Reklama

Hamilton liderem, Williams wciąż zerem. Krajobraz F1 przed wakacjami

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

29 lipca 2018, 18:21 • 3 min czytania 1 komentarz

Uf, co to był za miesiąc! Formuła 1 przyspieszyła, jakby przesiadła się z bolidu Williamsa do Ferrari, zapewniając nam w lipcu cztery szalone Grand Prix. I uwierzcie, emocje rozpalały nas tak, że było nam zapewnie równie gorąco, jak Kimiemu Raikkonenowi w dzisiejszym wyścigu, gdy jego zespół zapomniał, że wypadałoby dać mu się napić. Choć to może zły przykład, bo na Finie wrażenia nie robi nic. A nas lipcowe ściganie zachwyciło.

Hamilton liderem, Williams wciąż zerem. Krajobraz F1 przed wakacjami

Najszczęśliwszy może być Lewis Hamilton. Po fatalnym dla niego wyścigu na „swoim” torze w Silverstone, dwa kolejne Grand Prix ułożyły się w całości po jego myśli. Żeby było ciekawiej, w obu przypadkach wydawało się, że to Ferrari ma lepiej przygotowany samochód. Raz jednak Sebastian Vettel przydzwonił w bandę, a za drugim razem robotę spieprzył mu zespół.

Dzisiejsze GP Węgier to zresztą katastrofa włoskiej ekipy. Pomijając fakt, że uznali Raikkonena za nowy gatunek kaktusa, który płynów nie potrzebuje, to kompletnie nie wyczuli momentu, gdy powinni byli ściągnąć Vettela do alei serwisowej. Zrobili to mniej więcej o dwa okrążenia za późno. Potem jeszcze, przy zmianie opon, pojawił się problem z lewym kołem w bolidzie Niemca. W efekcie cały postój trwał zdecydowanie zbyt długo. Sebastian wyjechał na tor za Valtterim Bottasem i męczył się z wyprzedzeniem go przez kolejnych kilkanaście okrążeń.

Reklama

To zresztą ogromna klasa Fina, którą prezentował w sumie przez cały wyścig. Dopiero na końcu zapomniał jak powinno się jeździć. Najpierw dał się wyprzedzić Vettelowi i, będąc już zdecydowanie za nim, przydzwonił o tył jego bolidu. Ferrari to nie zaszkodziło, bo Niemiec pojechał dalej, a wręcz pomogło – z miejsca sytuację wykorzystał Kimi Raikkonen i sam wskoczył na trzecie miejsce. Do Hamiltona szans już nie mieli dojechać, ale to ważna wiadomość w kontekście klasyfikacji zespołowej. Co równie istotne – strata Vettela do Brytyjczyka to 24 punkty. W teorii da się ją odrobić w ciągu jednego wyścigu, co w tak szalonym sezonie jest najzupełniej w świecie możliwe.

A Grand Prix do końca sezonu zostało dużo więcej – dokładnie dziewięć. Teraz jednak kierowcy rozjadą się na wakacje. W ich trakcie Hamilton może otwierać szampana, Ferrari zastanawiać się dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze, a Red Bull wykombinować, o co chodzi z ich jednostką napędową, która pada częściej niż Neymar w polu karnym.

Williams za to powinien iść do kościoła. Przy ich samochodzie pomóc może tylko cud i z każdym kolejnym wyścigiem cieszymy się, że nikt nie zdecydował się wsadzić do niego Roberta Kubicy na wyścig. Po co? Polak tylko spieprzyłby sobie reputację, a punktów zapewne i tak by z tego nie było.

Dziś Lance Stroll i Siergiej Sirotkin dojechali do mety. I to należy uznać za sukces, bo taka sytuacja przytrafiła się im w tym sezonie dopiero po raz siódmy. Miejsca pomińmy, ale możecie się domyślić, że nie były to lokaty punktowane. Powoli zaczynamy podejrzewać, że równie dobrze mogliby wyjechać na tor w Trabancie. Przynajmniej zawsze docieraliby do mety. I „może nie wygraliby w tym wyścigu, ale ludzie, ile mieliby przygód!”.

Kolejne Grand Prix za niespełna miesiąc. Biorąc pod uwagę to, co działo się w ostatnich, nie możemy się wprost doczekać. To jak dobry serial, w którym plot twisty są na porządku dziennym i nigdy nie możecie przewidzieć, co się stanie. Nie zdziwilibyśmy się nawet, gdyby na starcie zderzyły się ze sobą wszystkie bolidy, poza tymi Williamsa, które startowałyby z alei serwisowej ze względu na przewinienia z kwalifikacji.

Reklama

Po czym, na ostatnim okrążeniu, jadący po dublet Stroll i Sirotkin rozwaliliby bolidy, wypadając z zakrętu. Ot tak, żeby dopełnić obrazu zespołu.

Fot. NewsPix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Formuła 1

Komentarze

1 komentarz

Loading...