Reklama

Nie lubię chamstwa, prostactwa, układów i lobbowania

redakcja

Autor:redakcja

06 sierpnia 2018, 09:35 • 26 min czytania 26 komentarzy

– Jak coś jest nie tak, to o tym mówię. Nie po to, żeby przywalić, tylko żeby było lepiej. Przecież chyba nie ma takiego szalonego, który powiedziałby, że z polską piłką wszystko jest świetnie – Radosław Mroczkowski ostatecznie o trupach w szafie Sandecji, tamtejszych grach pałacowych, lobbingu zawodników, skrzywdzonym Adu. Dzisiejszy trener RTS opowiada też o składowych widzewskiego charakteru, wkradaniu się na mecze Widzewa w latach 80-tych, chodzeniu na treningi by podglądać Smolarka czy Możejkę, a także… zbudowanej w technikum kosiarce. Zapraszamy.

Nie lubię chamstwa, prostactwa, układów i lobbowania

***

Kilka tygodni ukazał się na Weszło tekst, który pana oburzył.

Nie pracuję w Sandecji ponad pół roku i nagle ktoś opowiada niestworzone rzeczy. To pokazuje, z jakimi ludźmi miał człowiek do czynienia. Wszystko mnie w klubie interesowało, bo chciałem, żeby wszystko było jak na najwyższym poziomie. Musieliśmy po awansie wskoczyć na wyższy pułap, wyzwolić się z pewnych przyzwyczajeń, czasem się pokłócić na zasadzie twórczego fermentu. Ale polskie środowisko piłkarskie jest oporne na krytykę. Mówisz coś, bo chcesz, żeby było lepiej, a odbierane jest to jak atak personalny. Gdy patrzę na ten czas z dystansu, to faktycznie można było się skatować. W imię czego? Nie warto, bo życie ma się jedno. Ta praca mnie nie boli, ale wtedy kiedy ma sens.

To był jeden z zarzutów – że pan chce decydować o wszystkim.

Reklama

Przypomnę pewną sytuację z Lecha Poznań. Przyjeżdżamy na Bułgarską. Biorę do ręki program meczowy. Otwieram. A tam Sandecja opisana jako klub kukułka. Same afery pijackie i tak dalej. Byłem tak wkurzony, że zawołałem pana z Lecha żeby wyjaśnił, co to jest. Powiedziałem, że zwrócę uwagę na konferencji, jeśli nie będzie sprostowania. I co? Klub dostał pismo z przeprosinami od Lecha. Mogłem nie reagować. Nie mój zakres obowiązków, totalnie, nie moje kompetencje. Ale mnie to zdenerwowało. Tak jakby w Lechu nie było afer… Tylko pan Jurek Cebula, nowosądecki dziennikarz, przejął się tym poza mną. Dbałem o wizerunek klubu, choć nie musiałem tego robić. Na tym przykładzie chciałem pokazać, że lubię mieć wgląd na wszystko, a jak coś jest nie tak, to o tym mówię. Nie po to, żeby przywalić, tylko żeby było lepiej. Przecież chyba nie ma takiego szalonego, który powiedziałby, że z polską piłką wszystko jest świetnie i nie ma pola do poprawy.

Zarzucano panu, że foruje np. Adriana Danka.

Adrian Danek to poukładany chłopak, top jeśli chodzi o podejście i przygotowanie do treningu. Na swoją pozycję w zespole zwyczajnie zasłużył. Początkowo nie łapał się do osiemnastki, był zawodnikiem wchodzącym na epizody. Gdy wchodził do zespołu, słyszał niewybredne żarty z trybun, które pozwalały sobie na wiele. Ludzie go hejtowali wykorzystując sytuację rodzinną. To wyzwalało w nim dodatkową motywację, chciał coś udowodnić. Wpuszczaliśmy go etapami, z czasem się rozwinął. Dziś trafił do Cracovii, z czego mam satysfakcję. Sandecja spadła, Adrian nie – i ja go niby forowałem?

Nazwał pan biuro prasowe pokemonami?

To nie wyszło ode mnie, a jeśli się z tym zgodziłem, to w kontekście żartobliwym, luźnej rozmowy. Ktoś ten epitet potraktował zbyt serio.

Miał pan zastrzeżenia do pracy biura prasowego?

Reklama

Był problem jeśli chodzi o sprawy medialne, nie wiadomo było, kto ma za co odpowiadać. Robił się bałagan. Rzecznicy zmieniali się notorycznie.

O co chodziło w pana konflikcie z Marcinem Rogowskim?

Jakim konflikcie?

Tak absurdalnym, że swego czasu żyło nim pół piłkarskiej Polski.

Pojawił się chłopak, który miał się zajmować sprawami medialnymi. Został przyjęty z Urzędu Pracy i nie wiem, czy był merytorycznie przygotowany. Byliśmy w I lidze, popełniał masę błędów, widać było, że nie pracował wcześniej w klubie piłkarskim, miał niewiele wspólnego z mediami. Uznałem – dobra, trzeba pomóc mu się nauczyć. Instruowałem – tego nie rób, tego nie wolno, skup się raczej na tym i na tamtym. I nikogo to nie bolało, a on się uczył, poczynając sobie coraz śmielej, a ja czułem się wręcz, jakbym go wychowywał. Dobrze było przez dłuższy czas. Jego poprzednicy mieli więcej wpadek medialnych, co można poczytać i na waszym portalu.

Pewnego dnia dowiedziałem się, że Marcin ma zostać zwolniony, a za niego ma się pojawić pan Śmierciak. Myślę, że artykuł, o którym rozmawiamy, równie dobrze mógł powstać z jego inicjatywy, bo znam tę charakterystyczną narrację. Śmierciak odszedł z Sandecji, bo chciał robić coś innego. Później był jeszcze pan Ogórek. Panu Śmierciakowi nie powiodło się i zaczął z powrotem starać się o stanowisko rzecznika. Sprzeciwiłem się, dlatego, że gdy był poza klubem, opisywał Sandecję w bardzo złym świetle, bez jakiegokolwiek szacunku dla choćby sztabu, z którym współpracowałem. Te artykuliki można było poczytać na 2×45 minut – paszkwile, żeby tylko przywalić. Niech pan sobie wyobrazi, że własną głowę nastawiłem, żeby Rogowski został wtedy w klubie. Poszedłem do prezesa, do kogoś z Urzędu Miasta, kto miał wpływ na decyzje, i powiedziałem, że nie zgadzam się na Śmierciaka. Nie po to wychowaliśmy sobie chłopaka, który zaczyna robić coś pozytywnego, żeby przychodził człowiek, który obrzucał nas błotem. Nie chciałem ze Śmierciakiem współpracować i powiedziałem mu to prosto w oczy. Wiem, że później wydzwaniał po znajomych, żeby mimo wszystko przeforsować swoją kandydaturę. Gdy się nie udało, znalazł się w „Sądeczaninie” i hejtował mnie do momentu, aż odszedłem.

To w którym momencie pańska relacja z Rogowskim tak się zepsuła?

Gdzieś później wpadł w układ z osobami w klubie. Siedział w pokoju z dyrektorem sportowym i został ewidentnie zmanipulowany. To jasne, że nie wszyscy w Sandecji byli po jednej stronie barykady. Ja traktowałem Marcina Rogowskiego jako człowieka, któremu mogę zwrócić uwagę, a on to zrozumie i wyciągnie wnioski. Umawiałem się z nim w wielu sprawach – kiedy zawodnik udziela wywiadu, co się dzieje, jak. Ale potem to się skończyło. Stał się trochę na zasadzie: przynieś, podaj pozamiataj u pewnych osób w klubie. Wkrótce wysłano go w roli kierowcy na lotnisko po słynnego Adu. Zbulwersowało mnie to. Miałem dzień wolny, byłem w Krakowie. Nagle odbieram telefon od kogoś niezwiązanego z klubem i dostaję pytanie, czy to prawda że przyjeżdża Adu. Odebrałem to jako żart, bo przecież musiałbym o tym wiedzieć, prawda? A jednak nikt mnie nie wkręcał. Byliśmy po dobrym meczu, bodajże po Jagiellonii. Zrobiliśmy punkty i była fajna atmosfera. A tu nagle niepotrzebna burza medialna.

Żeby zrobić transfer zawodnika, to trzeba się do tego przygotować rzetelnie. Oczywiście, że w I lidze bywały różne zwyczaje, ale w Ekstraklasie nie można działać w sposób chałupniczy. Byłem w Widzewie w trudnych czasach. Bywało kłopoty z finansami, przerabialiśmy zakaz transferów gotówkowych. Sprawdzałem wszystkich, jacy się pojawili. Tak udało się znaleźć Okachiego, Phibela, Alexa czy Bruno. Ja się nie boję poszukiwania zawodników, ale przygotujmy to w jakikolwiek sposób, porozmawiamy, a wtedy biorę to na klatę.

Podstawowa rzecz – badania lekarskie, których Adu zwyczajnie nie miał. Jeśli coś by mu się stało na treningu, trafiłbym do więzienia. Te badania w przychodni rejonowej nie były profesjonalne, głównie poczyniono starania , żeby zrobić mu zdjęcia. Poza tym ich pomysł padł już później, gdy zrobiło się zamieszanie, co swoje mówi. Mało tego: po miesiącu odebrałem telefon w klubie, żeby w końcu ktoś zapłacił za te badania. Ktoś podał, że za Adu zapłacił sponsor – nieprawda, klub poniósł konsekwencje i tyle. Może osoby, które go ściągały miały jakiś plan, ale ja go nigdy nie poznałem. Uważam, że nie można narażać na śmieszność ani drużyny, ani tego chłopaka, ściąganego z drugiego końca świata. Chwalono się – o Sandecji mówi się nawet w Wietnamie! Tak, mówiło się. Tylko nie za dobrze.

Nie mam pretensji do Rogowskiego, bo został wysłany po Adu, ale jeśli jedzie się po takiego zawodnika, to wypada założyć koszulę, marynarkę – jest się wtedy przedstawicielem klubu! A on pojechał z marszu, w dresie i klapkach. Ludzie śmiali, pytali „który to Adu”! Komedia. Zwróciłem mu na to uwagę przy chłopakach, na koniec treningu. Zapytałem, jak może taką sytuację firmować i dlaczego nie dowiedziałem się wcześniej. Trwały akurat przygotowania do Turbokozaka i zrobiła się chryja. Później dowiedziałem się, że pisze na mnie donos. No to jak się można poczuć? Traktowałem go – nie boję się powiedzieć – po ojcowsku, a nagle dostaję strzał. Stało się, to się stało, przyjdź, pogadajmy, porozmawiajmy, przecież da się wszystko po ludzku rozwiązać. To nie jest zły dzieciak, ale chyba zbyt ufny i ze zbyt małym doświadczeniem, żeby obronić się przed toksycznymi wpływami.

Mówił pan, że samego Freddy’ego było panu szkoda.

Dla mnie Adu to największy poszkodowany. Prowadziłem kiedyś reprezentację rocznik 89, nawet chłopakom Freddy’ego pokazywałem – zobaczcie jak można grać! Jego obecność można było wykorzystać w fajny sposób z korzyścią dla klubu, ale trzeba by to zaplanować. Nazwano go honorowym gościem Nowego Sącza – czemu nie! Przyjaciel Sandecji? Nie ma problemu! Może mógłby uruchomić kontakty, pomóc kogoś zaprosić. Natomiast on sam, wtedy i przy takiej organizacji, nie mógł być poważnym kandydatem. Dziwię się mu. Jakbym ja był Freddym Adu, to po takiej sytuacji, za straty wizerunkowe wytoczyłbym proces. Dziwię się, że to odpuścił.

Kwestia była też taka, że dostał pan zapewnienie o transferach, potem ich nie dostał, a jeszcze dostaje Adu jak na odlew.

Zrobiliśmy awans. Kończyła mi się umowa. Mocno zastanawiałem się nad swoją przyszłością i miałem ciekawe oferty. Na dwa mecze przed końcem sezonu zadzwonił prezes Kulesza z Jagiellonii. Powiedziałem, że możemy porozmawiać jak skończę sezon, bo jestem to winny chłopakom i wszystkim w Sączu. Sprawa się później gdzieś rozmyła, ale nie zmienia to faktu, że bliżej mi było do chłopaków, z którymi zrobiłem awans. To fajna rzecz osiągnąć coś i sprawdzić, czy da się radę wyżej. Nie chciałem zawieść drużyny. Nie było w składzie Cristiano Ronaldo, ale to charakterni chłopcy.

Czego pan wymagał?

Wzmocnień na kilku pozycjach, profesjonalnych warunków do przygotowań i treningów. Tu też chciałbym się zatrzymać. We wspomnianym artykule napisano bzdury o dwustu puszkach piwa. Na zdrowy rozum – dwieście puszek piwa? To żart? Kto ma w sobie taką pojemność? Kolejne wyolbrzymienie, tym razem żeby zrobić z chłopaków alkoholików. Pracowałem przy niejednym zespole, począwszy od reprezentacji i wiem, że nieraz zdarzają się sytuacje, gdy ktoś przekroczy regulamin, napije się. Prawda jest taka, że w Sandecji regulamin został przekroczony jeśli chodzi o alkohol, odsunąłem zawodników od treningów, nazajutrz przyjechały dwie osoby z zarządu, wyznaczyły kary i koniec. Wszystko odbyło się w sposób cywilizowany i nie miało nic wspólnego z jakimiś dwustoma puszkami piwa.

Idźmy dalej. Wzmocnienia. Chciałem pięć-sześć do czasu pierwszego zgrupowania przedsezonowego. Tymczasem otrzymywałem np. listę dwustu nazwisk na maila i żebym sobie przejrzał. To nie są standardy poważne. Wyobrażam sobie to raczej tak: mamy wyselekcjonowaną grupę pięciu-sześciu na daną pozycję i zastanawiamy się który będzie najlepszą opcją, dochodząc do kompromisu pomiędzy przydatnością boiskową a ekonomią. Do tego nie było nawet blisko. Doszło do tego, że na pierwszym treningu spotykaliśmy się w osiemnastkę.

To też absurdalny zarzut – Mroczkowski nie stawiał na młodzież. Pracowałem z młodzieżą przez lata. Wprowadzałem taką w Widzewie. W Sandecji był Szymek Kuźma, wielki talent, który mógł już być wiodącą postacią zespołu, ale pokonały go kontuzje. W I lidze zadebiutowali Smoleń, który grał najwięcej, a także Maślanka i Nowak. Ten ostatni notabene przez środowisko nowosądeckie postrzegany jako mega talent, ale mocno lobbowany. O Nowaku lokalnie robiono wielkie halo, bo strzelił sto bramek. No dobrze, innym chłopcom ich nie liczono, nie brano też pod uwagę jaki jest poziom juniorskich rozgrywek. Ale niech będzie, za sto bramek szacunek. Wytworzyła się jednak otoczka, że mamy gotowego fajtera na ligę, prawdziwego strzelca. Wziąłem go do treningu i widziałem przeciętność. Niech mi pan powie – który trener działałby na własną szkodę? Przecież jakby był taki dobry, to bym po prostu nim grał, bo pomagałby robić wyniki! Proponowałem: wypożyczmy go, niech się ogrywa, niech wykorzysta wiek młodzieżowca. Taką drogę przeszedł choćby Filip Piszczek. Mur, ściana.

Nie mam patentu na mądrość. Nie uważam się za guru. Może czas pokaże, że myliłem się co do Nowaka, Ale moim zdaniem lobbowanie go niszczy. Jego ojciec przykleił się do dyrektora klubu, jeździli razem na mecze. Taka sytuacja w ostatnim sezonie. Sandecja już spadła. Pan sobie wyobrazi – cała rodzina piłkarza leci-jedzie do Gdańska na mecz, bo syn, choć wcześniej nawet nieprzewidziany do osiemnastki, po burzy w Nowym Sączu ma zagrać i nagle wpada do składu. Mam szacunek do trenera Moskala, że nie dał sobie wejść na głowę i zamiast niego wpuścił Maślankę, który bardziej zasłużył na debiut. Po tej sytuacji podobno pan Nowak wpadł w szał, bo jego zdaniem kariera syna była rujnowana.

Z ciekawości, bo robiłem z nim wywiad: jak wypadł Damian Mrówka?

Ktoś ze sztabu powiedział, że jest taki chłopak, który strzelił pięćdziesiąt bramek w okręgówce. No to dawajcie go na trening! Niech przyjdzie. Potrenował z nami. Fajny, sympatyczny, wiele dobrych zachowań. W tamtym momencie Ekstraklasa go przerastała, ale powiedziałem mu: słuchaj, mnie to nie boli, możesz trenować kiedy zechcesz. Zapraszam na każdy trening. Przychodził, ale nie było to dobrze odbierane, bo podobno zabierał miejsce Nowakowi. Zupełnie jakbym jakąś politykę uprawiał. A dla mnie Mrówka miał po prostu smykałkę do strzelania bramek i mógł się rozwijać.

Albo sprawa z synem Darka Gęsiora. Darek to nie jest ani mój przyjaciel, ani kumpel, znam go z boiska i pracy trenerskiej. Chłopaka wzięliśmy na zasadzie młodzieżowca potrzebnego do rywalizacji. Szybko usłyszałem, że to mój wymysł, że transfer po koligacjach z Darkiem Gęsiorem. Właściwa tam miejscowa zazdrość. Na dzień dobry młody Gęsior usłyszał od trenera rezerw Roberta Kubieli, że jest tu tylko po znajomości i co on sobie myśli. Rugał go, hejtował i – według słów chłopaka – nie wyznaczając konkretnych zadań. Poprosiłem o spotkanie z trenerem Kubielą w obecności prezesa.

Dążył pan do zwolnienia trenera Kubieli.

Tak, ale chodziło o inne sytuacje. Rezerwy są po to, żeby zawodnicy, którzy nie mogą zagrać w jedynce, mieli gdzie potrenować. Zostawiliśmy raz zawodników i trener, mając mecz w niedzielę, w piątek zorganizował rozruch, a w sobotę dał im wolne. Chciałem, żeby ktoś się nimi zajął, żeby mieli profesjonalne zajęcia. Powiedział, że nie mógł, bo ma inną pracę. Chłopie, to jest Ekstraklasa, jeśli nie jesteś w stanie tego wykonywać, to tego nie rób, zwolnij się.

A jak było z nie podaniem ręki pani Witkowskiej?

Bardzo chciałem do tego wrócić. Zadam pytanie: kto powinien pierwszy wyciągnąć rękę w takiej sytuacji, gdyby spotkał panią Witkowską? Ile osób wie, że gdybym ja to zrobił, byłoby to faux pas?

Cała sytuacja, krok po kroku. Byliśmy po naszym pierwszym ligowym meczu w Niecieczy. Mamy pięć minut do wyjścia, stoję przy drzwiach. Biegnie dyrektor Aleksander z prezesem Haslikiem i chcą wejść do szatni. Ale zaraz, w jakim celu? Mówię, że nie ma opcji, nie mam w zwyczaju wpuszczać do szatni przed meczem, tym bardziej na poziomie Ekstraklasy. Oni nakręceni, że skoro są prezesem i dyrektorem, to mogą wszystko. Nie, szatnia jest moja i zawodników, taką przyjmuję zasadę. Oczywiście jest od niej odstępstwo – spotykamy się na obiedzie dzień wcześniej, dowiaduję się, ze chcieliby chłopakom życzyć dobrego meczu. Na pewno byśmy zaprosili w odpowiednim momencie. Ale kto rozumie ten sport, wie jak istotne są ostatnie minuty przed pierwszym gwizdkiem i że coś takiego jest brakiem wyczucia.

Były w I lidze sytuacje, gdzie do szatni wchodzili ludzie. Mieliśmy serię zwycięstw, to wbiegało po meczu pół zarządu, Żeby pogratulować chłopakom, przekazać, że jutro dostaną premie czy pensje. To był pewien przyjęty kanon, dawało power, pozwalałem. Ale nikt nie wchodził na pięć minut przed meczem.

Zdarzenie z panią prezes miało miejsce po meczu. Stałem przed szatnią, przyszła pani w towarzystwie księdza kapelana, Józefa Wojnickiego. Nie wiedziałem wtedy, że to jest pani prezes, nie miałem przyjemności z nią rozmawiać. Podeszli pod szatnię i powiedzieli, że chcieliby wejść. Ale jak to, zaraz, obcy ludzie do szatni? Nie mam w zwyczaju wpuszczać obcych do szatni. Powiedziałem, że nie ma takiej opcji w tym momencie. Był remis, byliśmy trochę wkurzeni, niektórzy w strojach nieodpowiednich, niektórzy nieprzebierający w słowach. Chciałem to rozegrać najdelikatniej jak można. Może w Termalice pani prezes wchodzi do szatni piłkarzom, ale ja mam inne zwyczaje, przepraszam, tak pracuję.

W pierwszej lidze znosił pan gorsze warunki.

Ale tam wszystko wiedziałem. Wszystko było konsultowane. Wiedziałem, że będzie chałtura i byłem na to gotów. Gdy trafiałem do Sandecji, zdawałem sobie sprawę, że nie ma nawet gdzie trenować, ale przyjąłem to jak facet, na klatę, pomyślałem: dobrze, spróbujemy z tego wyjść. Ale w Ekstraklasie miało być inaczej, rozmawialiśmy o innych standardach. Powstała nowa spółka, wszystko miałem konsultować z dyrektorem klubu i jeszcze szeregiem osób. Któregoś razu odbieram telefon i gość z zarządu mi bełkocze przez telefon, żebym wziął na obóz tego i tego młodzieżowca. Powiedziałem: dopiero co skończyli rozgrywki juniorskie. Potrzebują odpoczynku, a później będę im się przyglądał. Powiedział: „to kurwa nie, ja to sobie załatwię z prezydentem”. Później ten człowiek przyszedł, przeprosił. I ja rozumiem, że każdy ma chwilę słabości. Bywa. Ale to obrazuje jakie były próby i jakie sytuacje. Jestem spokojnym człowiekiem, ale nie lubię chamstwa, prostactwa, układów i lobbowania. Pracuję godnie. Nie wykorzystując żadnych sytuacji na swoją korzyść. Zawsze mogę podnieść głowę do góry.

Cieszy się pan ewidentnie, że ma Sandecję za sobą.

Zeszło ze mnie powietrze. Na początku awans, sympatia wszystkich, jak to u debiutanta. Sympatyczne sytuacje – wygraliśmy w Gdańsku, wracamy pociągiem, ludzie nam gratulują, cieszą się z wyniku Sandecji. Na Lechu czy Jagiellonii też mieliśmy dostać w czapkę, a stało się inaczej. Przewidziałem, że listopad będzie dla nas trudny. Argumentowałem – przyjdą kontuzje, kartki, zabraknie nam ławki. Dlatego tak naciskałem na potrzebę wzmocnień. Nikt nie rozumiał jednej rzeczy – awans robił zespół 30+, w dużej mierze na charakterze i zaangażowaniu. Wybiegaliśmy ten awans, ale to był ogromny koszt energetyczny. Przerwa między końcem I ligi a startem Ekstraklasy była krótka, można było do pewnego momentu pojechać na entuzjazmie, trochę organizmy zregenerować, ale w pewnym momencie musiało zabraknąć paliwa i świeżej krwi, większej rywalizacji, rotacji.

Nie chcę już wracać do tych tematów. Długo by opowiadać, zostałem tamtym tekstem sprowokowany do wypowiedzi, ale zamykam ten epizod na dobre. Chciałbym, żeby Sandecja miała tyle dobrych momentów, ile miała za czasów mojej pracy. Kibicuję, by wróciła do Ekstraklasy. Poznałem tam wielu dobrych ludzi, których dobrze wspominam. Zarazem odpocząłem od tego co się działo w Nowym Sączu, patrzę teraz z dystansu, rozmawiam z ludźmi i wiem, że wypadają tam trupy z szafy. Niech każdy sam się zastanowi czy aktualna sytuacja w Sandecji nie wskazuje kto miał trochę więcej racji.

Ile może pan powiedzieć o kulisach trafienia do Widzewa w tak niecodziennym momencie, czyli tuż przed ostatnią kolejką?

Gdy dostałem zaproszenie na spotkanie, byłem przeświadczony, że będziemy rozmawiać o przyszłym sezonie, względnie o mojej pracy w Widzewie w innej roli. Śmieszna sytuacja, bo w środę miałem podpisać umowę z innym klubem.

Jakim?

Wolę nie zdradzać.

A poziom?

Pierwsza liga.  Na mecze Widzewa przychodziłem, obserwowałem, kibicowałem. Ale moment… trochę szaleństwo.

Dopiero co rozmawialiśmy, że chciałby pan wreszcie mieć spokój w pracy, a tutaj ostatnia kolejka, walka o awans, wchodzenie w cudzą drużynę. Na finiszu. Pełne zaprzeczenie spokoju.

Ale ja się nie boję trudnych wyzwań. Tydzień był stresujący, ale też bez przesady – gwarantuję, że spałem dobrze.

Co było największym problemem w tym kluczowym tygodniu?

Czas. Mieliśmy wspólne 3-4 treningi. Poza tym sprawienie, żeby drużyna uwierzyła w siebie. Szatnia była przygaszona. Trening, jakaś gierka, a wszyscy cisi. Zero żartów, uśmiechu. Wszyscy spięci, na baczność. To było całkowicie nienaturalne. Wiedziałem, że tak zostać nie może. Przerwałem któregoś razu zajęcia. O czym rozmawialiśmy – tajemnica szatni. Ale podziałało, po dwóch dniach było na treningach więcej radości. Cieszy mnie też, że uszanowano moją prośbę o ciszę medialną na te kilka dni. Ci piłkarze byli złapani w wir, musieli się ciągle z czegoś tłumaczyć. Tutaj mogli się od tego odciąć, a po meczu wszyscy byli znowu dostępni dla każdego.

Ale ten mecz, delikatnie mówiąc, też się nie układał. Był sprawdzianem również pańskich umiejętności.

Nawet wybór jedenastki… po kilku minutach kontuzja Pieńkowskiego, młodzieżowca. Pamiętamy jakie są przepisy, trzeba więc nie tylko przeprowadzić zmianę, ale całą taktyczną roszadę, by wszedł młodzieżowiec. Zostaliśmy zmuszeni do gry w ataku pozycyjnym, straciliśmy w banalny sposób bramkę… Ważne jednak, że drużyna po przerwie zostawiła to, co było złe za sobą.

Rzucał pan w szatni butelkami, spadła tablica?

Nie. Nic nie spadło! O dziwo. Chyba niektórzy z chłopaków spodziewali się, że będzie gorąco. Ale ja w takich momentach inaczej działam – na chłodno, konkretnie. I to też myślę, że chłopakom pomogło.

Pan się czuje w Widzewie jak u siebie w domu?

Na pewno w dużej mierze tak. Czuję to miejsce dobrze, ludzi znam. To jest zupełnie inna praca niż ta poprzednia, która w pewnym  momencie stała się męcząca, nie ukrywam.

Teraz zamiast samotności na drugim końcu Polski do pracy z domu parę minut samochodem.

Gdyby nie rondo na Niciarnianej i tunel, byłoby dziesięć minut.

Miła odmiana.

Inny temat. Nie ma porównania.

Kibice często pana zaczepiają na ulicy?

Zdarza się i powiem tak: staram się nigdy nie spieszyć. To miłe, poza tym mam poczucie, że robimy coś razem. To nie jest tak, że Widzew i jego wyniki są wyłącznie moją pracą. To się zazębia z tym, co robią kibice. Też zupełnie inna sprawa niż w Sandecji.

Czasami się zastanawiam czy, przynajmniej na tym etapie, wspaniała frekwencja Widzewa nie jest mieczem obosiecznym, bo niektórych może paraliżować taka presja.

Jak mam możliwość, staram się trochę tonować oczekiwania kibiców. Trzeba wyważyć oczekiwania do poziomu umiejętności zawodników. Fajnie, że stawiamy sobie wysokie cele, ale tu nie będzie dziewięćdziesięcioprocentowej skuteczności podań ani pogromu za pogromem.  Choć dzięki presji ze strony kibiców mam wrażenie, że w większym stopniu sami się dyscyplinują i zdają sprawę z tego nad czym mają pracować. Z drugiej strony, niektórych to może usztywnić. Nie na każdego krzyk jest tak samo dobrym rozwiązaniem. Do różnych ludzi dociera się w różny sposób.

Jeśli miałby pan o coś poprosić kibiców Widzewa, co by to było?

Aby wciąż była tak samo dobra frekwencja, ale o to chyba nie trzeba się martwić. Doping, także w trudnych momentach. I ja też zdaję sobie sprawę, że tych trudnych momentów nie może być nie wiadomo ile, ale jakieś będą się zdarzać, bo to jest sport. Wtedy mam nadzieję, że będzie trochę cierpliwości.

Jaki będzie Widzew trenera Mroczkowskiego, gdy będzie pan z przekonaniem mógł powiedzieć: tak, to mój autorski zespół?

Skuteczny. Grający ofensywną piłkę, potrafiący narzucić własny styl. Kibice Widzewa lubią grę kontaktową, ale też do przodu, gdzie drużyna nie czeka na przeciwnika. Kadrowo chcemy powoli dokładać kolejne cegiełki, czyli kreować zawodników młodych, perspektywicznych, ale pamiętamy o bieżących zadaniach. Awans, potem kolejny awans, w perspektywie Ekstraklasa.

W Sandecji interesował się pan nie tylko sprawami drużyny. Podobnie będzie w Widzewie?

Tu też interesuje mnie wszystko, taką mam naturę.

W akademii Widzewa zameldował się ostatnio Marcin Płuska. Pan też miał spore osiągnięcia w pracy z młodzieżą, czy tutaj zaangażuje się pan bardziej?

Tak, na pewno będę się interesował sprawami akademii i mam swoje pomysły. Ale na razie jestem w Widzewie sześć tygodni, żyję budową pierwszego zespołu. Jak widzimy się z Marcinem, zawsze przegadamy niejeden temat. Wiadomo, że akademia nie może być tylko ładnym hasłem, tylko kluczem do rozwoju klubu. Trzeba ku temu stworzyć warunki, struktury, by szkolenie było optymalne, konkurencyjne z najlepszymi w Polsce. Teraz Polska ucieka. Nie wszyscy chcemy zrozumieć, że dzisiaj jest trochę inny świat. Mamy obiekt na Łodziance, który wykorzystuje pierwszy zespół, ale to nie jest obiekt który spełnia potrzeby akademii. Trenuje tu pierwszy zespół, juniorzy, rezerwy, może do U15 te grupy się pomieszczą. Ale akademia to też roczniki młodsze i nie może być tak, że trenują w różnych miejscach, rozsianych po całej Łodzi. W niektórych klubach baza jest zaraz przy stadionie. Patrzy się na boiska wokół głównego obiektu, a tam pełno młodych adeptów.

Lech Poznań chociażby. Albo Feyenoord i De Kuip, wokół którego jest mnóstwo boisk.

Tak, przez to odbywa się pierwsza inicjacja, wychowanie, inspiracja. Tego brakuje. Teraz w miejscu, gdzie niegdyś widywałem ćwiczącą młodzież, mamy parking. Dalej – Łodziankę dzielimy z rugbistami. Jakie potrafi być boisko po ich treningu – nie trzeba wielkich zdolności przewidywania, szczególnie gdy przyjdą pogody jesienno zimowe. Dlatego myślę, że ośrodek dla młodzieży to kolejne zadanie stojącej przed klubem, który chce się rozwijać. Wymóg czasów.

Pan zawsze był widzewiakiem?

Tak można powiedzieć. Na pierwszy trening przyjechałem sam autobusem 64. Zapisałem się do grupy trenera Jacka Syski, który prowadził mój rocznik. Ale z mojej perspektywy to było tak daleko, autobus jeździł tak naokoło i tak długo, że po pewnym czasie stwierdziłem, że nie dam rady. Start był bliżej, zapisałem się, znowu sam. Nie było mojego rocznika, trener przygarnął mnie do starszej grupy, tam sobie wegetowałem dopóki nie pojawił się mój rocznik w klubie. Start był wtedy trzecim klubem Łodzi, kto się wyróżniał zazwyczaj szedł do Widzewa.

Jak pan złapał widzewskiego bakcyla? Kwestia osiedla będącego za Widzewem?

To też, ale przede wszystkim mecze Wielkiego Widzewa. Miałem takiego bakcyla, że przyjeżdżałem nawet na treningi RTS. Siadałem na starej trybunie za bramką. Pamiętam do dziś jak Włodek Smolarek ustawiał piłkę, jak strzelał i futbolówka nabierała rotacji tak, że co i rusz wkręcała się w samo okienko bramki. Poza tym mecze pucharowe na ŁKS-ie, wiadomo jak było – zero biletów. Bez szans się tam dostać. Ale mieliśmy sposoby, jak to młodzi chłopcy. To się do kogoś przykleiło, to się wykorzystało gapiostwo pilnujących, albo po prostu ich uprosiło, żeby wpuścili. Jak wszedłeś na koronę stadionu już cię nie wyganiali. Nie wiem ilu wtedy mogło być na ŁKS-ie kibiców – stadion mieścił trzydzieści tysięcy widzów, ale moim zdaniem było ich o wiele więcej. Pamiętam bramki strzelane w trudnych momentach, Włodka Smolarka w każdej strefie potrafiącego przytrzymać piłkę. Albo Krzyśka Surlita, który zagrywał na nos piłki lecące przez czterdzieści metrów. Ostatnio powiedziałem na treningu do zawodnika:

– Zagraj przekątną jak Surlit!

Nie wiedział o co chodzi. Dobra, przepraszam cię serdecznie, masz prawo, nie te lata, ale zaświeciło mi się, że może puścić im kasety starych meczów Widzewa? Wiesiu Wraga na spotkaniu ze Stowarzyszeniem Byłych Piłkarzy Widzewa zaoferował, że użyczy nam kaset. Myślę, że tak zrobimy, mamy w klubie doskonałe warunki, żeby to przypomnieć.

Z tego co pan mówi zgaduję, że dziecięcym idolem był Smolarek.

Lubiłem też bardzo Andrzeja Możejkę. Robił swój show. Na niego się chodziło. Wit Żelazko pozwalał Andrzejowi  stać na piłce. Możejko stawał na niej, dokładał rękę jakby wypatrywał co się dzieje.

A widzi pan, widziałem to tylko u Kanczelskisa z Rangers.

Skopiował Możejkę! Potwierdzał to nawet Zbigniew Boniek w jednym z wywiadów czy w książce. Przeżyciem było też gdy chodziłem do technikum mechanicznego, do którego zaocznie chodzili też Wiesiu Wraga, Krzysztof Świątek i Zdzisław Rozborski. Pewnego razu akurat przyszli na zajęcia z historii, coś tam musieli odrabiać. Pamiętam, że pani, też kibicka Widzewa, bardzo wysoko ich oceniła, oczywiście głównie przez pryzmat ostatniego meczu (śmiech). Na pewno nie pamiętaliby mnie gdybym im przypomniał sytuację, ale siedziałem wtedy z nimi w klasie. Duża sprawa.

Na co poszedł pan do technikum?

Jak wybierałem szkołę średnią, to głównie żeby mieć blisko na Start. Nie miałem zainteresowań mechanicznych. Kierunek – technologia i budowa maszyn, ale to nie był mój konik. Na zaliczenie pracy dyplomowej musiałem złożyć kosiarkę. Robiliśmy projekt z kolegą, kupowaliśmy części, o które wtedy nie było tak łatwo jak teraz – trwało to wszystko z pół roku! Ale zrobiliśmy tę kosiarkę. Służyła potem komuś, nawet nie wiem ile lat.

Ale to, że wybrał pan technikum takie a nie inne tylko ze względu na piłkę pokazuje, że wierzył pan, że zrobi karierę jako piłkarz. Tymczasem funkcjonuje pan trochę w wyobraźni kibiców jako człowiek, który od zawsze był tylko trenerem.

Mało kto chyba pamięta jakim klubem był wtedy Start. W jego barwach debiutowałem w ówczesnej drugiej lidze, czyli dzisiejszej pierwszej, także nie był to jakiś podwórkowy poziom, tylko centralna liga, zaplecze Ekstraklasy. W kategorii U18 jako reprezentacja Łodzi byliśmy w swoim roczniku najlepsi w Polsce. Ze Startem co prawda spadliśmy, ale w III lidze tych spotkań też było sporo. Szukałem kiedyś tych statystyk i faktycznie, ciężko je znaleźć, czy na 90minut.pl czy gdzie indziej – są dokładne ale tylko od któregoś sezonu. Prawdą jest jednak, że w pewnym momencie zaczęło dokuczać zdrowie, a konkretnie pachwina. Ówczesna medycyna była jaka była, wybrano złą metodę leczenia, jak wróciłem, to katowałem się a nie grałem. Ciągnięcie tego było bez sensu. Jeszcze końcówkę gry w Starcie już łączyłem z pierwszą grupą szkoleniową, rocznikiem 80, z którego do Ekstraklasy przebił się choćby Michał Białek.

Był w czasie lat dorabiania się pozycji w świecie piłki taki trudny moment, kiedy nie wiedział pan co ze sobą robić?

Po studiach. Nie wiedziałem co dalej. Zaczął się rok szkolny. Koniec września, a ja nic – nie no, to jest niemożliwe.

Siedział pan w domu?

I zastanawiałem się.

Na garnuszku rodziców?

Nie, na własnym, po ślubie byłem.

To tym bardziej motywacja, żeby coś znaleźć.

Oj tak, trzeba było się po męsku zabrać do roboty. Miesiąc tylko był taki trudny, ale na koniec września poszedłem do kuratorium, był 1992 rok. Skierowali mnie do szkoły 199 na Widzewie. Szukali nauczyciela. Tradycje sportowe – przy sali gimnastycznej jeden dyplom za ping ponga, jeden za dwa ognie. Niedaleko była większa szkoła na Czernika, tam skupiał się sport. Ale zaczęliśmy pracę. Krok po kroku pojawiały się efekty. Wprowadziłem gimnastykę korekcyjną, założyliśmy z kolegą ze studiów SKS, dodatkowe zajęcia. Miałem też zdolną grupę dziewczynek, wśród nich Alę Perlińską, późniejszą reprezentantkę Polski w koszykówce, choć do pewnego momentu wielu w nią nie wierzyło i nie chcieli jej dać szansy. Później poszedłem do dużej szkoły przy Żeromskiego, technikum włókiennicze. W Widzewie miałem rocznik 1984, klasę sportową, prowadzoną według autorskiego programu, żeby dzieciaki mogły jak najlepiej łączyć szkołę i grę w piłkę.

Jakie powinny być cechy widzewiaka?

Solidność. Nieustępliwość. Zaangażowanie, czy to mecz, czy trening. Mentalność typu – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Wspomniane spotkanie ze Stowarzyszeniem Byłych Piłkarzy Widzewa. Wspólna inicjatywa, nikt nic na siłę nie robił. Niektórzy młodzi piłkarze są w klubie krótko, nie znają historii, to jest dla nich wprowadzenie do widzewskiego charakteru można powiedzieć. Spotkanie w luźnej atmosferze, plenerowe, ale owocne. Spontanicznie zawiązywały się rozmowy, ktoś opowiadał o dawnym meczu, atmosferze, zwyczajach, a młodzi chłonęli. Widziałem też po tych legendarnych graczach, że jeden drugiemu nie zagląda w to, co kto osiągnął. Jednym po karierze bardziej się powiodło, innym mniej, ale to nigdy nie ma znaczenia. Siedzą i są sobie równi, nikt nie jest ponad. Jak coś nie gra, mówią sobie prosto w oczy. Myślę, że tak samo budowana była ich drużyna. Historie o nich słuchałem z pierwszej ręki, bo Andrzej Możejko, gdy wrócił z Finlandii, grał w Starcie. Zabierał nas między treningami – chłopaki, jedziemy na Piotrkowską na kawę! Wsiadaliśmy do jego Citroena, jechaliśmy na miasto. Dbał o to, by drużyna była jednością i miała dobrą atmosferę.

Jest w tym momencie w Widzewie ktoś, kto potrafi tak samo skupić wokół siebie?

Myślę, że nie do końca, ale ja też mam ten pułap inaczej zawieszony. Jest jednak postęp. Gramy sparing latem, toczy się średnio. Nagle ktoś krzyknął, że może to jest sparing, ale to jest Widzew. A Widzew zawsze ma grać na serio. Zgadzam się z tym i cieszę się, że to wyszło oddolnie, prosto od piłkarzy. Ja też im wpajam – sparing wygraj, gierkę wygraj, buduj w sobie mentalność zwycięzcy.

Każdy kto trafia do RTS, musi zrozumieć czym jest Widzew, bez tego w pełni się nie zaadoptuje, a więc i nie zagra na miarę swoich możliwości?

Tak, to jest kluczowe. Jak patrzę na potencjalnych nowych zawodników, w pierwszej chwili patrzę jaka to osobowość.

Była podczas trwającego okienka sytuacja, że był w zasięgu dobry piłkarz, ale uznał pan, że to nieodpowiedni charakter?

Może nie wśród nowych, ale z obecnej kadry wśród młodzieży. Umiejętności może fajne, ale nie ta mentalność, a może nie ten moment.

Ale to młodzi chłopcy. Tworzywo.

Ale jeśli ktoś jest tutaj, powiedzmy, rok, a wciąż ma problem z przyzwyczajeniem się do presji, no to może temu komuś trzeba pomóc i z tej presji go odciążyć. To są pojedyncze przypadki, które ładnie się uwidaczniają, kiedy jest mecz, kiedy jest rywalizacja, walka o wynik.

Obieca pan awans?

Zrobię wszystko, żeby awans był, bardzo bym go chciał. Ale to jest sport. Obiecywanie nie byłoby fair.

Rozmawiał Leszek Milewski

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
2
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

26 komentarzy

Loading...