Reklama

Piękni dwudziestoletni

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

05 sierpnia 2018, 19:39 • 10 min czytania 3 komentarze

– Bieg był piekielnie szybki. Kiedy wpadliśmy na metę i zobaczyliśmy wynik… To był jeden z największych szoków w mojej karierze. Cieszy się człowiek medalami, mistrzostwem świata, ale tamten strzał był zupełnie znikąd – wspomina Piotr Rysiukiewicz, członek sztafety 4×400, która 20 lat temu na przedmieściach Nowego Jorku ustanowiła fantastyczny rekord Polski 2:58.00.

Piękni dwudziestoletni

Warto to przypomnieć przy okazji mistrzostw Europy w Berlinie, bo chociaż obecna drużyna dzierży halowy rekord świata, to w tabeli rekordów Polski wciąż ogląda plecy słynnej brygady z Maćkowiakiem, Czubakiem, Haczkiem i cytowanym Rysiukiewiczem.  

*

Chociaż nie biegają razem już od kilkunastu lat, to wciąż spotykają się na zgrupowaniach. Zamiast ośrodka treningowego jest jednak ośrodek wypoczynkowy, zamiast odpraw taktycznych ognisko, a zamiast suplementów diety coś nieco tłustszego i procentowego.

Tak słynni „lisowczycy” obchodzą rocznicę biegu z 22 lipca 1998 r., do którego doszło podczas Igrzysk Dobrej Woli w Stanach Zjednoczonych. Po raz pierwszy spotkali się dziesięć lat po ustanowieniu rekordu Polski. Ustalili wtedy, że będzie to tradycją do czasu, aż ktoś poprawi ich wynik. Był pomysł, żeby zgrupowania organizować co roku, ale ostatecznie stanęło na pięciolatce, bo dzięki temu ranga zjazdów będzie wyższa. Tegoroczne spotkanie zostało więc już zaplanowane, choć nie odbędzie się akurat w dokładną rocznicę sukcesu.

Reklama

Mamy już wynajęty ośrodek nad morzem ze spaniem i jedzeniem. Zrobimy ognisko, pewnie ktoś znów przywiezie jakieś stare materiały, dlatego przed nami dwie nocki gadania i śmiania się – mówi Tomasz Czubak, który jest dziś dowódcą zastępu w Komendzie Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Słupsku, a także miejskim radnym.

Podkreśla jednak, że w spotkaniach nie biorą udziału wyłącznie rekordziści z Uniondale, gdzie miał miejsce bieg, ale wszyscy, którzy na przełomie wieków pracowali na markę sztafety 4×400. – Zwykle jest to około 10-15 osób. Nam po prostu udało się, że byliśmy w tej czwórce, dlatego oprócz członków sztafety przyjeżdżają też Jacek Bocian, Piotr Długosielski, trener Józef Lisowski, mój trener klubowy i jeszcze kilka innych osób – dodaje.

Oni pamiętają, ale polski kibic jakby mniej. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że ten niezwykły rekord Polski został nieco zapomniany. Owszem, po halowym rekordzie świata kwartetu Zalewski-Krzewina-Omelko-Krawczuk dziennikarze z kronikarskiego obowiązku przypominali rok 1998 pytając, czy nowe pokolenie jest w stanie ten rezultat poprawić, ale tylko tyle. Dziś, oprócz suchych wyników, w internecie trudno znaleźć dokładną relację z tamtego biegu. Gdyby miał on miejsce na imprezie rangi mistrzowskiej, pewnie byłoby łatwiej, a tak jednym z nielicznych śladów jest marnej jakości nagranie na YouTube.

Widać na nim, jak Polacy zajmują drugie miejsce za Amerykanami. Gospodarze ustanowili wówczas nowy rekord świata 2:54.20, ale po latach ich wynik został wykreślony z powodu dopingowej wpadki Antonio Pettigrew.

Ubogi opis okoliczności tego biegu może dziwić, bo czas 2:58.00 dawałby medal na każdych rozegranych dotychczas igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata.

Reklama

Każdych.

„Byłem wyczerpany, koledzy zanieśli mnie do baraku”

Ekipa prowadzona przez Józefa Lisowskiego wchodziła w sezon 1998 r. jako czwarta sztafeta mistrzostw świata w Atenach (po latach z powodu dopingu Amerykanów wskoczyła na trzecie miejsce). W eliminacjach Maćkowiak, Haczek, Rysiukiewicz i Czubak jako pierwsza polska sztafeta w historii złamała też granicę 3 minut biegnąc 2:59.91, co oznaczało pobicie 29-letniego rekordu Polski jeszcze z igrzysk w Meksyku. Tomasz Czubak wspomina, że to właśnie kapitalne wyniki z Grecji sprawiły, że przed sztafetą pojawiły się nowe możliwości szkoleniowe. Od tego momentu drużyna mogła wybierać znacznie lepsze niż dotychczas ośrodki treningowe. Zaczęto na nią stawiać.

W 1998 r. imprezą docelową były sierpniowe mistrzostwa Europy w Budapeszcie, gdzie nasi celowali oczywiście w medal. „Lisowczycy” formę wykuwali na dużych wysokościach w ośrodku treningowym w Mexico City. Igrzyska Dobrej Woli w Nowym Jorku miały być jedynie przetarciem, urozmaiceniem cyklu i nikt nie celował tam w ekstra wynik. Piotr Rysiukiewicz, który obecnie jest dyrektorem handlowym w dużej firmie zajmującej się wyposażeniem stadionów lekkoatletycznych, dokładnie pamięta tamten czas.

– Cyrklowaliśmy tak, żeby forma przyszła na Budapeszt, bo najwyższą dyspozycję łapie się około 21 dnia po zjeździe z gór. Wcześniej dopada dołek i wyniki są słabsze, ale – to ważne – wyjątkiem jest pierwszy dzień po obozie. Wtedy łapie się superkompensację (okres zwiększonej wydolności – red.) i my wykorzystaliśmy ten moment. W Mexico City spędziliśmy około trzech tygodni, po których zjechaliśmy na Igrzyska Dobrej Woli. A tam start mieliśmy już właśnie następnego dnia. Sam trener Lisowski powiedział później, że jak tylko przylecieliśmy wieczorem do Nowego Jorku i zobaczył jak nam się noga „kręci” podczas rozruchu, to czuł, że będzie mocno. Ale chyba nikt nie czuł, że będzie aż tak mocno – mówi.

Podczas biegu nie wszystkie osiem torów było obstawionych, dlatego Polacy dostali zewnętrzną „siódemkę”. Skrajny tor oznaczał, że rozpocznie Rysiukiewicz, bo taka zwykle była taktyka biało-czerwonych. Później sztafetę ciągnął Czubak, Haczek, a kończył tradycyjnie Maćkowiak.

Gospodarze prowadzili już od pierwszej zmiany, po której Polacy byli na drugim miejscu. Później jednak dali się wyprzedzić Jamajczykom. – Amerykanie cały czas byli mocno z przodu, a my przyczepiliśmy się do tych Jamajczyków. Aż w końcu „Maciek” na ostatniej zmianie urwał im drugie miejsce. Amerykanie cieszyli się z rekordu świata, my z rekordu Polski, tylko Jamajczycy nie mogli się za bardzo odnaleźć. Patrzyli na nas i nie wierzyli, że przyjechali jacyś biali goście i ich przepędzili – śmieje się Czubak.

Dla mniej zorientowanych kibiców na stadionie mógł to być nieco dziwny widok. Polacy na mecie byli w szale radości, chociaż ich strata do gospodarzy była bardzo duża, a i zawody nie były mistrzostwami świata. Nie to było jednak ważne. Liczyło się to, co na tablicy – nowy rekord kraju 2:58.00, czyli wynik aż o 1,91 sekundy lepszy od poprzedniego. – Bieg był piekielnie szybki. Kiedy wpadliśmy na metę i zobaczyliśmy wynik… To był jeden z największych szoków w mojej karierze sportowej. Cieszy się człowiek medalami, mistrzostwem świata, ale tamten strzał był zupełnie znikąd – wraca myślami Piotr Rysiukiewicz.

Popularny „Rychu” znany był z tego, że z całej czwórki najgorzej znosił biegi pod względem fizycznym. W zasadzie stałym obrazkiem było układanie go na noszach i przenoszenie do ambulansu, aby tam w asyście lekarzy mógł spokojnie dojść do siebie. Wielokrotnie podawano mu też tlen. Kiedy dziś z nim rozmawiamy, żartuje, że po całej karierze spokojnie mógłby wydać handbook dotyczący obsługi medycznej na wszystkich największych imprezach lekkoatletycznych na świecie. Pozostali członkowie sztafety zawsze mu pomagali, bo wiedzieli, że po biegu zwykle był skrajnie wyczerpany. W Uniondale było tak samo, z tą różnicą, że przez pierwsze dziesięć minut działała jeszcze adrenalina spowodowana rekordem.

– A później totalnie zwaliło mnie z nóg. Koledzy i trener zanieśli mnie do takiego klimatyzowanego baraku, bo cały obiekt został wybudowany tylko na czas tej imprezy i wszystko wyglądało trochę jak na budowie. W baraku odleżałem swoje, ale później okazało się, że czeka nas jeszcze kontrola antydopingowa, bo przy rekordzie to obowiązek, aby wynik mógł zostać uznany. Pamiętam, że gasili już światła na stadionie, ale wszyscy na mnie czekali, cała sztafeta – dodaje 400-metrowiec.

PIOTR RYSIUKIEWICZ, ROBERT MACKOWIAK, MARCIN MARCINISZYN - NOSZE LEKKA ATLETYKA - 10-TE MISTRZOSTWA SWIATA 2005-08-14 HELSINKI FOT MAREK BICZYK - AGENCJA PRZEGLAD SPORTOWY --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Axel Springer Poland

Zanim doszedł do siebie i wraz z pozostałymi przeszedł kontrolę, była już w zasadzie noc. Polacy wrócili do hotelu grubo po 24. Kiedy zrzucili torby z ramion, ktoś rzucił propozycję, żeby uczcić rekord. W komplecie zeszli więc do hotelowego baru, gdzie zamówili po małym piwie. Wzięli dosłownie po kilka łyków, po czym popatrzyli się na siebie, odstawili złocisty trunek i… poszli do swoich pokojów. Jak mówią dziś, byli po prostu „wypompowani emocjami i musieli walnąć się na łóżko”.

Z bieżni na włoską plażę

Żeby zrozumieć, jak niezwykły był to wynik, należy prześledzić czasy, jakie na 400 m uzyskiwali w tamtym sezonie członkowie sztafety. Przed Uniondale najszybszy Maćkowiak uzyskał od stycznia 45,44, a najwolniejszy Rysiukiewicz 45,86. Indywidualnie nie były to oszałamiające wyniki nawet w Europie. Trener Józef Lisowski wiedział jednak, że razem są piekielnie mocni. – To był człowiek, który od razu powiedział nam: „Panowie, wy indywidualnie na świecie nie istniejecie. Ale jesteście mistrzami świata w bieganiu w drużynie”. Chodziło o przełożenie naszych wyników na sztafetę, bo w niej biegaliśmy wyraźnie lepiej niż normalnie wynosiła suma naszych wyników indywidualnych – mówił przed rokiem na Weszło Robert Maćkowiak.

Dlatego stwierdziliśmy, że sztafeta to podstawa. Wierzyliśmy w nią. Może dlatego nasze siły mentalne i fizyczne były jeszcze mocniejsze i udało się pobiec 2:58.00 – mówi dziś Tomasz Czubak.

Nie od dziś wiadomo jednak, że paliwem napędzającym tamtą sztafetę były też bardzo bliskie relacje łączące zawodników. To zupełnie inna bajka niż w obecnej drużynie, która od kilku miesięcy dzierży halowy rekord świata. Chociaż za kierownicę wciąż trzyma tam Lisowski, to jednak jego podopieczni są tak naprawdę tylko kolegami z pracy. Kiedy po mistrzostwach świata w Birmingham zapytaliśmy o to Karola Zalewskiego, ten przyznał wprost: mimo sztafety, jest to wciąż sport indywidualny, gdzie każdy potrzebuje innego treningu, dlatego spotykają się tylko na „sztafetowych” zgrupowaniach. Na co dzień pracują oddzielnie.

Tymczasem „lisowczycy” z przełomu wieków znali się jak łyse konie. Przykład: rekordowa drużyna uznawana była wówczas za jedną z najlepiej zmieniających sztafetę. Po prostu na tle innych ekip Polacy tracili najmniej w momencie przekazywania pałeczki. Biało-czerwoni byli podpatrywani przez rywali, niektórzy wprost pytali, dlaczego robią to tak płynnie. Dziś już mało kto pamięta, ale Czubak z Rysiukiewiczem zaczynali zmieniać sztafetę już w 1992 r. w czasach juniorskich. Zanim więc pomogli ustanowić fantastyczny rekord Polski, „katowali” ten element biegu przez sześć lat.

My sami tworzyliśmy atmosferę, a trener Lisowski gdzieś ją ukierunkowywał. Mogliśmy mieć różne zdania na różne tematy, ale kiedy stawaliśmy do sztafety, byliśmy jednością. Jeden drugiemu pomagał, czy to fizycznie, czy psychicznie. Nigdy nie było nastawienia na zasadzie „ja mam pobiec swoje 400 i nic więcej mnie nie obchodzi”. Byliśmy jednym organizmem – podkreśla Czubak.

Spędzali ze sobą większość sezonu. Jak wspominają, po miesiącu zgrupowania w RPA, Ameryce Północnej czy innej Australii, wpadali na kilka dni do domów pobyć z rodziną, załatwić najpilniejsze sprawy i przejść rutynowe badania, po czym przepakowywali walizki i wracali. Taki schemat działał przez kilka lat i doprowadził drużynę w różnych składach do mistrzostwa świata w Sevilli w 1999 r. i halowego z Lizbony w 2001 r. Zabrakło jedynie medalu na igrzyskach. Największe szanse na olimpijską zdobycz były w Sydney, ale pechowa wywrotka Maćkowiaka w finale odarła ich z marzeń.

Tamta sztafeta budowała się jednak nie tylko na bieżni. Wspólne sylwestry, imprezy andrzejkowe, wesela, czasami nawet urlopy – oni wiedzieli o sobie prawie wszystko. Rysiukiewiczowi przypomina się od razu zabawna historia z 2001 r., kiedy członkowie sztafety rozjechali się, aby odpocząć po mistrzostwach świata w Edmonton, gdzie udało się zdobyć brązowy medal. Tydzień po mistrzostwach siedział z rodziną na plaży we Włoszech i w pewnym momencie złapał za telefon, żeby zadzwonić do Roberta Maćkowiaka. Chciał po prostu zapytać, co porabia:

 – Gdzie ty jesteś?

– Nad morzem.

– Widzisz ja też…

– A jaki masz kolor parasola? – zapytał Robert dla żartu.

– Żółty.

– A ja niebieski.

– Ty, a gdzie ty w ogóle jesteś? – zacząłem dopytywać.

– No we Włoszech.

Okazało się, że byliśmy w tej samej miejscowości. Plaża była podzielona kolorami na sektory, przeszliśmy może sto metrów i spotkaliśmy się, a później oczywiście wspólnie odpoczywaliśmy. Taka historia. Po mistrzostwach wszystko było na szybko, nikt nie mówił o swoich planach, a i tak się spotkaliśmy – opowiada Rysiukiewicz.

I dodaje: – Także w tym tkwiła nasza siła. Na wysokim poziome walczy się o ułamki sekund, o setne, dlatego nasze relacje były motorem, który dodatkowo napędzał. Bardzo przeżywam biegi dzisiejszych chłopaków, wiem że to profesjonaliści, ale nikt mi nie powie, że coś takiego jak zgrana paczka, ten pierwiastek zespołowości, nie wpływa na wyniki.

Życzą rekordu, a więc medalu

Po halowym rekordzie świata z marca ich następcy naturalne byli pytani o możliwość zaatakowania rekordu Polski. Jakub Krzewina, czyli bohater ostatniej zmiany z Birmingham, podkreślał, że specyfika hali jest inna (dwa okrążenia po 200 m plus ostre łuki), ale nie ukrywał, że ich celem jest bieganie na stadionie poniżej 2:58.00.

Niestety, na razie nic nie wskazuje jednak na to, aby te marzenia ciałem się stały. Najlepszy tegoroczny wynik sztafety na stadionie to 3:02.80, do tego w zmienionym składzie bez Łukasza Krawczuka i wspomnianego Krzewiny. Tego ostatniego zabraknie zresztą na mistrzostwach Europy w Berlinie z powodu kontuzji. Mimo problemów kadrowych i tego, że wyłącznie Karol Zalewski biega obecnie indywidualnie na poziomie europejskim (45,15) celem wciąż jest medal. Złamanie 3 minut byłoby jednak dużą niespodzianką, a warto przypomnieć, że polska sztafeta dokonała tego dotychczas pięciokrotnie: Haczek (5 razy), Czubak, Maćkowiak, Rysiukiewicz (po 4), Bocian, Długosielski i Wieruszewski (1).

Bohaterowie sprzed lat szczerze jednak życzą młodszym kolegom dołączenia do tego grona. – Od zakończenia kariery naprawdę czekam, żeby nasz rekord w końcu pękł. Bo to nie jest tak, że mamy go tylko dla siebie i chcemy, aby jego broda rosła jeszcze bardziej. Z mojego punktu widzenia jest zupełnie odwrotnie. Chciałbym, żeby to zostało jak najszybciej wymazane, bo to będzie oznaczało jedno: medal olimpijski lub mistrzostw świata – przypomina Rysiukiewicz.

Tomasz Czubak też życzy rekordu, ale… – Z perspektywy tych lat nasze 2:58.00 to był jednak sakramencko mocny wynik.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI   

Fot. newspix.pl

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...