Reklama

Czekając na grzmoty… Czy Joshua boi się Wildera?


Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

09 lipca 2018, 10:48 • 9 min czytania 2 komentarze

Na tę walkę cały bokserski świat czeka od wielu miesięcy. Wszystko wskazuje jednak na to, że Anthony Joshua (21-0, 20 KO) i Deontay Wilder (40-0, 39 KO) prędko w ringu się nie spotkają. Po kilku miesiącach przeciągania liny w mediach na sam koniec dostaliśmy łzawą telenowelę, która mimo obiecujących momentów nie zakończyła się podpisaniem umowy. Jak zawsze wiadomo wszystko poza jednym – kto tak naprawdę jest winny?

Czekając na grzmoty… Czy Joshua boi się Wildera?


Doping, kontrowersyjne werdykty sędziowskie, lekceważące podejście do pilnowania wagi pięściarzy – lista bokserskich grzechów z ostatnich miesięcy jest naprawdę długa, ale jedna pozycja jest stała od lat. Dyscyplina w oczach niedzielnego widza kompletnie straciła przejrzystość, bo w każdej z siedemnastu kategorii wagowych liczą się tytuły czterech najważniejszych federacji (WBA, WBC, IBF i WBO). W praktyce są równorzędne pod względem prestiżu, więc często dochodzi do sytuacji, gdzie w jednej kategorii jest czterech (lub więcej) mistrzów. Tylko kto jest wtedy faktycznym numerem jeden?

Takim sytuacjom chcą zaradzić organizatorzy turnieju World Boxing Super Series (WBSS), którzy kończą właśnie pierwszą edycję zawodów i zaraz wystartują z kolejną. W wadze junior ciężkiej (limit: 90,7 kg) udało im się zebrać elitę – na starcie pojawili się posiadacze czterech różnych tytułów. Zwycięzca rozgrywek zostanie więc niekwestionowanym czempionem i bezapelacyjnym numerem jeden, a kogoś takiego w boksie nie spotyka się często.

W wadze ciężkiej jest to szczególnie widoczne. Ostatnim, który zgarnął wszystkie trofea, był w 1999 roku Lennox Lewis. Jego przykład najlepiej pokazał, że utrzymanie wszystkich pasów często jest zadaniem trudniejszym od ich zdobycia. Wszystko przez to, że każda federacja realizuje swoją własną politykę i często próbuje mistrza do czegoś zmusić – na przykład wskazując obowiązkowego rywala, z którym trzeba się dogadać na określonych warunkach.

Po Lewisie przyszła era braci Kliczków, która z oczywistych względów nie mogła się zakończyć wyłonieniem tego najlepszego. Mimo to w ostatnich latach uchodził za takiego posiadacz trzech pasów – Władimir (64-5, 53 KO). Choć po przejściu brata na emeryturę miał kilka okazji, by spróbować powalczyć o ostatni z tytułów, to nigdy nie wybrał tej drogi. Sensacyjna porażka z Tysonem Furym (26-0, 19 KO) w 2015 roku kompletnie zburzyła dotychczasowy porządek. Brytyjczyk po największym triumfie w karierze wpadł jednak w depresję i zaczął brać narkotyki, więc pasy szybko stracił ze względów regulaminowych.

Reklama

Anthony Joshua jest kimś, kto te trofea w pewnym sensie „pozbierał”. Najpierw zdobył tytuł federacji IBF (walczył o niego już w szesnastej walce), a niedługo potem ostatecznie wysłał na emeryturę Władimira Kliczkę, sięgając po pas organizacji WBA. Wreszcie już w marcu 2018 roku zdetronizował niepokonanego wówczas Josepha Parkera (24-1, 18 KO), dokładając tytuł czempiona WBO. Sytuacja na tę chwilę jest więc jasna – Joshua posiada trzy z czterech pasów i w większości eksperckich rankingów jest numerem jeden.

Nie wszystko jest jednak takie do końca oczywiste, bo mistrzem świata wagi ciężkiej może tytułować się również Deontay Wilder. Amerykanin po pas sięgnął prawie… półtora roku przed Joshuą, ale mimo to nigdy nie zmierzył się z innym czempionem. Te fakty najlepiej pokazują na czym polega różnica między dwoma mistrzami – Joshua wciąż szuka okazji i wykonuje kroki w kierunku kolejnych tytułów, z kolei mistrz WBC głównie czeka i pozostaje aktywny w mediach społecznościowych.

Jak nie teraz to kiedy?

W ostatnich miesiącach mogło się wydawać, że nawet układ gwiazd sprzyja temu, by obaj się w końcu dogadali. Na początku marca Wilder znokautował w 10. rundzie groźnego i unikanego przez czołówkę Luisa Ortiza (28-1, 24 KO). Tą wygraną odpowiedział na wiele pytań – pokazał, że umie przyjąć cios i przetrwać trudne chwile z naprawdę wymagającym i niewygodnym przeciwnikiem. Cztery tygodnie później Joshua nie był tak elektryzujący – wypunktował Parkera po zachowawczym, taktycznym pojedynku, w którym walczyć chcieli wszyscy poza sędzią ringowym.

Natychmiast zaczęła się wojna podjazdowa. Obóz Brytyjczyka ma jednak dużo lepszą pozycję wyjściową – Joshua to nie tylko czempion większości federacji, ale także zwyczajnie sportowiec dużo większego kalibru. W ojczyźnie jego walkę z Kliczką w systemie Pay-Per-View obejrzało ponad milion osób. Mało tego – na Wembley widział ją komplet 90 tysięcy widzów. Wilder z kolei nigdy nie walczył na gali sprzedawanej w PPV. Za walkę z Ortizem zarobił rekordowe 3 miliony dolarów – Joshua regularnie kasuje nawet 5 razy tyle. Mimo to Brytyjczyk w jednym z wywiadów pozwolił sobie na ryzykowną zagrywkę, która stała się źródłem wielu późniejszych nieporozumień.

Reklama

„Chcemy tej walki w Anglii, ale jeśli obóz Wildera znajdzie dla mnie 50 milionów to gwarantuję, że nie będę miał problemu żeby spotkać się z nim w USA – gdziekolwiek będzie chciał” – powiedział Joshua. W teorii rzucił zaporową kwotę – nawet według własnego promotora, który przewidywał, że organizując tę walkę w Wielkiej Brytanii jego klient mógłby liczyć – w korzystniejszych przecież okolicznościach – na około 30 milionów.

Nieoczekiwanie po kilku dniach – gdy wydawało się, że o tej ryzykownej wypowiedzi wszyscy zdążyli już zapomnieć – Wilder nagle odezwał się w mediach społecznościowych. Twierdził, że wysłał ofertę gwarantującą rywalowi 50 milionów dolarów za walkę i wezwał go do podpisania umowy. Jak się okazało, nie było czego podpisywać. To nie był żaden kontrakt, tylko próba wyciągnięcia podpisu pod zapisem w stylu: „za 50 milionów zgadzam się za wszystko”. Nie było mowy o żadnej dacie, miejscu walki, partnerze TV – nie mówiąc już o braku jakichkolwiek konkretnych gwarancji bankowych stojących za tą deklaracją. W skrócie – Joshua miał zrzec się wszystkich praw i przywilejów za gwarancję otrzymania 50 milionów.

Mimo to pod względem PR-owym ta tania zagrywka okazała się dla Wildera całkiem korzystna. Pokazał się w dobrym świetle – jako ten, który działa i sprawdza blef rywala. Oprócz tego zmusił Joshuę do wycofania się z lekkomyślnej deklaracji i przyznania w mediach, że jednak bez względu na wszystko chce tej walki u siebie. Co ciekawe, Amerykanin nie miał żadnego problemu z tym, by zgodzić się na podróż do Anglii – tak przynajmniej opowiadał w mediach.

Wembley wzywa

Tygodnie mijały, a negocjacje się przedłużały. Brakowało terminu, brakowało miejsca – w pewnym momencie można było odczuć, że ta walka może jednak nie być następną dla obu pięściarzy. Ostatecznie Wilder poinformował, że zaakceptował warunki przedstawione mu przez rywala (z wypłatą około 15 milionów dolarów), ale wciąż pozostawało jeszcze kilka spornych kwestii. Wymiana maili trwała, a obóz Amerykanina nie robił nic, by sprawy przyspieszyć.

W końcu do akcji wkroczyła federacja WBA i popsuła zabawę. Organizacja już kilka miesięcy wcześniej ogłosiła, że Joshua musi się spotkać z Aleksandrem Powietkinem (34-1, 24 KO) – obowiązkowym pretendentem. Unifikacja z Parkerem miała pierwszeństwo nad obroną i tak byłoby również w przypadku Wildera – oczywiście gdyby tylko Amerykanin podpisał kontrakt. Federacja od kilku tygodni cierpliwie czekała na rozwój zdarzeń, ale obie strony na dogadanie się miały już pełne trzy miesiące.

Brytyjczyk w końcu dostał 24 godziny na ostateczną deklarację w sprawie obowiązkowej obrony. Jeśli nie zgodziłby się na walkę z Powietkinem, to straciłby jeden z pasów. Promotorzy mistrza już przed kilkoma miesiącami bez problemu dogadali się z opiekunami Rosjanina, którzy zgodzili się walczyć w Anglii. Negocjacje były błyskawiczne, bo ludzie Powietkina doskonale zdają sobie sprawę z tego, kto rozdaje karty. Nie próbują tanich PR-owych zagrywek – chcą, by ich pięściarz po prostu jak najlepiej zarobił i miał szansę pokonania w ringu jednej z największych gwiazd współczesnego boksu.

Tylko co praktycznie zaklepane starcie Joshua – Powietkin oznacza dla Wildera? Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że taka decyzja „kogoś trzeciego” jest na rękę każdej ze stron. Wszyscy mogą teraz powtarzać zgodnie w mediach: „hej, przecież chcieliśmy tej walki, to nie nasza wina”. Samej organizacji WBA też trudno się dziwić – jakiś porządek musi obowiązywać, a bezcelowe negocjacje nie mogą się ciągnąć w nieskończoność. Mimo wszystko warto pamiętać, że cały czas mówimy o jednej z najbardziej zdegenerowanych firm w branży, która w jednej kategorii potrafi wskazać nawet trzech (!) równoległych mistrzów. We wszystkim chodzi oczywiście o pieniądze – im więcej „pasków”, tym więcej opłat sankcyjnych. I tak ten biznes kręci się od lat.

W międzyczasie ludzie Joshuy wyprowadzili efektowną kontrę – kilka dni temu ogłosili w mediach, że pięściarz dwie kolejne walki stoczy na Wembley. Podano nawet dokładne daty – 22 września 2018 i 13 kwietnia 2019. Historyczna może się okazać druga – na Wembley mają zostać dostawione nowe miejsca – w sumie na żywo wydarzenie będzie mogło obejrzeć 100 tysięcy osób. Wydźwięk tych deklaracji jest oczywisty – po planowanym odprawieniu Powietkina Brytyjczyk będzie gotowy na naprawdę największą walkę z możliwych. Lepszego kandydata niż Wilder do niej nie znajdzie.

„To wielka sprawa! Jestem pewny, że Joshua zostanie pierwszym bokserem w historii, którego na żywo w różnych arenach obejrzy ponad milion osób. Ludzie chcą wielkich wydarzeń, a nie ma nic większego niż Wembley. I to nie raz, a dwa razy z rzędu!” – zachwycał się Tony Bellew, były mistrz świata w kategorii junior ciężkiej. Faktycznie – ostatnie 3 walki mistrza świata wagi ciężkiej obejrzało na żywo w sumie około 240 tysięcy widzów. Jeśli dodać do tego 190 tysięcy z dwóch najbliższych pojedynków na Wembley, to Joshua faktycznie będzie prawie w połowie drogi do miliona. Oczywiście jeśli po drodze nie przytrafią mu się żadne wpadki…

Jaki jest za to plan na karierę Wildera? Tego nie wie chyba nikt. Sam zainteresowany zaczął deklarować, że chce pobić rekord Floyda Mayweathera (50-0) i jeśli będzie trzeba, to poradzi sobie bez Joshuy. To nie do końca prawda – bez pokonania Brytyjczyka nigdy nie będzie prawdziwym numerem jeden kategorii ciężkiej. W drugą stronę jest podobnie – tak naprawdę to obaj potrzebują tej walki. Wilder ma jednak zdecydowanie więcej do udowodnienia, bo do tej pory nie wykonał żadnego ruchu w kierunku zwiększenia kolekcji trofeów.

Historia boksu pokazuje, że w takich sprawach nie ma reguły. Jeśli jest jakiś stały element, to na pewno taki, że do hitów rzadko dochodzi dokładnie w tej chwili, kiedy najbardziej chcą tego kibice i eksperci. Floyd Mayweather sprytnie wyczekał Manny’ego Pacquiao i pewnie pobił go w momencie, gdy nie czuł już z jego strony żadnego zagrożenia. Mike Tyson i Evander Holyfield także spotkali się o kilka lat za późno, co negatywnie odbiło się na sportowej stronie ich rywalizacji. To samo można w sumie powiedzieć o walce Tysona z Lennoksem Lewisem.

Choć Wilder i Joshua jeszcze nic nie podpisali, to w temacie ich potencjalnego pojedynku jest mimo wszystko przynajmniej kilka pozytywów. Przede wszystkim obie strony zgodziły się walczyć w Wielkiej Brytanii i wstępnie dogadały się w sprawie finansów. Na ten moment najbardziej prawdopodobny wydaje się scenariusz, w którym obaj zmierzą się w kwietniu 2019 roku na Wembley. Z marketingowego punktu widzenia to mimo wszystko znakomite posunięcie – będzie dużo czasu, by odpowiednio rozreklamować tę walkę nie tylko w USA, ale na całym świecie. To także argument, którego w całym zamieszaniu nie można zaniedbać – starcie dwóch niepokonanych mistrzów w obecności 100 tysięcy widzów byłoby wielkim wydarzeniem w każdej pięściarskiej epoce. Nie chodzi o to, by po prostu zrobić tę walkę – trzeba ją zrobić dobrze.

KACPER BARTOSIAK

 Fot. Newspix.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

2 komentarze

Loading...