Reklama

Mistrz, wariat, syn i brat, czyli po prostu Marc Márquez

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

06 czerwca 2018, 20:20 • 12 min czytania 7 komentarzy

Marc Márquez to jeden z największych talentów MotoGP w historii. 25-latek, który na koncie ma już cztery tytuły mistrzowskie, 35 wygranych wyścigów i prawdopodobnie jeszcze więcej upadków oraz starć z rywalami. Jedni fani go kochają, inni nienawidzą, jak choćby kibice we Włoszech, którzy wystawili mu ostatnio… grób.

Mistrz, wariat, syn i brat, czyli po prostu Marc Márquez

„Jeśli zabierzecie mi motocykl, usuniecie połowę mojego życia” powiedział w jednym z wywiadów. W innym porównywał maszynę, na której jeździ, do byka na rodeo. Twierdził, że tak samo trzeba je opanować, wyczuć, narzucić kontrolę, by móc wygrywać w najważniejszych wyścigach. Jemu ta sztuka udała się do perfekcji, zresztą musiała, bo, za czasów juniorskich, braki w posturze nadrabiał właśnie doskonałym czuciem motocykla. Całkiem prawdopodobne, że nigdy wcześniej nie było takiego talentu, a za kilka lat pobije wszelkie rekordy. Zresztą, już teraz ma ich na koncie dość sporo.

Właściwie najlepiej o Márquezie-zawodniku świadczy to, że ma 25 lat, startuje w swoim szóstym sezonie w klasie MotoGP – najwyższej możliwej – i już dyskutuje się o tym, czy można go zaliczyć do grona najlepszych w historii. Bo jego osiągnięcia powalają. W pięć sezonów zgromadził cztery tytuły mistrzowskie – przy okazji stając się pierwszym zawodnikiem w historii, który wygrał w debiutanckim sezonie – przedzielone jednym trzecim miejscem w klasyfikacji generalnej. Ten gorszy rezultat spowodowany był zresztą dwoma kryzysami: Hondy i mentalnym samego Hiszpana. To wynik fenomenalny, inaczej nie da się tego nazwać.

Po drodze zgromadził też mnóstwo rekordów, głównie tych związanych z wiekiem. Najmłodszy zawodnik, który wygrał wyścig, najmłodszy zawodnik, który zdobył dwa mistrzostwa z rzędu, najwięcej wygranych wyścigów w jednym sezonie (2014 rok, 13 zwycięstw, w tym 10 z rzędu!). Naturalnie jest też najmłodszym w historii mistrzem świata. Odebrał ten tytuł Freddiemu Spencerowi, który mistrzostwo klasy 500 zdobył w wieku 21 lat i 258 dni. Márquez był o niespełna rok (bez sześciu dni) młodszy.

Reklama

Freddie Spencer dla „New York Times”:

Umiejętność rozpoznawania, co trzeba zrobić, zanim się to zrobi, antycypacja, którą posiada Marc, jest wyjątkowa. Jeśli ktoś zmierza do pobicia twojego rekordu, chcesz, by była to osoba, która jest w stanie wynieść cały sport na wyższy poziom – tak, żeby każdy, kto chce z nim rywalizować, musiał pracować dużo więcej.

Nie ma wątpliwości, że Marc jest właśnie taką osobą. Zresztą triumfy nie były dla niego nowością, nawet, gdy dopiero wchodził do motocyklowej ekstraklasy. Jest czwartym w historii zawodnikiem, który skompletował tytuły mistrzowskie w trzech klasach – oprócz niego zrobili to kilka ładnych dekad temu Mike Hailwood oraz Phil Read i, nieco bliżej „nowożytnych” czasów, Valentino Rossi. Drugiego osiągnięciami już przebił, do Hailwooda i Rossiego wciąż mu daleko.

To nie przeszkadza jednak w zadawaniu pytań. Czy Márquez zasługuje na miano najlepszego w historii? A jeśli (jeszcze) nie to czy zostanie nim w przyszłości? Dennis Noyes, dziennikarz strony cycleworld.com, postanowił sprawdzić, jak Hiszpan wypada na tle legend tego sportu. Pierwszy artykuł, z 16 marca tego roku, miał odpowiedzieć na pytanie „Jak Márquez wygrywa klasyfikację generalną MotoGP, zaliczając dużo wypadków i zdobywając mało punktów?”. Bo faktycznie punktów na swym koncie gromadzi niewiele – analizując sezony od roku 1993, łatwo zauważyć, że Hiszpan tylko raz wybił się ponad przeciętność: cztery lata temu, we wspomnianym już sezonie, zdobył 362 punkty w 18 wyścigach, co daje średnią 20,11 punktu na wyścig i 12.miejsce w klasyfikacji najlepszych (prowadzący Mick Doohan zakończył rok 1997 ze średnią 22,67 punktu).

Pozostałe trzy mistrzowskie sezony to już zupełnie inna bajka – 18,55 (2013) i, dwa razy, 16,56 (2016 i 2017) punktu na wyścig. Gorsi w analizowanym okresie byli tylko dwaj mistrzowie. Inna sprawa, że w roku z najgorszym wynikiem zwycięzcy (Nicky Hayden w 2006 zdobywał zaledwie 14,82 punktu na wyścig) emocje były wręcz niesamowite. Do dziś jest to jedna z najbardziej pamiętnych batalii o tytuł mistrzowski.

Naturalnie niski jest też procent zwycięstw Hiszpana, nie licząc roku 2014, w którym – uwaga – plasuje się na drugim miejscu w historii. Lepszy znów okazał się Mick Doohan. To pokazuje, że w tamtym sezonie Márquez wygrywał dużo, ale po zgarnięciu pierwszych dziesięciu wyścigów, wrzucił na luz i kilkukrotnie postanowił pozwiedzać pobocza. W pozostałych sezonach było zupełnie odwrotnie – mniej zer na koncie, mniej zwycięstw, ale jazda dużo bardziej regularna. Efekt? Trzy mistrzowskie tytuły w zdecydowanie najbardziej wyrównanej stawce w historii (w sezonie 2016 wyścigi wygrywało aż 9 różnych zawodników). Jak łatwo się domyślić – to też czynnik wpływający na mniejszą liczbę punktów Hiszpana.

Reklama

Pozostaje jeszcze drugi artykuł, analizujący inne aspekty. Napisany tuż przed ostatnim wyścigiem we Włoszech, którego Hiszpan nie ukończył. Pokazuje on, że Márquez jest – na ten moment – najlepszy w historii, gdy chodzi o procent zwycięstw w stosunku do startów (ok. 40%) i zajmowane pole position (ok. 48%), wykręca też – procentowo – najwięcej najszybszych okrążeń (ok. 43%). Ustępuje jedynie Wayne’owi Raineyemu, gdy mowa o stosunku miejsc na podium do startów. I prawdopodobnie nigdy go nie dogoni, bo strata jest naprawdę duża (ok. 70% do 77,1%).

Márquez jest wciąż młody. Najprawdopodobniej, jeśli nic sobie nie zrobi, a inżynierowie Hondy nie spaprają roboty, będzie rządzić w stawce przez co najmniej kilka najbliższych lat. Nikt nie może być jednak pewnym tego, co stanie się potem. Przez lata wydawało się, że Valentino Rossi bez problemu dobije do dziesięciu tytułów mistrzowskich, tymczasem splot różnych wydarzeń (dwa lata na beznadziejnym Ducati, kontuzje czy nawet… pojawienie się Márqueza) sprawił, że Włoch po raz ostatni świętował zwycięstwo w klasyfikacji generalnej dziewięć lat temu.

A, najważniejsze: po 95 startach, bo tyle przeanalizowano we wspomnianym artykule, Rossi miał lepsze statystyki od Hiszpana. Dlatego wstrzymalibyśmy się z mianowaniem kogokolwiek najlepszym. Bo wiele może się zmienić.

Nienormalny

Za to tutaj nie ma żadnego przekłamania. Marc Márquez jest wariatem. Zarówno w pozytywnym, jak i negatywnym tego słowa znaczeniu. Z jednej strony jego styl jazdy jest widowiskowy i przyciąga kolejne osoby przed telewizory i na trybuny, z drugiej skutkuje wieloma wypadkami, w których udział często bierze nie tylko on sam, ale i rywale. Co ciekawe, najpoważniejszy z nich przeżył w 2011 roku… nie ze swojej winy.

Pod koniec swojego pierwszego sezonu w Moto2 Márquez rywalizował o mistrzowski tytuł ze Stefanem Bradlem. Cały cykl zawitał wówczas do Malezji. Na treningu pękła rura z wodą, która rozlała się na tor. Śliska nawierzchnia spowodowała, że Hiszpan zaliczył całkiem ładny lot, niestety nie ukończył go telemarkiem. Wszystko mogłoby się potoczyć inaczej, gdyby tylko osobie za to odpowiedzialnej, zachciało się użyć flagi, by ostrzec zawodników przez niebezpieczeństwem.

Marc musiał odłożyć marzenia o tytule na kolejny rok, bowiem upadek spowodował, że uszkodził sobie prawe oko. Konieczna okazała się operacja, udana, po której Hiszpan usłyszał: „nie wiadomo, czy oko całkowicie wyzdrowieje”. Trzeba było poczekać pięć miesięcy i dopiero wtedy ponownie usiąść na motocyklu. Jak już wiecie – wszystko poszło sprawnie, oko działa jak powinno. Z perspektywy czasu Marc wspomina to tak:

Ten moment był najtrudniejszym w mojej karierze, to było naprawdę długie pięć miesięcy. Poszliśmy do sześciu różnych lekarzy, próbując zrozumieć ten uraz. Mówili, że wszystko może skończyć się dobrze, ale może też źle, nie mogli mi nic zagwarantować. Zawsze utrzymywałem pozytywne nastawianie. Lekcja z tego wydarzenia? Ciesz się chwilą, nigdy nie wiesz, co stanie się w przyszłości.

Można by pomyśleć, że gość, który przeszedł przez coś takiego, będzie uważał na siebie i innych. Nic podobnego. Márquez na torze to – używamy tych słów z pełną premedytacją – zimnokrwisty drań. Choć czasem wychodzi z niego kretyn, bądźmy szczerzy. Za nic ma swoje bezpieczeństwo, za nic ma bezpieczeństwo rywali. Liczy się zwycięstwo, a to osiągnąć można tylko jadąc na maksa, niezależnie od tego, co to stwierdzenie oznacza. Choć w przypadku Hiszpana oznacza zwykle tyle, że nie ogląda się na nikogo, a oczy utkwione ma jedynie na najwyższym stopniu podium.

To ten typ zawodnika, którego trzeba prosić o to, by jeździł rozsądnie. Tak zrobił zresztą pan Nakamoto, szef zespołu Repsol Honda, przed wyścigiem w Walencji, w którym Marc zdobywał swoje pierwsze mistrzostwo MotoGP:

Przed wyścigiem powiedział do mnie bardzo poważnie – a rzadko rozmawiamy tak poważnie – „Proszę, używaj dziś swojej głowy”. Pomyślałem, że jeśli mówi mi to szef, to na pewno ma rację.

Z kolei ojciec Marca, Juliá Márquez, po tym jak stracił pracę, podróżował po całym świecie z synami (Alex, młodszy z nich, też jeździ na motocyklu i walczy w pośredniej klasie Moto2). Zaniepokoił go styl jazdy starszego:

Patrzyłem, jak Marc staje się bardzo agresywny i czasem pytałem go później, czy naprawdę tego potrzebował. Zawsze odpowiadał, że jeśli czegoś nie spróbuje, nie będzie wiedział, gdzie leży granica.

W pierwszym sezonie taki styl jazdy i błędy, jakie Hiszpan popełniał można było zrzucać jeszcze na jego brak doświadczenia. Dziś nie ma o tym mowy. Márquez jest jednym z najlepszych zawodników w stawce. Jasne, wielu jest w niej dłużej od niego i przejechało więcej wyścigów, jednak od gościa, który przekroczy liczbę stu przejechanych wyścigów jeszcze w tym sezonie, wymaga się rozsądku.

Po tym, jak przyszedłem do MotoGP, pojawiła się krytyka mojego stylu jazdy. Mówiono, że jestem za bardzo agresywny i podejmowałem zbyt wiele ryzyka. Jednak teraz widać, że inni zaczęli mnie naśladować. Ten sport opiera się na szybkości, bez kontaktów, jestem pewien, że wszyscy będziemy przyjaciółmi.

Valentino

Z tym ostatnim stwierdzeniem Marc trochę nie trafił. Bo naprawdę nie wiemy, co musiałoby się stać, żeby zaprzyjaźnił się z tym, który, zdaniem wielu, zasługuje na miano najlepszego w historii. Mowa o Valentino Rossim. Historia relacji Włocha z Hiszpanem pokazuje, jak łatwo można wszystko spieprzyć. Bo przecież, gdy Márquez dopiero pracował na swój status, wymieniał Rossiego jako swojego idola, a po sieci do dziś krąży zdjęcie, gdzie mały Marc pozuje ze swoim przyszłym „wrogiem”. Valentino rewanżował mu się za to takimi stwierdzeniami:

Spodziewam się, że Márquez będzie w stanie walczyć o zwycięstwo od samego początku sezonu. Podoba mi się jego nastawienie, bo, patrząc na niego dziś, wydaje mi się, że będzie próbował wygrać mistrzostwo w pierwszym podejściu. To dobra droga.

Marc odpowiedział, że to dla niego zaszczyt, a Rossi ma rację – chciałby tego spróbować. Jak wiecie, spróbował. I udało mu się. Ale nie to jest tu istotne. Kluczowy jest tak naprawdę rok 2015. Najpierw, w drugim wyścigu sezonu, Grand Prix Argentyny, Márquez przegrał z Rossim na finiszu. Dodatkowo zawodnicy zderzyli się, co poskutkowało upadkiem Hiszpana. To pierwszy zgrzyt. Drugi? Holandia, kiedy Márquez na siłę próbował zrewanżować się Włochowi i w ostatniej szykanie wypchnął go z toru. Valentino jednak sobie poradził, przejechał po żwirze i wygrał wyścig.

Kulminacja nastąpiła w Malezji. Rossi, przestraszony faktem, że dziesiąty tytuł powoli wymykał mu się z rąk, bo w wybornej dyspozycji był Jorge Lorenzo, wypalił na konferencji prasowej przed weekendem, że Marc celowo spowalniał tempo wcześniejszego wyścigu w Australii, by Valentino wylądował jak najniżej. Rewanż przyszedł na torze, gdzie Márquez nie tyle skupiał się na ściganiu, co na przeszkadzaniu Rossiemu. Skończyło się starciem, po którym Hiszpan zaliczył wywrotkę. Karę za to dostał Włoch, choć cały motocyklowy świat widział, że winić należało w pierwszej kolejności Hiszpana. Potwierdzali to też eksperci. Efekt? W kończącym sezon wyścigu w Walencji Rossi startował z ostatniej pozycji i stracił szansę na dziesiąte mistrzostwo świata.

Trwający sezon to m.in. ponowne starcie w Argentynie, gdzie Włoch nie dojechał do mety, po raz kolejny z winy swojego ulubionego „kolegi”. Zresztą nie tylko z Rossim Márquez zdążył się tam zetrzeć, po drodze problemy z nim miało kilku innych zawodników. Hiszpan otrzymał w trakcie wyścigu trzy(!) kary, ale uwierzcie – on wiele sobie z takich nie robi. Jasne, zawsze powtarza, że musi „wyciągnąć wnioski” i „zmienić swoje podejście”, ale do tej pory nie widać, by coś z tego faktycznie wyszło. Trochę jak z reprezentacją Polski w piłce nożnej jakieś sześć lat temu.

Márquez chciał przeprosić(?) Rossiego po wyścigu, ale ten – w sumie się nie dziwimy – był wściekły, a jego ekipa dosłownie wyrzuciła Marca i jego menedżera z boksu Yamahy. Też byśmy zresztą byli wkurzeni, gdyby po raz kolejny jeden i ten sam człowiek rujnował cały weekend naszej pracy. Włoch powiedział później:

Márquez musi się do mnie nie zbliżać i nigdy więcej nie patrzeć mi w twarz. Jeśli robisz coś złego, powinieneś mieć odwagę, by przyjść i samemu przeprosić – nie z kamerami i menadżerem. Miej trochę szacunku.

Przy innej okazji Valentino dodał, że Hiszpan robi to wszystko umyślnie. Dla wielu rok 2015 jest tego najlepszym dowodem – sugerują, o czym już wspominaliśmy, że Marc dostał wtedy jasną misję – wyeliminować Włocha, by mistrzem świata został rodak Márqueza, Jorge Lorenzo, jeżdżący wówczas w jednym zespole z Rossim. Jeśli tak, to się udało. To m.in. przez takie przypadki(?) kibice na Mugello, torze, gdzie odbył się ostatni jak do tej pory wyścig mistrzostw świata w tym sezonie, uważają Hiszpana za wroga publicznego numer jeden. I to dlatego organizatorzy wyścigu proponują tam Márquezowi ochronę.

Pytanie, czy to Marc Márquez powinien czuć strach, skoro nawet Valentino Rossi mówi: „Gdy jestem na torze z Márquezem, boję się”.

Normalny

Trudno w to uwierzyć, ale, gdy zsiada z motocykla, Márquez to zupełnie normalny gość. Nie widać ani śladu tego charakteru, który przysporzył mu równie wielu fanów, co wrogów i krytyków. Czy to dobry PR, czy faktyczna twarz Hiszpana – trudno rozstrzygać, ale że wątpliwości świadczą na korzyść oskarżonego, uznajmy drugą z opcji.

Czterokrotny mistrz świata MotoGP słucha rad młodszego brata, mieszka z rodzicami w tym samym domu, który kupili przed jego urodzeniem, choć ma już własny pokój, nie ma za to dziewczyny (bo boi się, że byłaby nie z nim, a z jego pieniędzmi i motocyklem), odkurza, ścieli łóżko, a do walizki zawsze pakuje: bieliznę, buty do biegania, laptopa i kilka innych rzeczy (serio, ktoś zadał Hiszpanowi takie pytanie i zrobił z tego artykuł). W skrócie: gdybyście spotkali go na ulicy, to istniałoby wielkie prawdopodobieństwo, że szedłby z mamą, która pomagałaby mu w zrobieniu zakupów. Nas może to bawić, ale z drugiej strony w Hiszpanii takie przywiązanie do rodziny nie jest niczym dziwnym.

Ta sama mama musi przypominać mu, ze do torby nie może wsadzać mokrego ręcznika, tylko pozwolić mu najpierw wyschnąć. Ta sama mama mówi wprost: „mogą być mistrzami świata [bo i Alex takim jest, w niższych klasach – przyp. red.], ale wciąż pozostaną moimi chłopcami”. Bracia zresztą nie starają się specjalnie odcinać od tego obrazu – Marc wciąż śpi otoczony kolekcją zabawkowych samochodów, w pokoju honorowe miejsca zajmują też podarunki od innych sportowców.

Rozumiem, że inni mogą chcieć spędzić zimę w miejscu takim jak np. Malediwy, ale to tutaj zawsze było moje miejsce i wciąż chcę tu być. Jasne, moje życie nie jest takie, jakim było wcześniej, ale jeśli spojrzycie na moje otoczenie – rodzinę, przyjaciół, menadżera – zmiana była niemal niewidoczna.

Samego siebie określa jako „24-letniego [wypowiedź sprzed roku – przyp. red.] gościa, który poświęcił swoje życie pasji, którą są wyścigi, to jego hobby i praca”. A poświęceń było dużo – wyjazdy, treningi, przegapienie sporego kawałka nastoletniego życia. Tego, który uznaje się za normalny. Dziś, nawet gdy ma wolny czas, Marc rzadko wychodzi – woli położyć się na kanapie, włączyć mecz piłki (kibicuje, jak niemal każdy Katalończyk, Barcelonie) i naładować baterie przed kolejnymi tygodniami pełnymi wyrzeczeń.

Ale, patrząc na wyniki i osiągnięcia, chyba było warto. I nadal jest.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix.pl

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

7 komentarzy

Loading...