Reklama

Falstart – polska specjalność podczas mundiali

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

21 czerwca 2018, 07:47 • 12 min czytania 20 komentarzy

Od razu informuję państwa, że od pierwszych minut polska drużyna ma stosować ścisły pressing na całym boisku” – sprawozdawał świętej pamięci Jan Ciszewski, rozpoczynając transmisję meczu Polska – Argentyna na mistrzostwach świata w 1974 roku. Taktyka przyniosła znakomity rezultat, bo biało-czerwoni wygrali 3:2 i kapitalnie rozpoczęli turniej, chyba najbardziej spektakularny w dziejach całej polskiej piłki. To był jednocześnie jedyny mundial, który udało się zacząć od zwycięstwa. Poza nim, drugie mecze mistrzostw to była zwykle konieczność nadrabiania dystansu, rozpaczliwej walki o utrzymanie się w turnieju.

Falstart – polska specjalność podczas mundiali

*

1974: „Dużo tych papierosów wypali dzisiaj Andrzej Strejlau.” (Jan Ciszewski)

Trochę szkoda, że wspomnianej taktyki Orłów Górskiego nie zastosowali wczoraj podopieczni Adama Nawałki, którzy wyglądali na tak oszołomionych i pozbawionych animuszu, jakby słowo „pressing” mogło im się kojarzyć wyłącznie z deską do prasowania. Ich momentami naprawdę żenujący występ był tak pozbawiony stylu, pasji i rozmachu, że aż człowieka skręca, gdy obserwuje wyczyny Polaków sprzed czterdziestu czterech lat.

Polacy siedli na rywali nie jak Orły, lecz niczym krwiożercze, wygłodniałe sępy i – zamiast sami rozdawać prezenty – skorzystali z okropnego babola argentyńskiego bramkarza już na samym początku meczu. Daniel Carnevali wyszedł do piłki po dośrodkowaniu ze stałego fragmentu gry, ale jej nie złapał. Grzegorz Lato tylko czyhał na takie sytuacje i wbił futbolówkę do sieci. Argentyńska defensywa nie zdążyła się jeszcze nawet dobrze skonsternować, gdy dostali kolejnego gonga – Andrzej Szarmach podwyższył wynik meczu. 2:0 po ośmiu minutach. To była najbardziej widowiskowa polska szarża, od czasu husarskiego natarcia pod Kłuszynem. Rywale usiłowali jeszcze fikać w drugiej odsłonie, lecz skończyło się pozytywnie, wynikiem 3:2.

Reklama

 

Drugi mecz to był jeszcze bardziej efektowny triumf biało-czerwonych, choć rywal, rzecz jasna, znacznie mniej prestiżowy. Jednak nie codziennie ogrywa się kogoś siedmioma bramkami, a właśnie tyle ciosów przyjęło od polskiej reprezentacji Haiti. Totalny pogrom. Drużyna Kazimierza Górskiego rozkręcała się z każdym kolejnym meczem, a reakcją na pokonanie faworytów z Argentyny była jeszcze większa spinka na kolejnego rywala. Haiti miało pecha. Wpadło pod biało-czerwony walec.

1938: „Piontek przypomniał sobie nareszcie, jak to idzie się na przebój, choćby trzeba było wypruć z siebie kiszki.” (Przegląd Sportowy)

Na Stade de la Meinau zasiadło około 15 tysięcy widzów, w tym jakiś tysiąc polskich emigrantów. To zresztą ten sam stadion, na którym, trzydzieści dwa lata później Górnik awansował do finału Pucharu Zdobywców Pucharów dzięki rzutowi monetą. Wychodzi na to, że Strasburg jest jednym z najważniejszych punktów na polskiej futbolowej mapie – jedyny awans do finału europejskich rozgrywek i debiutancki mecz reprezentacji Polski w mistrzostwach świata miały miejsce właśnie tam.

Polska 5:6 Brazylia. Mecz ostatecznie przeszedł do historii jako pojedynek strzelecki Leonidasa z Ernestem Wilimowskim. Reprezentant Polski władował cztery sztuki, zawodnik Canarinhos trzy, ale aż dwie w dogrywce i ostatecznie przechylił szalę zwycięstwa na korzyść swojego zespołu. „Biegnę po piłkę, jakbym biegł po talerz jedzenia” – powiedział kiedyś. I rzeczywiście – kiedy boisko zmokło wskutek gigantycznej nawałnicy, wszyscy piłkarze opadali z sił. Tylko Leonidas i Wilimowski wytrzymali, oni dzielnie znieśli te spartańskie warunki. Jednak dla tego drugiego turniej przedwcześnie się zakończył, bo wówczas mistrzostwa rozgrywano w całości systemem pucharowym. Porażka i do domu.

Patrząc na pozostałe mecze otwarcia w wykonaniu reprezentacji Polski, to czasem aż żal, że na jednym spotkaniu turniej się nie kończył.

Reklama

2002: „Koreańczycy niczym nas nie zaskoczyli. Byliśmy po prostu od nich słabsi pod każdym względem” (Marek Koźmiński)

Władysław Jerzy Engel, kibicom skoków narciarskich znany również pod pseudonimem artystycznym Apoloniusz Tajner, długo nas wszystkich wodził na nos i wmawiał, że jego drużyna zagra na mistrzostwach świata o medal. Ba, w grę wchodziły tylko krążki z najcenniejszego kruszcu. Ostatecznie występ biało-czerwonych w Azji skończył się absolutną klęską.

W przygotowaniach do tamtego turnieju zawiodło wszystko i przed szesnastoma laty rzeczywiście można było powiedzieć, że huknął napompowany do granic absurdu balonik oczekiwań. Kumulacją była porażka w meczu z gospodarzami, lecz na tym się nie skończyło. Przecież, mimo wszystko, przed drugą kolejką były jakieś powody, żeby się chociaż łudzić, iż turniej dla Polaków jeszcze się nie zakończył. Portugalia również rozpoczęła fatalnie, od porażki z USA. W zasadzie mieliśmy sytuację analogiczną do tej z trwającego obecnie mundialu. Papierowy faworyt grupy (wówczas Luis Figo i spółka, dziś Kolumbia) zaczął od wtopy, my również. Drugie starcie było dla obu stron meczem o wszystko.

0:4. Portugalia dała sobie jeszcze szansę na awans, reprezentacja Polski została zepchnięta w otchłań medialnego piekła. Chyba jeszcze nigdy wcześniej żadna drużyna sportowa nie była tak wdzięcznym obiektem kpin dla kabareciarzy. Wtedy reprezentanci Polski obrażali się na krytykę, dochodziło do bójek z dziennikarzami. Dziś większość z nich pokornie przyznaje, że po prostu zabrakło im argumentów. Pauleta robił z polską defensywą co chciał. Porażka przylgnęła głównie do Tomasza Hajty, ale nie on jeden knocił w obronie na potęgę – równie tragiczny był Wałdoch, a boczni obrońcy, czyli Koźmiński i Żewłakow, również nie stanowili żadnej zapory. Wystarczy spojrzeć na drugą i czwartą bramkę. Przecież to są identyczne schematy, jak w grze komputerowej. Polska wyglądała tak, jakby kierował nią bot, a Portugalczycy ustawili poziom trudności rywala na poziomie: „amator”.

Reakcją kadry Engela na wpadkę w pierwszym meczu była jeszcze większa degrengolada w kolejnym. Smutny mecz i smutny turniej.

2006: „Wstyd. Żenada. Kompromitacja. Hańba. Frajerstwo. Nie wracajcie do domu.” (Fakt)

Nie ma sensu wałkować już powołań Pawła Janasa, którymi selekcjoner zaskoczył nawet własnych asystentów, nie wspominając już o kibicach i piłkarzach. Janosik na własne życzenie zafundował sobie w drużynie kompletny bałagan, zaczął eksperymenty z ustawieniem, składem, ze wszystkim. Nic dobrego z takiego bajzlu wyjść nie mogło, ale gładkiego 0:2 z Ekwadorem nie spodziewał się nikt. Trudno powiedzieć, czy był to jeszcze gorszy mecz od wczorajszego 1:2 z Senegalem, ale na pewno oba spotkania mogą konkurować w kategorii: „największa bryndza mundialowa w historii Polski”.

Z dupami zbitymi przez przeciętnych Ekwadorczyków trzeba było stanąć przeciwko gospodarzom turnieju. Paradoksalnie – nie można wiele w tamtym meczu zarzucić Polakom od strony mentalnej. Zostawili na boisku sporo zdrowia i serca. Piłkarsko odstawali od rywali pod każdym względem, taktyka polegająca na rozpaczliwej obronie także nie wspierała ekspozycji własnych atutów, niemniej, biało-czerwoni naprawdę dali z siebie wszystko, żeby wydrzeć w tym meczu chociaż punkcik. Dali z siebie absolutnie wszystko. Niestety, jak w piosence: „Nie mogę ci wiele dać, bo sam niewiele mam. Nie mogę dać wiele ci, przykro mi…”.

Statystyki biało-czerwonych w tamtym meczu są porażające. Drużyna zanotowała ledwie 66% celności podań, ale z drugiej strony – aż 90% skuteczności odbiorów. Rywale oddali 23 strzały, jednak aż osiem z nich udało się zablokować naszym obrońcom – poświęcenie, wręcz heroiczne, to był jedyny argument, jaki podopieczni Pawła Janasa potrafili przeciwstawić bezwzględnej niemieckiej ofensywie. Może i to by wystarczyło, gdyby nie zagotował się Radosław Sobolewski, który wyleciał z boiska w 75′ minucie. Wtedy Polska straciła już jakiekolwiek możliwości w grze do przodu, z których, rzadko, bo rzadko, ale do tamtej pory korzystała.

Skończyło się najgorzej, jak tylko mogło. Doliczony czas gry, Odonkor, Dudka, Neuville, nóż w samo serce polskich kibiców, dla których, przez dziewięćdziesiąt minut starcia z Niemcami, Artur Boruc stał się postacią tej samej rangi co Jan Paweł II. Hiszpanie nazwali Ikera Casillasa „El Santo”, Boruc dla Polaków także był święty, choć, paradoksalnie, interweniował zaledwie pięć razy. Niestety, skończył jako męczennik.

Znów – dwa przegrane mecze i można było pakować walizki. To zresztą raczej norma, że wpadka w pierwszym spotkaniu nie tylko przymyka drzwi do sukcesu na mistrzostwach, lecz wręcz jest zatrzaskuje. Ta prawidłowość nie dotyczy wyłącznie Polaków. Jednakowoż – nie zawsze tak bywa. Pisaliśmy o tym już TUTAJ.

*

1998 – 2014: kto przegrał w meczu otwarcia?

  • Wygrały mistrzostwo: Hiszpania (2010)

  • Osiągnęły finał: –

  • Osiągnęły półfinał: Turcja (2002)

  • Osiągnęły ćwierćfinał: Ukraina (2006)

  • Osiągnęły 1/8 finału: Ghana (2006), Grecja, Urugwaj, Algieria (2014)

  • Odpadły w fazie grupowej: Szkocja, Arabia Saudyjska, RPA, Hiszpania, Korea Południowa, Iran, USA, Tunezja, Kolumbia, Jamajka, Japonia (1998), Francja, Urugwaj, Słowenia, Chiny, Polska, Portugalia, Arabia Saudyjska, Nigeria, Ekwador, Chorwacja, Tunezja (2002), Kostaryka, Polska, Paragwaj, Wybrzeże Kości Słoniowej, Serbia i Czarnogóra, Iran, Angola, USA, Japonia, Chorwacja, Togo (2006), Grecja, Nigeria, Algieria, Serbia, Australia, Dania, Kamerun, Korea Północna, Honduras (2010), Chorwacja, Kamerun, Hiszpania, Australia, Japonia, Anglia, Ekwador, Honduras, Bośnia i Hercegowina, Portugalia, Ghana (2014)

Od kiedy mundial jest rozgrywany obecnym systemem, dwóm drużynom udało się nawet ugrać medal, pomimo porażki w pierwszej kolejce grupowych zmagań. Hiszpanie zaczęli od sensacyjnego potknięcia ze Szwajcarią, z kolei Turcy zostali ograni przez Brazylijczyków i sędziego. Co ciekawe, ci drudzy nawet w drugiej kolejce nie zdołali odnieść zwycięstwa, remisując z Kostaryką. Ostatecznie przeszli dalej dzięki pomyślnemu bilansowi bramek i to był niespodziewany początek ich marszu po medal.

Powodów do optymizmu nie ma jednak w tym wszystkim zbyt wielu. Zwłaszcza dlatego, że zarówno wspomniana Turcja, jak i Ukraina, Ghana, Algieria czy Grecja zaczynały mistrzostwa od porażki z najmocniejszym zespołem w grupie. Potem trafiały już na wyraźnie słabszych rywali. W grupie H na mistrzostwach świata w Rosji nie ma żadnych „wyraźnie słabszych” drużyn. No, chyba że za taką uznamy Polskę.

Bywały jednak czasy w polskiej piłce, kiedy wyjście z grupy było dla biało-czerwonych obowiązkiem. I wtedy również mundiale zaczynaliśmy od potknięć.

*

1978: „Muszę się przyznać, że wszyscy sądziliśmy, iż mecz z Tunezją łatwo nam pójdzie.” (Jacek Gmoch)

„Każdy z trenerów, obserwatorów miał wyznaczonego zawodnika. Mieli rozrysowane boisko w skali i każdy z nich obserwował tylko jednego zawodnika. Tam były trzy, czy cztery towarzyskie mecze. Spali w samochodach, bo nie stać nas było na hotele” – w ten sposób Jacek Gmoch i jego sztab rozpracowywali drużynę RFN. Skończyło się to smętnym 0:0, oskarżeniami o „anty-futbol” i wielkim rozczarowaniem, bo przecież od Polski wszyscy oczekiwali równie  spektakularnej gry co cztery lata wcześniej. A nawet więcej – ostatecznie to była, na papierze, najmocniejsza reprezentacja naszego kraju w dziejach. Gwiazdy z 1974 roku wsparte Lubańskim, do tego młode wilki, na czele z Bońkiem i Nawałką. Miał być mieszanka wybuchowa, wyszedł – mimo wszystko – niewypał.

Drugi mecz i drugie rozczarowanie, nawet jeszcze większe od poprzedniego, czyli wymęczone zwycięstwo nad autsajderami z Tunezji. Gmoch nie robił nerwowych ruchów, wymienił tylko Bohdana Masztalera na doświadczonego Henryka Kasperczaka. Na eksperymenty, zresztą zgubne w skutkach, przeszedł czas jeszcze później, w drugiej rundzie turnieju. Polacy, podobnie jak Niemcy, byli przekonani o tym, że Tunezyjczyków uda się gładko pokonać, również dlatego jedni i drudzy nie szarżowali na otwarcie. Okazało się jednak, że Tunezja to nie są byle ogórki. A może nawet nimi byli, tylko Gmoch nie zbudował równie spektakularnej ofensywy, co cztery lata wcześniej, żeby niżej notowanych przeciwników rozgromić.

Koniec końców, o wyniku przesądził Grzegorz Lato, który, w swoim stylu, wykorzystał kompromitującą obcinkę defensora drużyny przeciwnej. Ale to był mecz, który nie uspokoił ludzi zaniepokojonych postawą polskiej reprezentacji. Medalowe nadzieje jakby lekko przygasły. Podsyciło je na nowo dopiero zwycięstwo przeciwko z Meksykowi, lecz pierwsze zwiastuny okazały się mimo wszystko prorocze – mundial zakończył się nie tylko bez mistrzowskiego tytułu, ale i w ogóle bez medalu. Śmiesznie to brzmi dzisiaj, gdy modlimy się w ogóle o wyjście z grupy, ale wtedy oczekiwania były naprawdę wygórowane.

1982: „Myśmy w Polsce nie wiedzieli, kto to jest Kamerun. Myśleliśmy, że to jest rywal jak Haiti. Dziki kraj.” (Zbigniew Boniek)

Reprezentacja Polski to była wtedy jedna wielka zagadka. Dziwnie to wszystko brzmi z dzisiejszej perspektywy, kiedy powstają relację o tym, że Arkadiusz Milik poślizgnął się w delfinarium, że już o totalnym szaleństwie wokół przygotowań w Arłamowie nie będziemy wspominać. Wtedy nad Wisłą panował stan wojenny. Przepływ informacji był ograniczony do minimum, a z naszą kadrą nikt nie chciał grać towarzyskich meczów międzypaństwowych, więc podopieczni Piechniczka mierzyli się wyłącznie z drużynami klubowymi.

Pierwszy mecz w grupie przeciwko Włochom i… obiecujące otwarcie. Bezbramkowy remis, który przyjęto z umiarkowanym optymizmem. Kłopoty zaczęły się później, gdy biało-czerwoni zremisowali w drugiej rundzie spotkań z Kamerunem. Wtedy nikt jeszcze nie mógł wiedzieć, że ten Kamerun przez kilka kolejnych turniejów będzie groźnym, niewygodnym rywalem dla każdego. Zespoły z czarnej Afryki traktowano z lekceważeniem, mając w pamięci afery towarzyszące występowi Zairu na mistrzostwach w 1974.

Ostatecznie, Polska pierwszą bramkę w turnieju strzeliła dopiero w drugiej połowie swojego trzeciego meczu, rozgrywanego przeciwko Peru. Ale wtedy worek z bramkami rozwiązał się na dobre. 21 minut, pięć goli. Pogrom i początek drogi do medalu. Mecz z Kamerunem bramek nie przyniósł, lecz, jak przyznaje Zbigniew Boniek, spokojnie mogło się skończyć wynikiem rzędu 5:3 dla Polski. Obie strony tworzyły sobie sytuacje, lecz totalnie szwankowało wykończenie.

Może dzisiejszy prezes PZPN trochę przeholował, lecz faktycznie biało-czerwoni grali w tamtym meczu odważnie, z pomysłem. Zanotowali drugi remis z rzędu, kolejny raz bezbramkowy, lecz mecze podopiecznych Piechniczka to nie był bynajmniej największych paździerz na turnieju, omijany przez neutralnych kibiców szerokim łukiem. Po prostu – nie chciało wpaść. Kiedy już wpadło przeciwko Peru, nie było co zbierać.

1986: „Kwiatami powitam trenera, który dwa razy z rzędu zakwalifikuje się do finałów mistrzostw świata, bo na następny taki turniej z udziałem Polaków możemy długo poczekać.” (Antoni Piechniczek)

Nasz ostatni mundial przed szesnastoletnią przerwą, czyli słynną „klątwą Guadalajary”, zacytowaną powyżej. Reprezentację zakwaterowano w fatalnym ośrodku w Monterrey – każdy dzień przebywania w tej bursie był dla polskich piłkarzy nieopisaną mordęgą. Efekt? Katastrofalna postawa w pierwszym meczu i bezbramkowy remis z Marokiem. To była gra porównywalna do tej z meczu Polska – Senegal. Zupełna apatia z przodu, brak tempa, zero kreatywności. Naszych rozruszało co prawda trochę wejście Jana Urbana, ale równie dobrze można napisać, że wczoraj podopiecznych Adama Nawałki rozkręciło pojawienie się na boisku Dawida Kownackiego.

W drugim meczu był lepiej – przede wszystkim, było zwycięsko. Podopieczni Antoniego Piechniczka pokonali Portugalię po bramce Włodzimierza Smolarka i był to ostatni gol reprezentacji Polski na tamtych mistrzostwach świata. W ogóle, nie licząc meczów o honor z USA w 2002 roku i Kostaryką w 2006, była to ostatnia bramka Polaków na mundialu do wczorajszego trafienia Grzegorza Krychowiaka.

Zbigniew Boniek przyznał, że podczas meczu z Portugalią zgubił 4,5 kilograma. Polscy piłkarze wypruli z siebie flaki i zwyciężyli olbrzymim nakładem sił, co na pewno przełożyło się na kolejne spotkania, zwłaszcza sromotną porażkę z Anglią. Mimo wszystko, starcie z Portugalczykami, mocnymi wówczas kadrowo, wypada docenić, bo Polska grała od rywali po prostu lepiej – Boniek grał jak wielką gwiazdę Serie A przystało, natomiast grupa młodszych kolegów dorównywała swojemu liderowi poziomem.

Przede wszystkim – nie było bojaźni, paniki. Była koncepcja i wysokie tempo gry, pomimo okrutnych warunków zakwaterowania i ciężkiej pogody w dniu meczu. Czyli było to, czego zabrakło Polakom z Senegalem, a czego nie może w żadnym wypadku zabraknąć w starciu „o wszystko” z Kolumbią.

*

Kiedy mieliśmy rzeczywiście mocną kadrę, jak w 1978, 1982, czy nawet w 1986, udawało się wykaraskać po średnim, bądź słabym początku. Nasza pozycja była wówczas na tyle mocna, że można sobie było nawet pozwolić na kalkulacje, tak jak Jacek Gmoch w 1978. Zupełnie inne, piękniejsze realia dla polskiej kadry. Trzeba dodatkowo pamiętać, że dawniej mistrzostwa rozgrywano nieco innym systemem i strata punktów na starcie nie zawsze była aż tak kłopotliwa, jak teraz. Gdy z kolei wysyłaliśmy na mundial średniej klasy ekipę, tak jak w XXI wieku, wpadka na starcie z automatu równała się klęsce. Oczywiście, zgodnie z piosenką „Jeżeli”, z repertuaru zespołu zespołu Armia, pozostaje wierzyć, że „nadejdzie nasz czas”. Historia nie daje jednak wielu powodów do optymizmu.

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

20 komentarzy

Loading...