być pożar typu zamieszanie przed linią bramkową. Inaczej zawsze szukają rozegrania i – przez popełnione w tym elemencie błędy – czasami drużyna na tym traci. W Polsce częściej musisz piłkę po prostu wywalić, bo jest ryzyko.

Szkołę holenderską w pewnych elementach u ciebie widać: szybkie granie, przyjęcie z obrotem.

Tylko fizycznie jeszcze muszę popracować.

Nadal nie jesteś optymalnie przygotowany?

Dużo pracuję z trenerem przygotowania fizycznego.

Chcesz być jeszcze silniejszy? Mówiłeś po transferze do Anglii, że na samych mięśniach przybrałeś 6-7 kilogramów.

Wtedy chodziło głównie o masę. Teraz pracuję przede wszystkim nad siłą, dynamiką, skocznością. W Piaście zwracają na to uwagę i to mi się podoba. W Zwolle indywidualnej pracy też nie było.

Na razie zawsze wchodzisz z ławki. To było wkalkulowane?

Tak. Dołączyłem do drużyny dwa i pół tygodnia po rozpoczęciu przygotowań. Widzę na treningach, że forma zwyżkuje, dobrze się czuję, strzelam dużo goli w gierkach. Jeżeli trener będzie mnie potrzebował od pierwszej minuty, to teraz jestem gotowy.

parzyszek piast czolo fot. przemyslaw michalak

Z Michalem Papadopulosem razem chyba grać nie będziecie. Jesteście napastnikami o podobnym profilu.

Sądzę, że dalibyśmy radę w duecie. On mógłby być „dziewiątką”, ja nieco bardziej z tyłu. A już na pewno możemy się przydać we dwójkę w końcówkach meczów, gdy trzeba gonić wynik.

Wygraliście pierwsze trzy mecze, co jest sporym zaskoczeniem. Czujecie, że rośnie presja, że już trochę więcej musicie, a mniej możecie?

Nie, spokojnie. Patrzymy z meczu na mecz. Trener nam powtarza, że celem zawsze jest zwycięstwo, po to wychodzimy na boisko, ale na pewno przyjdą porażki i gorsze momenty. To nieuniknione. Nie ma sensu za bardzo wybiegać do przodu. Teraz jest Legia [rozmawialiśmy w piątek, dwa dni przed meczem, PM] i na tym się skupiamy. Potem przyjdzie czas na Jagiellonię. Patrzenie, co będzie za miesiąc, gdzie może zgarniemy punkt, a gdzie trzy i na jakim miejscu wtedy będziemy, może tylko zniszczyć drużynę.

Byłeś pozytywnie zaskoczony, że wszyscy w Piaście są dla ciebie mili i pomocni. Wydawało się, że to oczywiste w przypadku nowego piłkarza.

W piłkarskim świecie często jest inaczej. W duńskim Randers krajowi zawodnicy czuli się zaatakowani obecnością kilku obcokrajowców. Po paru miesiącach zacząłem rozumieć język i nieraz słyszałem, jak na nas nadawali. Nie czułem się tam chciany i akceptowany. Pójście tam było błędem, ale nie wszystko możesz przewidzieć.

Jak porównałbyś Waldemara Fornalika do trenerów holenderskich?

Widać, że jest bardzo szanowany, ma posłuch w drużynie. Mamy wyrównaną kadrę, 20-23 zawodników do grania, każdy głodny boiska, a on potrafi nad tym zapanować. Cały czas jest dobra atmosfera.

Latem od początku zakładałeś, że pora wrócić do Polski, że to byłby ciekawy wariant, czy po prostu tak wyszło?

Już rok temu poważnie myślałem o powrocie. Byłem wolnym zawodnikiem po sezonie z 25 golami w drugiej lidze holenderskiej, pojawiły się oferty z kraju. Rozmawiałem też z VVV-Venlo, które właśnie awansowało. Chciałem wreszcie porządnie sprawdzić się w Eredivisie, to był mój cel. Wyszło jak wyszło, pięć goli i trzy asysty w Zwolle to nie tragedia, ale liczyłem na więcej. W międzyczasie doszły przykre wydarzenia z moją mamą. Zawiodłem się wtedy na trenerze.

Zabrakło ci jego wsparcia?

W listopadzie trener przestał na mnie stawiać po spotkaniu, w którym się przełamałem i zdobyłem bramkę. Siedziałem na ławce i ewentualnie wchodziłem na parę minut. W ataku ciągle grał ktoś inny, nawet prawy obrońca. Na tej pozycji wystawiono chyba 7-8 zawodników. Pod koniec lutego jednak, gdy z  mamą było już bardzo źle, znów na mnie postawił. Wystąpiłem od początku z Heraclesem Almelo, strzeliłem gola i przebywałem na boisku do końca. Tydzień później mierzyliśmy się z Venlo, zagrałem bardzo dobrze, zszedłem w końcówce. Dwa mecze, dwa udane. Z Venlo graliśmy w niedzielę, w poniedziałek mama odeszła. Nie chciałem jednak oddawać miejsca w składzie, walczyłem o nie przez kilka miesięcy, więc nie odpuszczałem, mimo że każdy by zrozumiał. Trenowałem w ten poniedziałek, w kolejne dni też. Wszystkie sprawy załatwiałem tak, aby nie opuścić żadnego treningu. Pogrzeb odbył się w czwartek, mecz z Groningen był w niedzielę.

Nigdy nie zapomnę tamtego czwartku. Na zajęciach mieliśmy małe gry, czułem niesamowitą formę, to chyba był mój najlepszy trening w sezonie. Miałem pewność, że w niedzielę zagram świetnie.

Hat-trick dla mamy.

Dosłownie. W piątek zawsze odbywały się jakieś taktyczne rzeczy, trener woła mnie do siebie. Myślałem, że chodzi o jakąś drobnostkę, a on zakomunikował: – Zdecydowaliśmy, że nie będziesz grał w niedzielę. Chcemy na ten mecz inny typ zawodnika w ataku.

Nie chodziło o śmierć mamy, o to, że źle trenowałem. Nie miał znaczenia fakt, że nie zawiodłem w dwóch ostatnich meczach. Po prostu widzą teraz kogoś innego w składzie… W tym momencie coś we mnie pękło. Wróciłem do domu i powiedziałem narzeczonej: koniec! Tyle przeżyłem, walczyłem cały sezon, nic nie mówiłem, ale mam dość. Wtedy zdecydowałem, że latem na pewno odchodzę, bez względu na to, co się potem wydarzy. Nie zamierzałem dłużej pracować z tym trenerem. Agent też od razu się dowiedział.

Po Groningen zdobyłeś dwie bramki z Feyenoordem i jedną ze Spartą Rotterdam.

Nie miało to już dla mnie większego znaczenia. Pojawiły się myśli, że jeśli strzelę jeszcze 3-4 gole, to może odejdę za pieniądze, ale potem już nie kalkulowałem. Wróciłem do wyjściowego składu, ale prawie nie dostawałem piłek, słabo nam szło. A z Feyenoordem też zacząłem na ławce. Na początku drugiej połowy kibice Zwolle zaczęli jednak śpiewać o mnie piosenki, pojawiła się presja, żebym wszedł. Przegrywaliśmy już 0:3, nie było czego bronić. Koło 60. minuty trener kazał mi się intensywnie rozgrzewać. Na początku myślałem, że się pomylił. No ale ok, wszedłem, strzeliłem dwa gole, po walce przegraliśmy 3:4.

Potem rozpoczęła się przerwa reprezentacyjna. Przed sparingiem przy całym sztabie trener powiedział, że dobrze się prezentuję w ostatnim czasie i nie chcą już zmieniać napastnika, dlatego mam pierwszy skład na ostatnich sześć kolejek. Pomyślałem sobie: – Teraz to se możesz… W tak ważnym dla mnie meczu dajesz mi dwie minuty, a dziś nagle jestem potrzebny? I tak wiedziałem, że po pierwszym słabym występie będzie problem. Słowa zresztą nie dotrzymał, w ostatniej kolejce z AZ Alkmaar nie wstałem z ławki.

U Van’t Schipa napastnik najczęściej był najmniej ważnym ogniwem w ofensywie.

Miałem być głównie do zgrywania piłek, robienia miejsca pomocnikom i rozpoczynania pressingu. Mając takie zadania trudno o gole.

Ok, wróćmy do punktu wyjścia. Nie zakładałeś teraz z góry, że chciałbyś spróbować sił w Polsce?

Po prostu czekałem na to, co się wydarzy. Najpierw zadzwonili z Danii. Okazało się, że tamten trener jeszcze mnie nie widział i chciałby przyjechać na początek przygotowań w Zwolle, żeby się przyjrzeć. Przyjechał, ale nie byłem optymistycznie nastawiony, bo to znaczyło, że nie są do mnie przekonani. Potem pojawiły się sygnały z drugiej ligi tureckiej. Podałem swoje oczekiwania, nie poszedłbym do Turcji za drobne. Nie jest to atrakcyjny kierunek z punktu widzenia życia rodzinnego, zwłaszcza jeśli nie chodzi o Stambuł. Kontakt się urwał i odezwał się Piast. Ofertę z Gliwic miałem już wcześniej, bodajże dwa lata temu. Wiedziałem, że teraz ledwo się utrzymano, ale byłem otwarty na ten temat. W pierwszej kolejności chciałem porozmawiać z trenerem, żeby nie iść gdzieś na ślepo.

To zawsze było dla ciebie ważne, żeby dany klub miał pomysł, jak cię wykorzystać w drużynie.

Zdążyłem się przekonać, jacy ludzie potrafią być, ale zawsze chcę porozmawiać z trenerem i mieć pewność, że jest przekonany. Waldemar Fornalik dał mi poczucie, że będę potrzebny. Uznałem, że to jest ten moment i idziemy. Spakowaliśmy się i jesteśmy.

Finansowo musiałeś iść na kompromisy?

Mam lepsze warunki niż w Zwolle.

To mnie zaskoczyłeś. Ale można zakładać, że to się zwróci, masz być dla klubu inwestycją. Holendrzy chyba też tak zakładają, skoro przy dwuletnim kontrakcie puścili cię za darmo, ale ze sporym procentem z następnego transferu.

Pewnie tak to wygląda, ale aż tak bardzo o tym nie myślę. Dawniej więcej kalkulowałem, że jak teraz dobrze zagram, to może wtedy pójdę tu czy tam. Teraz mam stabilizację, a jak będę grał i strzelał, to coś na pewno przyjdzie. Nie myślę jednak, kiedy to nastąpi. Jeśli się uda, fajnie, jeśli nie, też nie będzie tragedii. Związałem się z Piastem na trzy lata, chcę tu po sobie coś zostawić. A powiem ci, że w Piaście wróciła mi radość z piłki. Cieszę się na każdy trening, ciągle robimy coś innego: wykończenia akcji, strzelanie na bramkę. W Holandii liczyło się głównie utrzymanie przy piłce, do znudzenia to ćwiczyliśmy. Jakieś wrzutki na treningach? Zapomnij. W ciągu dwóch miesięcy zdarzyły się raz czy dwa i to na „podłogę”. Wkurzało mnie to, jakby zakładano, że nie jesteśmy w stanie strzelać po dośrodkowaniach. W Piaście boczni obrońcy naprawdę potrafią fajnie dorzucić, w Zwolle to był rzadko spotykany luksus.

Jeszcze chwila i dojdę do wniosku, że ta cała holenderska myśl szkoleniowa jest mocno przereklamowana.

Pamiętaj, że w dużej mierze mówię o tym, co było w Zwolle. A tam całkowitą uwagę poświęcano jednemu czy drugiemu elementowi, zupełnie pomijając resztę. W De Graafschap proporcje były rozsądniejsze, tam zakładano, że środkowy napastnik może strzelać z głowy po wrzutkach (śmiech). Po mundialu w Rosji zaczęto mówić, że klasyczne „dziewiątki” wracają do łask – Harry Kane, Romelu Lukaku i paru innych. Ale nawet nie o to chodzi, jeżeli w trakcie meczu potrafisz obsłużyć napastnika 2-3 dobrymi dośrodkowaniami, wtedy widzisz, po co go masz. Na koniec nie chodzi o to, żeby ładnie zagrać – to może być przy okazji – tylko, żeby wygrać. Za 80 procent posiadania piłki nikt punktów nie daje.

Ale faktem jest, że Holendrzy zatracili proporcje?

Wydaje mi się, że ich myśl w pewnym momencie się zatrzymała i tam już została. Na zasadzie, że skoro wszystko sprawdzało nam się 10 lat temu, to dziś też będzie. Piłka się zmienia, świat się zmienia. Jak mówiliśmy, coraz więcej drużyn jest dobrze przygotowanych fizycznie i jeśli ty nie jesteś przygotowany co najmniej tak samo, nawet wyższe umiejętności mogą nie wystarczyć.

Mówisz, że w Piaście odzyskałeś radość z piłki. Miałeś sportową depresję?

Można tak powiedzieć. Od pewnego okresu coraz bardziej się wkurzałem. Cieszyło mnie pierwsze 10 minut treningu, a potem tylko się irytowałem, bo znów zagra ten sam skład, jakiś skrzydłowy będzie na „dziewiątce”. Odechciewało się, wracałem do domu w złym humorze. Za mną najcięższy rok w karierze.

Zawsze chcesz wiedzieć, czy jesteś potrzebny trenerowi, przed tamtym sezonem decyzję zamierzałeś podjąć po wyjątkowo dokładnej analizie. Nie wiedziałeś, że w Zwolle nie będziesz od strzelania goli?

Nie wiedziałem. Miałem długą rozmowę z trenerem. Mówił, że skrzydłowi często będą schodzili do środka, a za nich wbiegną boczni obrońcy i będą dośrodkowywać. Na jednej stronie mieli grać zawodnicy lewonożni schodzący w głąb na prawą nogę, druga strona „normalna”. Tak wyglądały deklaracje, a co zrobił? Lewonożni skrzydłowi na prawej stronie, prawonożni na lewej. Lewy obrońca – też głównie z prawą nogą. Samo schodzenie do środka. Jedynym zawodnikiem z boku, który ewentualnie mógłby mi normalnie wrzucić był prawy obrońca Kingsley Ehizibue. Nie mam do niego pretensji, to dobry piłkarz i daleko zajdzie w karierze, ale na ostatnich dwudziestu metrach nie za bardzo wiedział, co ma robić. Nie było to ćwiczone, a koledzy mu nie pomagali.

To, co ostatnio działo się w twoim życiu, wiązało się przede wszystkim z chorobą mamy, która trwała od dłuższego czasu…

Tak, od dziesięciu lat. Mamę zaczęła mocno boleć głowa, nie chciało przechodzić. Była pielęgniarką, w zasadzie nigdy nie chorowała, zawsze chodziła do pracy. A tu bolało 2-3 miesiące i żadnej poprawy. Naciskaliśmy na lekarzy, żeby dokładnie ją prześwietlili, ale oni przekonywali, że to migrena, że warto iść na masaże i inne zabiegi. Pewnego dnia wracam do domu od byłej dziewczyny, dzwonię do mamy. Nie odbiera. Dopiero ojczym powiedział,  że musiała jechać do szpitala, bo nie mogła wyjść z łóżka. Następnego dnia zjawiłem się w szpitalu. Mama mogła jedynie ruszać nogami. Nie reagowała, żadnych reakcji, nic. Miałem 14 lat, nie byłem przygotowany na takie sceny. Wieczorem znów zadzwoniono, że musimy przyjechać, bo jest już bardzo źle. Mama pracowała w tym samym szpitalu, tylko na innym oddziale i wreszcie jej koleżanki z pracy wymusiły na lekarzach dokładne badania. Okazało się, że ma obrzęk mózgu, od dawna zbierał się płyn. Jeszcze pół godziny i mogłaby już nie żyć! Znaleziono też pierwsze ślady raka mózgu. Najpierw jednak ściągnięto jej ten płyn i po operacji wyglądała lepiej niż trzy miesiące wcześniej.

A potem zaczęła się walka, różne zabiegi, naświetlania. Raka mózgu zniszczyć nie można, można go tylko uśpić na jakiś czas, spowolnić. Lekarze mówili mamie, że maksymalnie pożyje 25-30 lat, nikt z tą chorobą nie przeżył więcej. Rokowania były dobre. Mieliśmy 5-6 lat spokoju, a potem się zaczęło. Nawrót, operacja, spokojny rok i znowu. Ten ostatni rok to już wyraźne przyspieszenie choroby. Gołym okiem widać było, że mama nie wygląda jak wcześniej, że to gwałtownie postępuje. Gdy teraz pomyślę, że… Na każde Boże Narodzenie jechałem z mamą do Polski. Tym razem po raz pierwszy nie mogłem, jeszcze 21 grudnia graliśmy mecz. Mama powiedziała, że w takim razie też nie jedzie, bo to jest święto i chce być ze mną. No i okazało się, że to były nasze ostatnie wspólne święta. 27 grudnia mama miała atak epileptyczny, znów musiała leżeć w szpitalu. Lekarze po badaniach powiedzieli jej, że pojawiły się przerzuty i ma jeszcze 3-4 miesiące życia. Mogliby operować, ale istniało duże ryzyko, że po niej już by oczu nie otworzyła. Znajoma neurolog nie ukrywała, że będzie dobrze, jeśli doczeka swoich urodzin, które wypadają 21 lutego. Gdy sprawa stała się jasna, mama natychmiast pojechała do Polski, żeby być z rodziną. Ja musiałem być na obozie w Hiszpanii. Gdy do niej dołączyłem, na parterze miała już specjalne łóżko, bo było wiadomo, że szybko będzie się cofać, przestanie chodzić i tak dalej. Nie chciałem tego widzieć, ale z drugiej strony mogłem jej pomagać, być przy niej. Zawsze mi pomagała, w ostatnich chwilach mogłem się jej odwdzięczyć.

Można się przygotować na stratę kogoś najbliższego, gdy wiadomo, że wkrótce koniec?

W pełni nie, ale lepiej tak się żegnać, niż stracić kogoś bez ostrzeżenia w wypadku samochodowym. Na początku dużo płakałem. Ale byłem też wdzięczny za czas, który dostaliśmy „ekstra”, za te 10 lat. Poznała moją narzeczoną, widziała, jak zaczyna rosnąć jej wnuczka. To bonus, którego nie musiało być. Jak mówiłem, przebadaliby ją wtedy pół godziny później i straciłbym mamę mając 14 lat. Nie wiem, jak bym na to zareagował. Może zbuntowałbym się przeciwko całemu światu i poszedł zupełnie inną drogą? To był trudny czas, tęsknię za nią i codziennie o niej myślę, ale wiem, że tam na górze ma teraz spokój i nie cierpi. Mi było ciężko, a co dopiero jej? Ciągłe operacje, walka z bólem. Ile człowiek może coś takiego wytrzymać? Przyszedł jej czas na odpoczynek.

Miałeś ten ostatni uścisk za rękę, gdy już wiedziałeś, że zbliża się koniec?

Aż tak nie. Był moment, gdy myślami mama zupełnie odeszła, ale ciało jeszcze funkcjonowało. Wiadomo było, że to meta. 5 marca, godzina 23:03. Szykujemy się do spania i dzwoni ojczym. Od razu wiedziałem, z jaką wiadomością. Najciężej musiała mieć babcia, która mieszka w Toruniu. Pożegnała swoją córkę, nie taka powinna być kolejność.

Fakt, że miałeś przy sobie ukochaną kobietę i córkę na pewno pomógł przez to przejść.

Zdecydowanie. Mam dla kogo żyć, mam swoje zadania do wypełnienia. A wszystko, co teraz robię, robię też dla mamy. Chciałbym, żeby była ze mnie dumna. Mama dobrze mnie wychowała, wszyscy w rodzinie mi to powtarzają. Zawsze będę jej wdzięczny, również za to, że wyjechała do Holandii. Miała już wtedy 34 lata, to musiała być bardzo odważna decyzja. A wyjeżdżała sama, bez znajomości języka. I dała radę, znalazła kochającego męża i była powszechnie szanowana. Ojczym liczył, że na pogrzeb przyjdzie 50 osób. Od razu mu powiedziałem, że przyjdzie dużo więcej. Było 125-130 osób, a gdyby z Polski przyjechali wszyscy, których braliśmy pod uwagę, to wyszłoby 150. Przekonałem się, że wszyscy ją kochali, bo ona żyła dla wszystkich. A 24 lata temu postawiła na moje życie. Mój biologiczny tata, gdy zaszła w ciążę, dał jej wybór: albo on, albo dziecko. Odszedł, wybrała mnie. Zawsze będę o tym pamiętał.

Biologicznego ojca nigdy nie poznałeś? 

Nie i nawet nie mam ochoty.

Odejście mamy w jakimś stopniu ułatwiło decyzję o powrocie do Polski? Masz teraz bliżej do rodziny w Toruniu.

Bardziej nic nas już mocniej nie trzymało, żeby zostawać w Holandii. Jasne, narzeczona ma tam rodzinę, ale wróciliśmy na dwa i pół roku. Po roku czy półtora miałem już dość specyfiki życia w tym kraju, byłem gotowy znów wyjechać, ale skusiłem się jeszcze na Eredivisie. W Holandii za wszystko płacisz, a większość zarobków ci zabierają. Ceny ciągle rosną, nawet za wywóz śmieci kasują już 700 euro rocznie. Tylko płać, płać, płać. W drugą stronę to już tak nie działa. Zwrotów podatku za 2016 i 2017 rok do dziś nie dostałem, muszę czekać. Za to jak mam coś zapłacić, na pewno od razu dostanę rachunek. Wiem, że w tym aspekcie pewnie w każdym kraju jest podobnie, ale chodzi też o inne rzeczy. Patrząc, w jakim kierunku idzie świat, jacy stają się ludzie, niewykluczone, że po zakończeniu kariery już do Holandii nie wrócimy.

Jak narzeczona odnajduje się w Polsce?

Dobrze, zaczyna się uczyć języka, już się przyzwyczaiła do życia tutaj.

Mieszkacie w Katowicach?

Nie, w Gliwicach. Najpierw myślałem o Katowicach, ale nie uśmiechało mi się codzienne dojeżdżanie po 20-30 minut w jedną stronę. Rano nie lubię dłużej siedzieć za kółkiem. A tutaj wszędzie mam blisko, 10 minut jazdy i jestem w klubie.

Teraz masz gwarancję, że córka będzie dobrze mówić po polsku.

Tak, dorastając będzie znała trzy języki. Za jej podstawowy można dziś uznać niderlandzki, ale z polskim i angielskim też jej dobrze idzie.

Dawniej nie ukrywałeś, że marzysz o grze w Anglii. Dziś już nie planujesz?

Nie, to nie ma sensu. We wrześniu skończę 25 lat, ale przeżyłem już tyle, że mógłbym książkę napisać. Wiele widziałem w szatniach i poza nimi.

Na przykład?

Wszystko. Naprawdę.

Która szatnia najbardziej zapadła w pamięć?

Ta pierwsza, gdy zaczynałem grać w seniorach De Graafschap. Po treningach trzymałem raczej ze starszymi zawodnikami. Zawsze tak było. Przeżywaliśmy dużo rzeczy… Bycie piłkarzem to coś specjalnego, marzą o tym miliony, a udaje się nielicznym. Ale jak już wejdziesz do tego świata, musisz być twardy. To brutalny świat.

To miałeś na myśli, mówiąc, że dziś już mniej wierzysz ludziom w tym środowisku?

Tak. Najchętniej grałbym w piłkę i nie miał nic wspólnego ze światem piłkarskim poza boiskiem. Przekonałem się, że liczą się głównie pieniądze, że każdą obietnicę można złamać, że możesz być tylko pachołkiem, który nie będzie szanowany.

Gdzie się o tym najmocniej przekonałeś?

W Charltonie. Właścicielem klubu jest miliarder Roman Duchatelet. Zresztą… Spójrz na świeżego newsa z angielskich mediów. Piszą tam, że Duchatelet nie zamierza już płacić za wodę i śniadania dla zawodników z akademii. Po treningach ustawiają się w kolejce do kranu, żeby się napić. Butelkowana woda jest tylko dla pierwszego zespołu. Tak szanuje klub, tak szanuje młodych piłkarzy. Do wszystkich tak podchodzi. Dla niego piłkarz to nie człowiek, tylko pionek. Też tego doświadczyłem. Po transferze z dnia na dzień stwierdził, że albo odchodzę na wypożyczenie, albo idę do rezerw. Z St. Truiden wywalczyliśmy awans do belgijskiej ekstraklasy, zdobyłem 12 bramek. Chcieli mnie zatrzymać, też chciałem zostać i wtedy Duchatelet stwierdził, że St. Truiden nie będzie stać na pokrycie mojego wynagrodzenia. A przecież oba kluby były jego! Absurd. Kontrakt z Charltonem miałem do połowy tego roku, jednak bardzo szybko przeszła mi ochota na zostawanie tam. Umowę zresztą rozwiązałem wtedy ostatniego dnia okna transferowego tylko dzięki temu, że szef akurat był na wakacjach i zajął się tym ktoś inny. Uwolniłem się wtedy ja i kilku innych zawodników. Wszędzie znajdą się ludzie, którzy trochę ściemniają, ale są jakieś granice.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. Przemysław Michalak

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

12 komentarzy

Loading...