Reklama

Brazylia – gdy dwie porażki ważą więcej od pięciu zwycięstw

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

08 lipca 2018, 18:46 • 22 min czytania 12 komentarzy

Z Brazylijczykami jest trochę jak z nami, Polakami – nic im nie wychodzi tak pięknie i wzruszająco jak celebrowanie swoich klęsk i rozdrapywanie ran, które w efekcie nie mają szans się zabliźnić. Przez całe dziesięciolecia rozpamiętywano w Kraju Kawy dramat na Maracanie, czyli porażkę w ostatnim meczu mistrzostw świata z 1950 roku. „Maracanazo” miało zostać wymazane ze wspomnień dopiero w 2014 roku. Dopiero, ale raz i na zawsze. I faktycznie, poniekąd zostało. Jednak nie zwycięstwem na domowym mundialu, tak jak optymistycznie zakładał naród. Zostało wymazane przez „Mineirazo”. Ostatecznie nie co dzień przegrywa się półfinał mistrzostw świata stosunkiem 1:7.

Brazylia – gdy dwie porażki ważą więcej od pięciu zwycięstw

*

8 lipca 2014 roku, Estadio Mineirao w brazylijskim Belo Horizonte

Droga gospodarzy do półfinału nie była zbyt imponująca. Pięciokrotni mistrzowie świata męczyli się niemalże w każdym kolejnym meczu, a ich potencjał ofensywny w dużej mierze sprowadzał się do indywidualnych ofensywnych wyczynów Neymara. Kapitalnie dysponowanego podczas mistrzostw, 22-letniego wówczas spadkobiercy Pele, Zico i Ronaldo. Jednak Neymar nabawił się kontuzji w poprzednim spotkaniu i było jasne, że przeciwko Niemcom nie wystąpi. Podobnie jak kapitan zespołu, Thiago Silva, który obejrzał za dużo żółtych kartoników. Na nic się zdały rozpaczliwe, lekko zalatujące żenadą apele brazylijskiej federacji – zawieszenie zostało rzecz jasna podtrzymane.

Na papierze, Brazylia nie mogła się równać z Niemcami, zwłaszcza Brazylia pozbawiona swoich dwóch najważniejszych ogniw. Podopieczni Joachima Loewa grali lepiej, ładniej, mieli poważniejszych zawodników i w ogóle ze wszech miar potężniejszą drużynę. Stało za nimi doświadczenie turniejowe, które zdobyli cztery lata wcześniej, kończąc mundial w Republice Południowej Afryki z brązowymi medalami. Ale to gospodarze mieli za sobą oszalały z miłości do futbolu tłum. Kibiców, którzy nie wyobrażali sobie innego scenariusza, niż zmazanie hańby z 1950 roku. Finałowe zwycięstwo na legendarnej Maracanie miało wreszcie zastąpić w umysłach Brazylijczyków bolesne wspomnienie „Maracanazo”.

Reklama

Po długich 64 latach, porażka w finale mundialu z 1950 roku wciąż tkwiła w sercach mieszkańców Rio de Janeiro, Sao Paulo, Fortalezy i Recife niczym wyjątkowo nieznośny cierń. Obsesyjne pragnienie Brazylijczyków, żeby zwyciężyć w domowym turnieju, udzieliło się wszystkim. Ekspertom z całego świata wydawało się, wbrew wszelkim logicznym przesłankom, że to będzie wyrównany mecz, trudny dla obu stron. Że drużyna Canarinhos faktycznie ma szanse spełnić największe, narodowe pragnienie, choć ich zwycięstwo nad Kolumbią, jeszcze z Neymarem, nie było przekonujące. Podobnie było przeciwko Chile, gdy przed serią rzutów karnych Brazylijczycy łkali ze stresu.

Mimo wszystko, nawet u bukmacherów faworytem byli gospodarze.

Niemcy mieli inny pogląd na ten temat. Ich nie ruszały żadne romantyczne historie o zmazywaniu hańby, żadne ckliwe opowiastki o porażkach sprzed przeszło półwiecza. Mieli na mecz konkretny plan, który zamierzali wyegzekwować. Nie mogli się spodziewać, że pójdzie im to aż tak łatwo.

***

„Brazylijski futbol zdystansował się w stosunku do nieuporządkowanego i oryginalnego futbolu brytyjskiego, stając się tańcem pełnym irracjonalnych niespodzianek i dionizyjskich wariacji” – pisał Gilberto Freyre, brazylijski antropolog. I, choć ujął to niezwykle barwnie, to dziś trudno mimo wszystko uznać jego słowa za prawdę objawioną. Futbol w realiach globalnej wioski strasznie się wyrównał, spłaszczył. Dzisiaj narody latynoskie, azjatyckie, afrykańskie czy europejskie różnią się od siebie bardziej stylem życia, kibicowania, niż stylem gry. Wciąż można postawić ogólne spostrzeżenie, że Latynosi to lekko szalony, boiskowy bałagan, Afryka to bezwzględna siła fizyczna a Europa to nienaganne przygotowanie taktyczne.

Reklama

W takim razie Belgowie grają na mistrzostwach w Rosji mieszankę latynosko-afrykańską, zaś Urugwajczycy zaprezentowali się typowo po europejsku. Stereotypy, choć wciąż tkwi w nich ziarno prawdy.

Właśnie na przykładzie brazylijsko-brytyjskim widać to najjaskrawiej. Nie ma na świecie innych nacji, które do futbolu podchodziłyby w takim samym kontekście, jak Brazylijczycy i Anglicy. Mundialową porażkę traktując nie jako zwykłą wpadkę sportową, jakich zdarzają się i zdarzać będą tysiące, tylko jako ujmę na narodowym honorze. To z jednej strony urocze i romantyczne, ale z drugiej – mordercze dla samych piłkarzy. Mecz się jeszcze nie zaczął, a oni już mają cięższe nogi od przeciwników. Uginające się pod naporem, niekiedy absurdalnie wygórowanych, oczekiwań.

Im bardziej futbol staje się wyrachowany, taktyczny, im mniej jest w nim miejsca na improwizację – tym rzadziej widzimy Brazylię w grze o najwyższą stawkę. W którymś momencie turnieju, skala oczekiwań zawsze odbiera im pewny krok, paraliżuje do szpiku kości, a pierwszy gwizdek meczu pozbawia zimnej krwi i zdrowego rozsądku. Canarinhos, zamiast grać o zwycięstwo, walczą o wyższą stawkę, której zwyczajnie nie są w stanie sprostać. To w końcu tylko piłkarze. Zapominają o swoich klubowych doświadczeniach, o dyscyplinie, o założeniach przedmeczowych. Górę bierze instynkt i gorąca krew. Gdy przed meczem śpiewają hymn, poziom przemotywowania wysadza w powietrze wszelkie dostępne ludzkości wskaźniki. Bywają mentalnie ugotowani, zanim jeszcze zaczną grać.

*

8 lipca 2014 roku, godzina 17:00, Estadio Mineirao

„Gigancie własnej natury,

jesteś piękna, jesteś silna, nieustraszony kolosie

i twoja przyszłość odzwierciedla tę wielkość”

Te słowa państwowego hymnu Brazylii brzmią naprawdę mocno i podniośle. „Nieustraszony kolos”… Tak, pasowało jak ulał do fenomenalnej generacji piłkarskich tytanów, jaką stanowili Canarinhos w latach 90-tych i na początku XXI wieku. Romario, Bebeto, Taffarel, Dunga, Cafu, Roberto Carlos, Rivaldo, Ronaldo, Ronaldinho. Dla każdego z nas co najmniej jeden z wymienionych zawodników był w dzieciństwie superbohaterem.

Ale w 2014 roku, spragniony sukcesu naród miał zostać napojony ambrozją mundialowego zwycięstwa przez następującą ekipę:

Julio Cesar – Maicon, David Luiz, Dante, Marcelo – Hulk, Luis Gustavo, Oscar, Fernandinho, Bernard – Fred

Dla porównania, przeciwnicy:

Manuel Neuer – Philipp Lahm, Jerome Boateng, Mats Hummels, Benedikt Howedes – Thomas Muller, Sami Khedira, Toni Kroos, Bastian Schweinsteiger, Mesut Ozil – Miroslav Klose

To się nie miało prawa udać. W tym przypadku, przyszłość nie miała odzwierciedlić brazylijskiej wielkości.

***

Charles Miller był Brazylijczykiem angielskiego pochodzenia. Jego ojcem był Szkot, inżynier kolejowy, matką zaś Brazylijka z angielskimi korzeniami. Rodzice pieczołowicie dbali o wykształcenie swojego synka, zatem, w wieku dziesięciu lat, wysłali go do prywatnej szkoły w Southampton.

Wkrótce młodziutki Karolek stał się nastoletnim i, wreszcie, dorosłym Karolem, a po kolejnych dziesięciu latach wrócił do domu. Przywiózł ze sobą nie tylko bagaż wspomnień i wiedzy, ale również dwie futbolówki oraz kajecik, w którym wynotowane były przepisy gry w piłkę nożną. Sport zupełnie tajemniczy dla Brazylijczyków, fascynujących się wioślarstwem. Miller zdecydowanie nie mógł się domyślać, że bakcyl, z którym zawinął do portu w Sao Paulo, tak szybko rozprzestrzeni się po całym kraju. W 1894 roku Brazylia została zarażona futbolowym wirusem, z którego nie wyleczyła się już nigdy.

Dziś kojarzymy piłkę nożną z gibkimi graczami na kultowej Copacabanie, albo z podwórkowymi meczami rozgrywanymi w fawelach, które z nieustającym zainteresowaniem obserwuje Chrystus Zbawiciel. To wszystko prawda, choć początki futbolowego fenomenu w Brazylii były jak najbardziej arystokratyczne. Z czasem dopuszczono jednak do gry także zespoły złożone z czarnych i Mulatów, reszta to już efekt śnieżnej kuli.

article-2651367-1E85382E00000578-420_634x363Pierwsza ekipa klubu Sao Paulo z 1904 rok, z samym Charlesem Millerem w składzie. (źródło: dailymail.co.uk)

Szybko się okazało, że futbol to nie sport stworzony wyłącznie dla dystyngowanych dżentelmenów i eleganckich pań, obserwujących mecze spod parasolek z fikuśnymi falbankami. To również gra dla robotników, z dumą reprezentujących barwy swojej fabryki. To rozrywka dla wszystkich.

Jednak nie zupełnych prostaków – do piłkarskich rozgrywek nie dopuszczano analfabetów, zatem pierwsze kluby organizowały przyspieszone kursy dla zawodników utalentowanych, lecz niepiśmiennych.

„W przypadku Brazylii, piłka nożna stała się centralnym komponentem dyskursu publicznego, uniwersalną ikona narodowej odróżnialności. Wspólnym kultowym leksykonem, w którym mecze zespołu ucieleśniały jaźń narodową, a zespół z kolei ucieleśniał lud” – napisał Richard Follet w książce „Dusza Brazylii”.

*

8 lipca 2014 roku, Estadio Mineirao, 11 minuta meczu półfinałowego

Drużyna, z niemałym trudem zmontowana przez Luisa Felipe Scolariego to na pewno nie był zespół szyty na miarę marzeń narodu. Selekcjoner cieszył się w kraju szacunkiem, bo zapewnił Brazylijczykom mistrzostwo świata w 2002 roku, ostatni z ich pięciu tytułów, ale już wtedy Scolari nie stronił od kontrowersyjnych decyzji. Nie zabrał na turniej Romario, co spowodowało wielkie protesty wśród opinii publicznej. A selekcjoner Canarinhos z głosem ludu liczyć się musi.

Choć akurat Scolari zawsze pozwalał sobie na nieco bardziej krnąbrne podejście niż inni. – Będę wykonywał swoją pracę tak, jak mi odpowiada. Podoba wam się to? Jeśli nie, idźcie w diabły – odgrażał się krytykom przed mistrzostwami w Brazylii.

Z kolei przed mundialem w Korei i Japonii, Romario wręcz błagał o powołanie, próbował je niemalże wypłakać u selekcjonera. Był mistrzem z 1994 roku, więc cieszył się przychylnością rodaków. Scolari pozostał jednak nieugięty, licząc się z gigantycznym ryzykiem. Jeżeli zostawiasz w domu ukochanego syna Rio de Janeiro, a zabierasz na turniej Edilsona i Luizao, to albo wygrywasz mistrzostwo, albo możesz podzielić los wspomnianego Jezusa Chrystusa. Trener oświadczył jednak: – Nie wierzę, że głos ludu jest zawsze głosem od Boga.

Gdyby Scolari wówczas nie zwyciężył, gdyby Ronaldo nie eksplodował formą, co nie było przecież takie oczywiste, trener zostałby przez opinię publiczną po prostu ukrzyżowany. Wtedy mu się jednak upiekło, lecz przeznaczeniu uciec nie sposób. Podczas mistrzostw w 2014 roku, Felipao znowu spotykał się z krytyką i powątpiewaniami w jego warsztat oraz decyzje. Żądna nie tylko sukcesu, ale i pięknej gry Brazylia nie mogła zdzierżyć, że spośród dwustu milionów ludzi opętanych futbolem, szóstej co do wielkości populacji na świecie, selekcjonerowi nie udało się wyszukać napastnika lepszego od dość kołkowatego Freda.

Temu ostatniemu wcale nie pomogła znakomita skuteczność podczas Pucharu Konfederacji w 2013 roku. Po prostu nie był piłkarzem godnym kanarkowej koszulki. Można się zresztą zastanawiać, czy tercet ofensywny Bernard – Fred – Hulk, który miał zaszarżować na niemiecką defensywę w półfinale, nie był w ogóle najbardziej dziadowskim w całej historii brazylijskiego futbolu.

Mimo wszystko, Brazylia zaczęła mecz półfinałowy buńczucznie i ofensywnie. Jak to na nich przystało – podkręcili się hymnem, nakarmili oczekiwaniami narodu, napompowali romantyczną legendą o zmazaniu hańby „Maracanazo”. Trochę bez taktyki, trochę bez konkretnego pomysłu i trochę bez zdrowego rozsądku – ruszyli do ataku. Na wiwat i na swoją zgubę.

Pierwszą bramkę dostali szybciutko, w jedenastej minucie, ze stałego fragmentu gry. Był to powrót koszmarów z finału w 1998 roku, gdy Zinedine Zidane dwukrotnie ukąsił Canarinhos właśnie w takich okolicznościach. Patrząc na tę sytuację na chłodno, widać jak na dłoni, że Brazylijczycy byli po prostu kompletnie oszołomieni stawką meczu – w sześciu otoczyli dwóch przeciwników, tymczasem Thomas Muller stał na środku pola karnego. Sam jak palec. Gdyby się uparł, mógłby nawet przyjmować piłkę, a i tak zdążyłby pokonać Julio Cesara. Nie upierał się jednak, załadował z pierwszej. Doświadczony golkiper, tułający się wówczas gdzieś po Kanadzie, nie zdążył z interwencją.

Faktycznie, zaczął się proces wymazywania ze wspomnień brazylijskich kibiców klęski z 1950 roku. Narodziło się „Mineirazo”.

***

Finał (umowny) mundialu, rozgrywany na słynnej Maracanie, stadionie-symbolu brazylijskiego postępu, mogącym pomieścić około dwustu tysięcy widzów, miał być efektownym zwieńczeniem pomyślnych procesów społeczno-gospodarczych, jakich doświadczała Brazylia. Naród rozkwitał – obalono dyktaturę, powolutku wzrastał w państwie poziom dobrobytu i optymizmu, dumy z bycia Brazylijczykiem. To szczególnie istotne w państwach postkolonialnych.

Dla mieszkańców Kraju Kawy, dla których piłka nożna jest nierozerwalnie połączona z poczuciem własnej wartości, zwycięstwo w mistrzostwach świata miało być wisienką na torcie. Zależało im na tym, żeby zatriumfować kosztem Europy, którą zawsze traktowali jako punkt odniesienia i pewien standard, do którego chcieli dążyć i który chcieli przeskoczyć. W wyniku jakichś zupełnie niezwykłych społecznych zawirowań, za płaszczyznę rywalizacji z Europą wybrali właśnie futbol, przywieziony do Ameryki Południowej w rękach przez niepozornego Charlesa Millera.

Od zarania dziejów było zresztą oczywiste, że z piłką potrafią robić takie akrobacje, na jakie nie stać było nigdy piłkarzy z Europy. Uznali się więc za genetycznie uzdolnionych w tej materii. Lepszych od reszty. Najlepszych.

Sensacyjna porażka z Urugwajem powaliła cały ten misternie tkany mit o brazylijskiej wielkości. Naród, któremu się wydawało, że już wykaraskał się z koszmarów kolonialnej przeszłości, nagle z powrotem zapadł się w poczuciu niższości i pesymizmu.

Wówczas, w 1950 roku, Brazylijczyków zgubiła pycha. Przed meczem gazety publikowały zdjęcia Canarinhos z wymownymi podpisami: „Jutro wygramy z Urugwajem”, albo „Oto mistrzowie świata”. Angelo Mendes de Moraes, gubernator Rio de Janeiro, adresował do zawodników tego rodzaju, głodne kawałki: „Wy, którzy już za kilka godzin zostaniecie okrzyknięci mistrzami świata przez miliony rodaków… (…) Wy, którym już teraz oddaję hołd jako zwycięzcom…”. Pompowanie balonika – level hard.

Jasne, że pewność siebie była uzasadniona. Zadanie było dość proste – nie przegrać z Urugwajem w ostatnim spotkaniu drugiej fazy grupowej, które de facto stało się meczem finałowym turnieju. Jednak, gdy dwieście tysięcy kibiców zgromadzonych na Maracanie zaryczało podczas hymnu, wszystko, co do tej pory wydawało się proste, nagle stało się bardzo skomplikowane.

Choć, przynajmniej początkowo, ten nieopisany tumult gorzej wpłynął na Urugwajczyków. Podobno prezydent tego kraju, Julio Perez, posikał się podczas odgrywania hymnów. Na szczęście reprezentanci tego kraju zdecydowanie lepiej znieśli emocjonujące chwile. Za to kapitan zespołu, Obdulio Varela, zwany „El Negro Jefe”, przed meczem demonstracyjnie oddał mocz na brazylijskie gazety, które odtrąbiły już mistrzostwo dla rywali.

Brazylia do przerwy zdecydowanie dominowała, oddając kilkanaście strzałów na bramkę przeciwnika. Już na samym początku drugiej połowy wyszła na prowadzenie. I kiedy losy tytułu rzeczywiście wydawały się być rozstrzygnięte, dostali dwa szybkie ciosy, na które nie zdołali już odpowiedzieć. Niesamowity hałas nagle zamarł, zniknął. Dwieście tysięcy rozemocjonowanych kibiców, ale żaden nie odnalazł języka w gębie, nie zdołał nawet wygwizdać piłkarzy. – Tylko trzy osoby uciszyły kiedykolwiek Maracanę. Frank Sinatra, papież Jan Paweł II i ja – powiedział strzelec zwycięskiego gola, Alcides Ghiggia.

Ghiggia zmarł trzy lata temu. Dokładnie w 65. rocznicę pamiętnego finału. Był ostatnim z żyjących uczestników tamtego meczu.

Jednak bolesne wspomnienie o spotkaniu nie umarło. Bramkarz Moacir Barbosa, którego uczyniono kozłem ofiarnym porażki, bo nie popisał się przy golu na 1:2, opowiedział, że gdy robił zakupy, przechodząca obok matka pouczyła swojego syna: – Zobacz, synku. To jest człowiek, przez którego płakała kiedyś cała Brazylia. Gdy telewizja BBC zaprosiła go jako eksperta na zgrupowanie reprezentacji Brazylii, Mario Zagallo odmówił wpuszczenia ex-golkipera wśród swoich zawodników, nie chcąc przynosić zespołowi pecha. Aż do czasu Didy, brazylijskiej bramki nie strzegli czarnoskórzy zawodnicy. Odżyły w społeczeństwie stereotypy rasowe, które futbol do tej pory skutecznie unicestwiał, scalając społeczeństwo.

Barbosa odszedł w 2000 roku. nigdy go nie zrehabilitowano. Umarł wyklęty, a przecież, cokolwiek powiedzieć, był wicemistrzem świata i triumfatorem Copa America.

Reprezentacja wyrzekła się nawet białych koszulek z niebieskimi kołnierzykami, zamieniając je na żółte trykoty, żeby wyzbyć się wszelkich skojarzeń z fatalną wpadką. Pisarz Jose Lins do Rego spuentował to następująco: „Jesteśmy narodem pechowców. Narodem, któremu odmówiono radości zwycięstwa, które z czystej złośliwości dziejów zawsze jest prześladowany przez nieszczęście”.

8 lipca 2014 roku, Estadio Mineirao, 29 minuta meczu półfinałowego

Gdy Sami Khedira wpakował bramkę na 5:0, jeszcze zanim stadionowy zegar wybił pół godziny gry, Niemcy zaczęli łapać, że nie biorą już udziału w meczu piłkarskim. Że to już rzeź, a oni trzymają w dłoniach okrwawione tasaki. Gdyby chcieli Brazylijczykom wpakować do przerwy dziesięć goli, zrobiliby to. Gdyby się uparli, że chcą ten mecz wygrać dwanaście, piętnaście do zera – nie byliby bez szans.

Odpuścili, zdając sobie sprawę, że sprawy mogą się wymknąć dalece poza boiskową rywalizację. Rozkoszowali się swoją przewagą, ale nie zaatakowali dwucyfrowego wyniku. Patrząc na degrengoladę defensywy Selecao – mogliby, bez dwóch zdań. David Luiz i Dante wyglądali na ludzi, których przed chwilą ktoś zdzielił pałą bejsbolową w łeb i nie bardzo mają pojęcie, gdzie się znajdują i co robią. Środkowi pomocnicy Canarinhos wznieśli pojęcie „autostrada do bramki” na zupełnie inny poziom.

Już pierwszy gol tąpnął brazylijską defensywą do tego stopnia, że nie powróciła ona do formy aż do samego końca pierwszej połowy. Później przypominało to walkę pomiędzy Rayem Marcer’em a Tommym Morrisonem. Niemcy walili przeciwnika w mordę, a ten tylko zalegał na linach, nie mogąc ani do końca upaść, ani dalej walczyć. Gdyby sędziom piłkarskim wolno było odgwizdać knockout, po golu Khediry byłoby już definitywnie po meczu. Choć tak naprawdę wszystko było jasne już wtedy, gdy Muller wyprowadził podopiecznych Loewa na prowadzenie.

Albo nawet zanim spotkanie się w ogóle zaczęło.

„Mesmo erro. Ten sam błąd – powtarza kilkanaście razy po szóstym golu, po siódmym znów pokazuje na twarz, powtarzając słowo vergonha, a po końcowym gwizdku wyciąga telefon i robi sobie „selfie” pokazując „fucka” na tle telewizora. Po dwóch próbach dołącza się do niej koleżanka, a kolega w czerwonym t-shircie tylko kręci głową. – Tylko Flamengo, liczy się tylko Flamengo – opowiada ze wzrokiem wbitym w Julio Cesara. Marcinha nie daje mu jednak dojść do głosu. Słuchając łamiącego się głosu bramkarza, ma jeszcze mieszane uczucia i nie wie co powiedzieć, ale gdy przed mikrofonem staje David Luiz, wręcz krzyczy: – Dajcie mu spokój. Tylko on tu zawinił? – Marcinha jest typową Brazylijką. A dla typowych Brazylijczyków kudłaty stoper jest nietykalny” – opisywał dla Weszło! Tomasz Ćwiąkała.

Jednak nie wszyscy zareagowali współczuciem i łzami rozgoryczenia. W wielu miastach wybuchły z trudem stłumione zamieszki. Gniew narodu osiągnął poziom krytyczny.

Z kolei Alex Bellos w swojej książce „Futebol” pisał o finale na Maracanie: – Każdy kraj ma swoją Hiroshimę. Po meczu z Niemcami, dodał: – Jeśli tak, to Brazylia ma już dziś i Hiroshimę, i swoje Nagasaki. Przy czym „Maracanazo” z 1950 roku to nic w porównaniu z tą dzisiejszą masakrą. 1:7 i 0:5 już po pół godziny.

***

Jako się rzekło, w drugiej połowie Niemcy odpuścili. Dwa gole wpakował co prawda do siatki Andre Schurrle, ale po drugim trafieniu wyraźnie widać, że koledzy trochę tonują ofensywne zapędy rezerwowego, który za wszelką cenę chciał się zapisać w tym historycznym wydarzeniu. Mats Hummels po meczu przyznał wprost, że on i jego koledzy starali się przesadnie nie dobijać i tak dostatecznie zdewastowanego przeciwnika. Brazylijski dziennik „O Globo” uhonorował to podejście, określając naszych zachodnich sąsiadów „mistrzami we współczuciu”. Również niemieccy kibice nie celebrowali specjalnie swojego, wiekopomnego przecież, sukcesu. Co innego Argentyńczycy, na czele z Diego Maradoną. Oni kpili z odwiecznych rywali jak jeszcze nigdy wcześniej.

Trudno się ekipie Loewa dziwić. Bo kto, jak nie Niemcy najlepiej zna gorycz rozczarowania na domowym mundialu? Oni przecież też zawiedli oczekiwania w 2006 roku, kończąc turniej zaledwie z brązowym medalem. Jednak w Niemczech nie było to przedmiotem aż takiego narodowego dramatu. No i nie przegrali w tak tragicznych, katastrofalnych okolicznościach.

„Mineirazo” to jednak wciąż nie to samo co „Maracanazo”. Ta druga klęska została poniesiona na mundialu, którego każdy w kraju pragnął, który miał być ukoronowaniem pewnego etapu rozwoju państwa i narodu. Mistrzostwa świata w 2014 roku spotykały się w Brazylii z powszechnymi protestami. Mnóstwo mieszkańców Kraju Kawy po prostu mistrzostwa uznało za rozrzutność i zbędny rozgardiasz.

„Brazylia to ostatnio ojczyzna protestujących. Po jakimś czasie wszedłem do baru na rogu, gdzie dwóch ludzi wyglądających na robotników piło kawę. – Widzisz pan tego gościa, który tam leży? – zapytał mnie starszy, wskazując na drugą stronę Rua Augusta. Na brudnym materacu leżał bezdomny przykryty kocem aż na twarz. W Brazylii jest teraz zima, temperatura w Sao Paulo oscyluje wokół 20 stopni. – Chciałbym, żeby rząd zatroszczył się o niego i jemu podobnych – kontynuował starszy. – Mamy fatalny transport, złą służbę zdrowia, słabe szkoły. Niech się pan zapakuje w autobus i podjedzie do najbliższego szpitala, zobaczysz pan, jak pana obsłużą. Ten kraj ma znacznie pilniejsze potrzeby niż mundial. Na wydawanie setek milionów na stadiony piłkarskie stać Anglię, a nie nas. Dodał, że będzie bojkotował mistrzostwa, nie obejrzy żadnego meczu w telewizji, nawet drużyny Luiza Felipe Scolariego” – relacjonował Dariusz Wołowski dla „Gazety Wyborczej”.

Co oczywiście wcale nie oznacza, że przerżnięty 1:7 półfinał nie jest największą klęską w dziejach brazylijskiego futbolu. Być może dla narodu bardziej bolesna była porażka z 1950 roku, bo wtedy większe były oczekiwania, większa była pewność i potrzeba triumfu. Ale dostać siedem goli na takim etapie mundialu? To była sytuacja bez precedensu. Totalny blamaż.

Na domiar wszystkiego, Miroslav Klose dorzucił bramkę i na dobre odebrał z rąk Ronaldo tytuł najskuteczniejszego piłkarza w historii mundiali.

Brazylia była tamtego dnia tak słaba, że Manuel Neuer autentyczne się wściekł, że nie udało mu się zachować czystego konta. Trzeba oddać Oscarowi i reszcie Canarinhos, że na honorowego gola uczciwie jednak zapracowali, tworząc sobie sporo dogodnych okazji. Choć był to raczej gol honorowy tylko z nazwy, bo anty-bohaterów tego meczu opinia publiczna i tak, bez najmniejszej litości, z resztek honoru odarła.

*

6 lipca 2018 roku, Rosja, stadion w Kazaniu

Minęły cztery lata od klęski, a Brazylia znów pożegnała się przedwcześnie z mundialem. Na papierze poszło im nawet gorzej niż przed własną publicznością, ale nie ma przecież wątpliwości, że Tite przywiózł do Rosji znacznie mocniejszą ekipę niż ta, z którą Scolari poległ w Brazylii. To nie była może Brazylia super-efektowna, ale jednak momentami zachwycająca, nawiązująca do tradycji joga bonito. W spotkaniu z Belgią znowu dały o sobie jednak znać stare demony – zaczęli na fali, ofensywnie, z pasją. I stracili bramkę, po niespodziewanym samobóju Fernandinho.

Jednego z tych zawodników, którzy najczęściej obarczano winą za dramat sprzed czterech lat. Nie spotkał się może z takim ostracyzmem jak bramkarz Barbosa, ale jego reputacja boleśnie ucierpiała. Teraz zastąpił wykartkowanego Casemiro i kolejny raz zawalił. Cóż, w Brazylii chyba sobie życia już nie ułoży.

Jednak tym razem Brazylia nie posypała się doszczętnie, nawet po drugim golu. Ostatecznie nie zabrakło im przecież przywódcy. Neymar, który za drugim podejściem zapewnił Canarinhos długo oczekiwane złoto olimpijskie w 2016 roku, teraz miał ich też poprowadzić do ziemi obiecanej na mistrzostwach świata w Rosji.

Jego kontuzja przed czterema laty całkowicie zmiażdżyła morale zespołu.

„Luiz Felipe Scolari doskonale zdaje sobie sprawę, że ma problem. Reprezentacja wydaje się rozbita. Fred na wieść o kontuzji Neymara ledwo powstrzymuje się od płaczu. Potrzebne jest wsparcie z zewnątrz, sama psycholog Regina Brandao nie wystarcza. Przy selecao meldują się dwaj starzy znajomi z ekipy z 2002 roku, Edilson i Vampeta. Oni będą odpowiedzialni za stworzenie odpowiedniej atmosfery, puszczenie pagode w jadącym na mecz autokarze, grę na banjo i tańczenie samby. Do samego Belo Horizonte kadra udaje się natomiast samolotem z wielkim napisem #eTóiss, czyli jednym z naczelnych haseł Neymara. Przetłumaczyć dosłownie się nie da. Mniej więcej oznacza ono jedność. O to też apeluje dziś Zico – by z Niemcami każdy zawodnik selecao był Neymarem. W przeciwnym razie trudno będzie marzyć o finale” – relacjonował Ćwiąkała.

Znalezione obrazy dla zapytania luiz cesar neymar

W 2014 roku Neymar, dopóki grał, był fenomenalny. Tym razem zawiódł. Nie był ani najlepszym zawodnikiem mistrzostw, ani nawet najlepszym piłkarzem swojej drużyny. Nie był też beznadziejny, to jasne, ale to zdecydowanie nie był jego turniej. Zapamiętamy go nie ze skutecznych dryblingów, lecz z żałosnych symulacji. Nie z epickich triumfów, ale kuriozalnych łez po wymęczonym zwycięstwie ze słabiutką Kostaryką. Zamiast nawiązać do narodowych legend, Ronaldo, Pele, Zico, Jairzinho, Rivelino, Garrinchy, Socratesa… Neymar wykreował nowy wizerunek brazylijskiego super-talentu. Wizerunek gwiazdora-pajaca, zupełnie rozedrganego emocjonalnie.

Przed czterema laty, razem z Thiago Silvą, uniknął epokowej kompromitacji. Oglądał ją w telewizji, a po jednej z bramek wyłączył odbiornik i poszedł pograć w pokera. Miał już dość biernego obserwowania, jak jego nieudolni koledzy przyjmują kolejne, upokarzające ciosy. Długo spekulowało się o tym, że obecność Neymara na murawie mogła wówczas spowodować zupełnie inny scenariusz spotkania.

Patrząc na tegoroczne popisy piłkarza PSG – naprawdę trudno w to uwierzyć. Jednak wtedy, przed czterema laty, Neymar sprawiał wrażenie dużo dojrzalszego niż w Rosji.

***

Luis Felipe Scolari:

– Odpowiedzialnym za katastrofę jestem ja. Ja podejmowałem decyzje. Jestem w szoku, to najgorszy dzień mojego życia. Nie przez Neymara, nie przez emocje. Przez rytm, który narzucili Niemcy.

Joachim Loew:

– Takiego wyniku oczywiście nie można się było spodziewać. Ale właśnie to pokazuje, jak bardzo nieprzewidywalne są niektóre mecze. – Bardzo ważne było, by pasję Brazylijczyków zniwelować spokojem, zrównoważeniem, ale i odwagą. Brazylia była zszokowana po bramkach i kompletnie nie wiedziała, co dalej robić. Obrona była kompletnie rozregulowana. Bardzo się cieszę z osiągnięcia Miro Klosego. 16 bramek w mistrzostwach świata – to naprawdę niesamowite – zaznaczył selekcjoner Niemców. Klose zdobył w meczu z Brazylią jedną z bramek i został samodzielnym liderem klasyfikacji najlepszych strzelców w historii MŚ. Jesteśmy w finale i trochę pokory na pewno nam dobrze teraz zrobi. Doskonale wiem, co czuje Luiz Felipe Scolari, bo w 2006 roku, my też odpadliśmy w półfinale.

Dante (po powrocie do klubu w Niemczech):

– Gdybym grał w jakimkolwiek innym kraju, byłoby mi łatwiej sobie z tym poradzić. Ludzie szybko zapominają o szacunku. Szybko zapominają o tym, co zrobiłeś wcześniej. Jesteś sam. Grasz cały czas przeciwko ludziom, którzy wciąż starają się ci przypomnieć o tym wydarzeniu.

Daniel Alves:

– Powtarzam to od dawna – piłka nożna ewoluuje. Spójrzcie jak gra Kostaryka, Chile. Jesteśmy ojczyzną futbolu, ale nie jesteśmy właścicielami futbolu.

Carlos Alberto Torres:

– Nie rozumiem, dlaczego Brazylia nie ma kreatywnego zawodnika w środku pola. Zawodnika inteligentnego, który kreowałby kolegom sytuacje podbramkowe. Dlaczego sztab szkoleniowy wybrał się do Fluminense, by dać wsparcie Fredowi, który niczego do tej pory nie zrobił, a Ganso, wielki piłkarz z Sao Paulo i nasz jedyny pomocnik nie znalazł się w kadrze? Nie rozumiem tej „rodziny Scolariego”, która jednym drzwi otwiera, drugim zamyka.

Tite, aktualny selekcjoner Brazylii:

– Oglądałem ten mecz w domu, z żoną. Kiedy wpadła trzecia bramka, ona zaczęła płakać. Ten mecz jest jak duch. To już przeszłość, ale on wciąż jest gdzieś obecny. Ludzie wciąż o nim mówią, a im częściej to robią, tym mniej jest prawdopodobne, że on kiedykolwiek zniknie.

„Przegląd Sportowy” piórem Tomasza Włodarczyka:

Między 23. a 29. minutą półfinałowego spotkania stało się coś, czego nie spodziewali się sami Niemcy. Chyba bez przesady można powiedzieć, że to było najgorsze 6. minut w historii brazylijskiego futbolu. Klose – raz, Kroos – razy dwa i jeszcze raz Khedira. 5:0! Na trybunach szok. Ludzie zaczęli płakać. Część stwierdziła, zresztą słusznie, że już nic dobrego dla Canarinhos zdarzyć się nie może i opuściła stadion.

Marcelo Bechler, bloger:

– Tak brutalna porażka może być punktem zwrotnym dla naszego futbolu, by zmienić postępowanie działaczy, by kluby wychowywały piłkarzy o różnych profilach i by w Brazylii pojawili się wykwalifikowani zawodowcy mogący przekazać nam swoje myślenie. Nie chodzi o to, że obcokrajowcy są lepsi, a my najgorsi. Po prostu musimy się sporo nauczyć, a brazylijska arogancja na to nie pozwala. Brazylijczyk uważa siebie za lepszego od innych. A taki nie jest.

Carlos Alberto Parreira:

– Wszystko było perfekcyjne, nie licząc wyniku z Niemcami.

(wypowiedź sprzed turnieju)

– Położyliśmy już jedną rękę na pucharze.

„Rzeczpospolita” piórem Stefana Szczepłka:

Brazylia – bo jest reprezentacją, której kibicuję, od kiedy zacząłem samodzielnie myśleć. Kochałem piłkarzy, którzy wygrywali nie dzięki sile fizycznej, ale szybkości, sprytowi, gibkości, a przede wszystkim technice. Wszystko razem pozwalało im przeprowadzać rajdy z piłką przy nodze, podczas których mijali przeciwników, w ogóle ich nie dotykając. Taki drybling to był szczyt umiejętności i kwintesencja sposobu gry, zwanej brazilianą. A kiedy się oglądało takich kapłanów kościoła brazylijskiego jak Pele, Garrincha, Vava, Didi i paru innych, człowiek, zwłaszcza młody, wpadał w trans. Niestety, futbol się zmienił i po tamtej grze zostały marne resztki. Ale to jeszcze nie jest powód do zdrady. Jeśli Brazylia organizuje na swoich stadionach mistrzostwa świata raz na 64 lata, to dobrze by było, żeby na Maracanie za drugim razem zwyciężyła.

Vinicius Lages, minister turystyki:

– Sukces naszego mundialu nie powinien być zależny od wyniku sportowego Selecao. Jesteśmy gigantami, jeżeli chodzi o gościnność, opiekowanie się turystami. Klęska na boisku, nawet pomimo tego, że była absolutna, nie może zakłócić nam wizji tego, iż Brazylia jest jednym z najwspanialszych państw na świecie.

„Meia Hora” (komentarz do zdjęcia Davida Luiza):

– Znaleziono kolejnego gola Niemców w jego włosach.

„O Globo”:

– Gratulacje dla wicemistrzów świata z 1950 roku, których zawsze oskarżano o największy wstyd w historii naszego futbolu. Wczoraj przekonaliśmy się co to wstyd.

Tereza Borba, córka Moacira Barbosy:

– Jego dusza została oczyszczona. Nie musiał przechodzić przez ten wstyd.

Antero Greco, pisarz:

– 1950 rok dobiegł końca 8 lipca 2014. Dusza naszego byłego bramkarza może wreszcie spocząć w spokoju, podobnie jak dusze tych dwustu tysięcy kibiców, którzy wtedy zamilkli.

Michał Kołkowski

fot. Newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

12 komentarzy

Loading...