Reklama

Franek, co ruszył z Szarej w świat

redakcja

Autor:redakcja

30 maja 2018, 16:22 • 23 min czytania 3 komentarze

Ulica Szara w Gdańsku dziś nie wygląda aż tak ponuro i nijako, jak przed laty. Część bloków odmalowano na pstrokato, niektóre z nich poddano renowacji. W miejsce paskudnych, zanieczyszczonych przez wszędobylskie koty piaskownic pojawiły się efektowne place zabaw, obskurne sklepy monopolowe zostały zastąpione przez sieciówki, choć rzecz jasna amatorów mocnych trunków wciąż w okolicy nie brakuje. Widać ich przed klatkami schodowymi, na murkach, na podwórkach. Mimo wszystko Szara powolutku zmienia się na lepsze, tak jak cała dzielnica Siedlce, stopniowo rewitalizowana.

Franek, co ruszył z Szarej w świat

Jednak jeszcze tych kilkanaście lat temu, gdy Przemek Frankowski snuł się gdzieś tutaj, z głową pełną futbolowych marzeń, na Szarej rzeczywiście było… szaro. – Niewielu mieszkańców tych bloków coś w życiu osiągnęło – przyznaje gorzko Karol Griech, kumpel „Franka” z lat szkolnych. Ramię w ramię stawiali pierwsze piłkarskie kroki.

Czy, jak należałoby raczej napisać – kumpel „Memka”, ponieważ taką ksywę miał wtedy Przemek. „Frankiem” nazywano jego brata, Mateusza. O rok starszego, również z wielkim zamiłowaniem do piłki. Jakby tego było mało – był też kolejny z klanu „Franków”, Sebastian. Podobnie jak młodsi bracia, niezwykle utalentowany piłkarz. – Z tego co wiem, Sebastian miał wielkie możliwości, żeby się rozwinąć w futbolu – wspomina Karol. – Nie mam pojęcia, jak to się u niego potoczyło później, praktycznie go nie znałem. Wiem tyle, że on także grał fantastycznie, podobnie jak młodsi bracia, z którymi widywałem się na co dzień. Ostatecznie z tej trójki prawdziwą karierę zrobił tylko Przemek, chociaż w dzieciństwie na wyraźnie bardziej utalentowanego od reszty nie wyglądał. Pamiętam z boiska Mateusza – miał taki swój ulubiony zwód, uwielbiał pójść na zakos tuż przed nosem bramkarza. Coś jak Arjen Robben ze swoim zejściem do lewej nogi – niby każdy wie, na co się zanosi, ale i tak nie da się tego zatrzymać. Choć Mateusz akurat schodził zawsze na prawą. Generalnie obaj bracia naprawdę świetnie się zapowiadali.

20180526_181408

20180526_181625

Reklama

Rodzinny blok Przemysława Frankowskiego. I okolice.

Podobnie to wspomina Tomasz Tarasiuk, który uczył wychowania fizycznego w szkole podstawowej numer 14, więc obserwował z bliska rozwój „Memka” i „Franka”. – Z tego co wiem, to największy talent miał najstarszy z braci, Sebastian. On miał papiery na naprawdę wielką karierę. Niestety… Szara go wciągnęła – twierdzi Tarasiuk. Biorąc pod uwagę dość spektakularną karierę Przemysława, talenty jego braci powolutku urastają do statusu dzielnicowej legendy. – Mówi się, że Przemek miał z nich wszystkich najmniej talentu. Mateusz był na pewno bardziej techniczny, miał lepsze uderzenie, ale Przemek był zdecydowanie bardziej waleczny. Wszędzie go było pełno na boisku, nigdy nie odpuszczał. Pamiętam, że podczas turniejów wystawiałem go w końcówkach meczów na obronie. Nawet pomimo tego, że był od wszystkich mniejszy i o wiele młodszy. Po prostu wiedziałem, że on mi ten wynik utrzyma – wspomina Tarasiuk.

-Na pewno tym charakterem się najbardziej wyróżniał. Zawsze był uwielbiany, był naturalnym liderem w grupie, zresztą dziewczyny też za nim szalały. Nienawidził przegrywać. Kiedy przegraliśmy jakiś mecz, od razu musiał znaleźć winnego tej porażki. No i trochę tych pucharów dla szkoły w tamtym czasie zdobyliśmy, duża w tym była zasługa obu braci – dodaje trener.

Przemek piłkarsko rozwijał się znacznie szybciej od wszystkich swoich rówieśników, więc od małego grywał ze starszymi od siebie. Jako dziesięciolatek kręcił się w towarzystwie chłopaków o pięć, sześć lat starszych od siebie. Był za młody, żeby zostać ich kolegą, ale na boisku byli sobie równi. – Na tak zwanych SKS-ach pojawił się chyba jak tylko wyszedł z zerówki, a przecież grali tam przede wszystkich chłopcy z piątej, szóstej klasy – wspomina Griech. – Ja sam jestem od niego dwa lata starszy, chociaż wzrostu akurat zawsze byłem dość niskiego, więc może tego tak do końca nie było widać. Przemek miał taki ciąg na bramkę, dynamikę, wrodzoną technikę, że gdyby miał grać wyłącznie przeciwko swoim rówieśnikom, to po prostu by się przestał rozwijać, bo to by było dla niego zbyt proste. Objeżdżałby ich jak chciał.

Zdaniem Karola, codzienna rywalizacja przeciwko wyższym, silniejszym, dojrzalszym przeciwnikom wykształciła u Frankowskiego nie tylko piłkarskiego atuty, ale i charakter. – Jasne, że zdarzało mu się podczas takich meczów oberwać. Nie dlatego, żeby ktoś starszy na niego polował czy stosował przemoc – wręcz przeciwnie, był raczej takim wychowankiem starszych kolegów z osiedla, oni roztaczali nad nim opiekę. Ale on miał głowę na wysokości bioder niektórych zawodników, czasami – siłą rzeczy – musiał dostać w łeb. To go hartowało – wyjaśnia Griech.

– No i trzeba też zaznaczyć, że dla nas wtedy liczyła się tylko piłka. Po lekcjach wychodziliśmy na dwór i jedyny temat do rozmów to były ostatnie mecze Ligi Mistrzów – to były tak naprawdę jedyne transmisje, do których mieliśmy łatwy dostęp, więc o nich gadaliśmy bez końca. Rozpisywaliśmy sobie na kartkach piłkarzy, w których potem się wcielaliśmy na boisku. Jakąś niesamowitą bramkę strzelił, dajmy na to, Crespo, próbowaliśmy to odtworzyć. Claude Makelele kogoś wyczyścił wślizgiem, więc następnego dnia każdy chciał komuś zabrać piłkę w taki sposób.

Reklama

Chłopaki z ulicy Szarej nie ograniczali swoich piłkarskich aktywności tylko do zawodów organizowanych przez szkołę, czy kopania ze sobą pod blokiem. Podstawówka numer 14 w Gdańsku nie słynęła zresztą wówczas z ekskluzywnych obiektów sportowych. Krzywe, betonowe boisko, przestarzała sala gimnastyczna. Dzisiaj to wszystko wygląda o niebo lepiej, lecz wówczas wymagało wielkiego samozaparcia, żeby w takich warunkach postawić na piłkę. – Pamiętam, że kiedy Przemek przychodził na zajęcia z wuefu, to miał całe kolana czerwone, pozdzierane. Trenował codziennie, gdzie tylko się dało. Bałem się, czy jego organizm to wytrzyma i jak on sobie w ogóle w życiu poradzi, przy takim trybie życia. Ale wtedy z ocenami nie było u niego kłopotów. Nie był to wybitny uczeń, raczej średniak, lecz problemów wychowawczych nie sprawiał – zapewnia pan Tomek.

Zatem talent przyszłego reprezentanta Polski rozkwitał w warunkach dość spartańskich. Jednak swoje pierwsze sukcesy „Franek”, wraz z drugim „Frankiem”, Mateuszem, oraz kilkoma kumplami, odnosił w zawodach podwórkowych. Dziś powszechnie wiadomo, że Przemysław jest wychowankiem Lechii Gdańsk, ale chyba trzeba tę wiedzę zweryfikować. – Naszą pierwszą ekipę nazwaliśmy FC Szaraki – z uśmiechem wspomina Karol. – Chyba nie muszę wyjaśniać, dlaczego, nasza ulica mówi sama za siebie. Niedaleko stąd, na boisku obok gimnazjum numer 2, rozgrywały się takie turnieje, w których każdy mógł wziąć udział, nie obowiązywało żadne wpisowe. Coś w rodzaju miejskiego festynu z piłką nożną w tle. Grało się zazwyczaj pięciu na pięciu, ale szliśmy pograć nawet wtedy, kiedy nie udało nam się skompletować całej piątki, bo akurat nikt nie mógł wyjść. Muszę powiedzieć, że sporo nagród się wtedy wygrywało. Był medale, były jakieś puchary, a przede wszystkim pamiątkowe koszulki – kto potem wychodził w takiej koszulce na boisko, o tym było wiadomo, że coś potrafi.

Scan00002

FC Szaraki w składzie (od lewej): w koszulce Juventusu – Robert Ostrowski, dalej Mateusz Frankowski, Karol Griech i Przemek Frankowski.

Scan0002

„Franek” ogląda swój medal za uczestnictwo w jednym z dzielnicowych turniejów.

Jak wówczas „Franek” prezentował się na boisku? – Przemek pełnił wtedy w naszej drużynie rolę takiego umownego pomocnika box-to-box. Wiadomo, że nie przywiązywało się specjalnej wagi do podziału na pozycję, ale on naprawdę był po prostu wszędzie. Jednak nigdy nie był typem takiego klasycznego dryblera, który sam obiega całe boisko. Raczej starał się dużo myśleć, grać podaniem. Mijał jednego rywala, odgrywał piłkę, nie holował jej. Dlatego zawsze przyjemnie było mieć go w drużynie. Zresztą – myślę, że do dziś to widać w jego grze.

FC Szaraki grywały ze sobą od czasu do czasu mniej więcej do końca gimnazjum, gdy kariera Przemka w Lechii zaczęła się rozwijać. – Do dzisiaj pamiętam, kiedy wpadłem na jakiś jego mecz trampkarzy, a on strzelił przepiękną bramkę z dystansu. Jednak – czy już wtedy było pewne, że to piłkarski potencjał większy od nas wszystkich? – zastanawia się Griech. – Wydaje mi się, że rodzice bardzo zainwestowali w jego rozwój. Postawili na niego. Nie mogę powiedzieć, żeby to była biedna rodzina, ale żyło się tam skromnie. Jak wszystkim tutaj. Podejrzewam, że szkolenie Przemka musiało ich kosztować trochę wyrzeczeń, no ale ostatecznie się to opłaciło. Później nasz kontakt się urwał – spotkałem go jeszcze kiedyś w Parlamencie (słynny klub nocny w centrum Gdańska – przyp. red), ale tam był taki hałas i tłok, że nie było gdzie pogadać.

-Na pewno wspominam go dobrze, jako spokojnego chłopaka i fajnego kumpla. Kiedy zaczął trenować w Lechii, sodówka mu nie odbiła. Nie zaczął szpanować klubowym dresem, chociaż pewnie mógłby. Zawsze był raczej skromny. Może to dzisiaj nawet jego problem? Kiedy oglądałem mistrzostwa Europy u-21, to tak jakby brakowało mu trochę przebojowości – kwituje Karol.

Podobne wrażenie odniósł Tarasiuk. – Kiedy widziałem jego pierwsze mecze w Ekstraklasie, trochę się martwiłem o jego przyszłość. Zauważyłem, że jest trochę przestraszony, wycofany. Tymczasem ja go pamiętałem jako nieustraszonego zawodnika, co było zawsze jego największą siłą. Później to się zaczęło zmieniać. Miał na pewno dużo szczęścia. Świetnie wybrał gimnazjum – poszedł do szkoły numer 29 na gdańskim Suchaninie, do klasy piłkarskiej. Związał się z Lechią i to wyszło mu na dobre. Mateusz dał się namówić na inną szkołę, Lechia go wówczas skreśliła ze swoich planów.

-Ich mama wówczas bardzo dużo w rozwój tych chłopaków włożyła. Pamiętam, że pracowała bardzo ciężko, jako opiekunka do dzieci, żeby tylko zapewnić synom możliwość rozwoju. Chociaż znajdowała też  czas, żeby przychodzić na nasze mecze – podkreśla Tomek.

Gimnazjum numer 29 wychowało wielu profesjonalnych piłkarzy – oprócz Frankowskiego, uczyli się tam choćby Oktawian Skrzecz, Kacper Łazaj, Łukasz Kacprzycki. Ich losy potoczyły się znacznie mniej fortunnie, niż obecnego kadrowicza. – Szczerze mówiąc, to nie sądziłem, że „Franek” zajdzie aż tak daleko – mówi z dumą Tarasiuk. – Byłem przekonany, że ma możliwości na miarę Ekstraklasy, ale żeby od razu reprezentacja? Dzisiaj mogę z dumą się chwalić, że prowadziłem kiedyś takiego zawodnika. Cały czas śledzę jego poczynania, zresztą – jego braci też obserwuję, bo też grają w piłkę, choć na niższym poziomie. Ten najstarszy szkoli młodzików, drugi występuje w Kolbudach.

-Myślę, że najważniejsze dla Przemka było uniknięcie złego towarzystwa. Dochodziły do mnie słuchy, że zaczął coś tam częściej imprezować, ale nigdy się w tym nie zatracił i nie odpuścił piłki. Dzięki temu jest tu, gdzie jest – dodaje Tarasiuk. – Na pewno wpływ miała na to siostra Mateusza Machaja, z którą się związał. Ona go tam chyba wzięła do galopu. Dzisiaj już nie mam z nim takiego kontaktu, on zresztą ma na pewno mnóstwo takich starych znajomych, którzy chcieliby się skontaktować, nie ma na to wszystko czasu. Kiedyś bardzo się z tymi chłopakami zżyłem – po turniejach zawsze jeździliśmy na pizzę. Jak odwoziłem ich swoim samochodem, to Przemek opuszczał szybę w aucie i coś tam zawsze lubił wykrzykiwać do ludzi. Wesoły chłopak.

Pogodny charakter „Franka” podkreśla też Wojciech Zyska, który zetknął się z nim w Lechii. Obaj cieszyli się dużym zaufaniem Michała Probierza. Zyska został wybrany do rady drużyny, jako przedstawiciel klubowej młodzieży, a Frankowski rozgościł się na prawym skrzydle Lechii. – Myślę, że Przemek był trochę ulubieńcem trenera Probierza, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pamiętam, że kiedy trener przyszedł do klubu i wyznaczał numery na koszulkach, Przemkowi przypadła dziesiątka. Dało się wyczuć, że trener będzie na niego stawiał – wspomina Zyska. – Pamiętam go jako fajnego, ułożonego chłopaka. Z tych wszystkich zawodników, którzy wtedy zaczynali w Lechii, chyba miał najwięcej talentu. Mam nadzieję, że pozostali się na mnie nie obrażą! W szatni lubił pożartować, był bardzo otwarty, chociaż raczej nie był typem wodzireja.

Jak widać – osobowość przywódcy, którą „Franek” wykazywał w szkole podstawowej czy w gimnazjum gdzieś w nim później wygasła. Co innego dynamika. – To, czym od zawsze imponował, to niesamowity gaz. Odejścia na dwóch metrach miał szalone. Trener Probierz ustawił go od razu na prawym skrzydle i trzeba powiedzieć, że pięknie im się ta współpraca układała. Myślę, że dzisiaj mógłby nawet częściej ze swojej szybkości korzystać, grać z rywalami jeden na jednego – kontynuuje Zyska. – Oczywiście śmiesznie to brzmi, kiedy piłkarz z III ligi poucza reprezentanta Polski! Ale teraz mieliśmy okazję spotkać się w sparingu, który kadrowicze zagrali ze Starogardem, gdzie teraz akurat występuję. Mogę powiedzieć, że „Franek” już w drugiej minucie meczu przeprowadził akcję bramkową, więc na pewno z dobrej strony się pokazał trenerowi Nawałce. Zawsze miał przyspieszenie, ale teraz chyba jeszcze nad tym popracował. Zresztą, kiedy dostawaliśmy od sztabu szkoleniowego urlopowe rozpiski dotyczące treningu, to po Przemku zawsze było widać, że uczciwie nad sobą pracował. Jest coraz mocniej nabity i to też mu zapewne pomaga w grze.

Pozytywną rolę Michała Probierza w rozwoju kariery Frankowskiego podkreślał też swego czasu w rozmowie z nami Kacper Łazaj. – Z naszej drużyny, która wygrywała mistrzostwo Polski juniorów młodszych, moim zdaniem to Przemek najlepiej wyszedł piłkarsko. To, że trener Probierz wziął go do Jagiellonii to był świetny ruch. Gra regularnie i to procentuje powołaniami do reprezentacji. Chociaż wtedy, w juniorach, wszyscy byliśmy na zbliżonym poziomie.

Tak samo kojarzy ten okres Łukasz Kacprzycki. Dzisiaj jego kariera wyhamowała, lecz w juniorach rywalizował z Frankowskim o miejsce w składzie. – Oczywiście my jeszcze wtedy do końca nie rozumieliśmy, co to znaczy rywalizacja o pierwszy plac. Raczej traktowaliśmy to wszystko w formie żartu – wypominaliśmy sobie nawzajem, kto akurat zagrał lepszy mecz, kto miał jakieś gorsze zagranie. Wszystko w ramach pozytywnych relacji w drużynie. Później oczywiście życie pokierowało nas różnie – nie mam o to jakiegoś żalu, czy zazdrości. Wtedy, w juniorach, nie było między nami różnicy. Chyba bardziej się wyróżniał Paweł Dawidowicz w środku pola – opowiada Kacprzycki.

Zanim za gdańską młodzież zabrał się wspominany już Probierz, szansę gry w pierwszym zespole mistrzowscy juniorzy otrzymywali od Bobo Kaczmarka, niestrudzenie ufającego młodym zawodnikom. – Na pewno Przemek miał szczęście, że trafił akurat na taki moment w Lechii – mówi Tarasiuk. – Kiedy był tam Bobo Kaczmarek, kiedy młodym chłopakom faktycznie dano pograć w Ekstraklasie. Wiadomo, jak to w Lechii wygląda – produkuje się mnóstwo utalentowanych piłkarzy, a potem oni nie mają gdzie grać. Niszczy się im kariery.

Kaczmarek nie wynagradzał tylko za talent, ale i za ciężką pracę. – U „Franka” wszystko zawsze kręciło się wokół piłki. Znaliśmy się dobrze, lecz on nie był jednym z tych zawodników, którzy jeździli imprezować do Sopotu. Ta jego kariera cały czas toczyła się według planu, robił kolejne kroki. Nigdy nie był typem imprezowicza i nie trafił w złe towarzystwo. Wiadomo, jak to wygląda w takim wieku – zazwyczaj jest tak, że to znajomi sprowadzają na złą drogę. On miał wszystko poukładane i w tym sensie można go uznać za wzór – mówi Kacprzycki.

Rzeczywiście, ambicje Przemysława zawsze były pieczołowicie przemyślane i cholernie wysokie. Choć, jak się okazuje, są całkiem bliskie realizacji. – Byliśmy na turnieju organizowanym przez gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sportu. To akurat było w takim specyficznym momencie, bo Polskę ogłoszono współorganizatorem Euro 2012. Turniej wygraliśmy, a jeden z organizatorów mówi do Przemka: „Może wy kiedyś też na mistrzostwach zagracie, nawet świata!”. „Franek” się tylko uśmiechnął tak po swojemu i odpowiedział: „Postaramy się!”. No to się postarał – opowiada Tarasiuk.

Czas  Bogusława Kaczmarka w Lechii, architekta karier wielu uznanych polskich piłkarzy, niekwestionowanego autorytetu szkolenia młodzieży, był okresem dla gdańskiego klubu ciekawym:

Debiut Frankowskiego w Ekstraklasie nie był przypadkiem. Ustaliliśmy z ówczesnym właścicielem, panem Andrzejem Kucharem, że naszą filozofią będzie wprowadzanie młodych zdolnych zawodników. Było z kogo wybierać – drużyna Frankowskiego zdobyła mistrzostwo Polski juniorów do lat siedemnastu. Na obóz do Turcji łącznie zabrałem dziesięciu juniorów w kadrze liczącej dwudziestu pięciu zawodników. Należy podkreślić, że zostałem wtedy w Lechii głównym trenerem, a nie tylko trenerem pierwszego zespołu. Byłem odpowiedzialny za pięć drużyn: juniorów młodszych, juniorów starszych, Młodą Ekstraklasę, III ligę i pierwszy zespół. Oczywiście dobrałem sobie odpowiedni sztab, w tym ludzi, którzy już wyfrunęli z gniazda w świat, jak choćby Krzysztof Brede. Stworzyliśmy bazę danych i czytelne kryteria oceny, aby móc ocenić na jakim poziomie są piłkarze, ustalić dla nich indywidualny plan rozwoju i prognozę kiedy będą gotowym „produktem” Ekstraklasy. Cztery drużyny były poligonem dla pierwszej Lechii. Mieliśmy regularne spotkania sztabów i omawialiśmy dyspozycje zawodników. Decydowaliśmy czy aktualnie potrzebują meczu w juniorach, aby nabrać pewności, czy w III lidze, aby zmierzyć się z dorosłymi zawodnikami, czy też można ich sprawdzić w Ekstraklasie. Mocno stawialiśmy na indywidualizację. Oprócz działań grupowych, poświęcałem wiele jednostek dodatkowych, fakultatywnych dla tych młodych ludzi, by byli trenowani, a nie szkoleni. By zostali wyposażeni w takie instrumenty, które pozwolą im zaistnieć w dorosłej piłce.

Tak samo było z Przemkiem. Patrzyliśmy na niego i ocenialiśmy: teraz potrzebuje takiego meczu, teraz takiego. Wszystko dopasowane pod jego rozwój. Ćwiczyliśmy na dodatkowych zajęciach przyjęcie kierunkowe, złożenie się do woleja – szczegóły warsztatu. Był osobą wdzięczną, gotową do pracy, chciałoby się powiedzieć: plastycznym. Bywało, że jak to młody człowiek, czasami się mówiło, a on nie miał anteny nastawionej na odbiór, ale młodość ma swoje prawa.

Takich jak Frankowski było zresztą wtedy więcej. Boli mnie, że przebili się tylko on i Dawidowicz. W pewnym momencie ośmiu chłopaków zostało wyrzuconych na piłkarski śmietnik. Nie mam nic przeciwko obcokrajowcom, nie jestem ksenofobem ani nacjonalistą. Ale Trójmiasto zawsze było wylęgarnią talentów. Klub musi kultywować swoją tożsamość, swoje tradycje, a tą w Lechii była praca z młodymi. Jeżeli marni zagraniczni piłkarze sprowadzani na pęczki wyrzucają na śmietnik polską zdolną młodzież, ja na to przyzwolenia nie daję.

Frankowski u trenera Kaczmarka zadebiutował w meczu… z Jagiellonią. W Lechii grali jeszcze wtedy tacy piłkarze jak Bieniuk czy Surma. Samemu zawodnikowi zapadło w pamięć, że poza nim na boisku było jeszcze dwóch Frankowskich – „Franek łowca bramek” w Jadze i Bartosz, sędzia.

Młody gracz dwa dni wcześniej skończył osiemnaście lat. Niespełna dwa tygodnie później, 27 kwietnia 2013, Przemek Frankowski strzelił pierwszą ligową bramkę, pokonując Richarda Zajaca z Podbeskidzia. Frankowski do końca rundy grał regularnie, ustawiany na dziesiątce tuż za Grzegorzem Rasiakiem. Bywało, że na boisku występował wspólnie z dzisiejszym… szwagrem, Mateuszem Machajem.

A raczej prawie szwagrem, bo ślub z Olą, siostrą Machaja, Przemek weźmie dopiero w 2019. Co ciekawe, tego samego dnia weselicho będzie miał też Piotrek Zieliński.

Mateusz Machaj: – Znam go wiele lat. Jeszcze w Gdańsku jako młody chłopak, kończący wiek juniora, przychodził do pierwszego zespołu na treningi. Polubiłem go już wtedy, był też wyróżniającym się zawodnikiem.

Weszło: Wkrótce wasza relacja się zmieniła – z kolegi boiskowego stał się chłopakiem twojej siostry. W starszym bracie często wywołuje to reakcję obronną.

Na pewno tak czułem, tym bardziej, że siostra studiowała w Gdańsku, mieszkała u mnie, była pod moimi skrzydłami. Chyba nawet poznała się z Przemkiem po którymś z meczów, gdy mieliśmy z drużyną wspólną kolację. Z początku nie byłem przekonany, bo Przemo jeszcze znajdował się pod wpływem młodych chłopaków, którzy lubili poimprezować, pobalować. Trochę takie fiu-bździu. Ale później z dnia na dzień widziałem, jak dojrzewa. Widziałem, że coraz bardziej zależy mu na piłce, wszystkie porady bierze sobie do serca i odstawia sprawy pozaboiskowe, w tym balety, na bok.

Może twoja siostra tak go zmieniła? Często pojawienie się właściwej kobiety u boku zmienia piłkarza.

To możliwe.

Przyszły szwagier podkreśla, że ma bardzo dobry kontakt z Przemkiem i wie, że może na niego liczyć. Przemek przyjeżdżając na wioskę do teściów jest jak pełnoprawny członek rodziny. Choć przyszły teść lubuje się w grillowaniu, zawodnik pozwala sobie na to tylko wtedy, kiedy może. Wolny czas lubi na wsi spędzić aktywnie: a to grając z Mateuszem w siatkonogę, a to jadąc na tenisa lub po prostu idąc pobiegać.

***

Artykuł na twój temat, który najbardziej zapadł ci w pamięć?

Gdy grałem w Lechii w Młodej Ekstraklasie, trener porównał mnie do Iniesty na łamach prasy i to był chyba w ogóle pierwszy artykuł na mój temat. Może i trochę śmieszne, ale najbardziej utkwiło mi w głowie.

Ankieta „Weszło z butami”. 14 lutego 2016.

***

Po Kaczmarku w Lechii pojawił się Probierz i z pewnością jest to jedna z najważniejszych postaci w dotychczasowej karierze Frankowskiego. Probierz przestawił Franka z „dziesiątki” na prawą pomoc, a potem odważnie stawiał na nastolatka cały sezon. Gdy Probierz poszedł do Jagiellonii, zabrał ze sobą młodego zawodnika, za którego Jaga wyłożyła niespełna sto tysięcy euro. Licznik Frankowskiego w Lechii Gdańsk zatrzymał się na 44 występach, w których młody skrzydłowy zdobył 3 bramki i zanotował 3 asysty.

Do Białegostoku trafił wtedy cały zaciąg lechijnych zawodników, ale to na Frankowskim Probierzowi zależało wyjątkowo. Agnieszka Syczewska:

– To był jeden z bardziej szalonych transferów . Trener był wielkim zwolennikiem sprowadzenia Przemka. Pamiętam, że był piątek, graliśmy w Białymstoku z Cracovią. Trenerowi strasznie zależało, żeby wszystko szybko załatwić, tak aby Przemek był do jego dyspozycji na to spotkanie. Wtedy trwało akurat przejęcie Lechii przez aktualnych akcjonariuszy i jednego z prezesów szukaliśmy nawet na… jednej z europejskich plaż, żeby dopiąć formalności. Wszystko udało się pomyślnie zrealizować i już wieczorem Przemek zagrał mecz. 

Frankowski szybko odnalazł się w jagiellońskiej szatni. Pod skrzydła wziął go Marek Wasiluk, rodowity białostoczanin, dobry duch Jagi, który przez cztery lata siedział w szatni obok dzisiejszego reprezentanta Polski.

– Pierwszy raz Przemka spotkałem jeszcze w Młodej Ekstraklasie. Grałem w Cracovii czy Śląsku, a Przemek miał piętnaście czy szesnaście lat. Graliśmy na siebie cały mecz, on, dzieciak, i ja, mający wtedy kilkadziesiąt meczów w Ekstraklasie na koncie. Pamiętam, że podobała mi się jego gra i po ostatnim gwizdku podszedłem do niego pogratulować mu dobrego meczu. Jak na swój wiek wyglądał znakomicie pod względem motorycznym, miał odejście z piłką. Gdy spotkaliśmy się w Jadze, od razu wspomnieliśmy tamto zdarzenie, choć szczerze nie spodziewałem się, że je będzie pamiętał, a on… nie spodziewał się, że ja je pamiętam.

Choć trafiał do Jagi jako młody zawodnik, to przecież nie był już juniorem. Wszyscy znaliśmy go z ligowych boisk, wiedzieliśmy co potrafi. Poza tym to chłopak z poczuciem humoru, pozytywnie nastawiony do życia, który na treningach walczy na maksa, nigdy nie odpuszcza. Jako starszy kolega czułem się w obowiązku, żeby nowych w Jadze trochę wprowadzać, pomagać im się zorganizować w Białymstoku, ale szczerze – z Przemkiem w ogóle nie musiałem tego robić. Szybko odnalazł się w szatni, a poza nią sam umiał sobie radzić.

Frankowski, choć grał dużo, nie miał jednak łatwych początków w Białymstoku. Trybuny narzekały na jego dyspozycję, być może ciążyła też magia nazwiska, które wszystkim kojarzyło się przecież z klubową legendą. Obrywało się też wtedy Probierzowi, któremu kibice zarzucali, że foruje swojego „synka”. Ten bronił zawodnika, argumentując, że potrzebuje czasu, aby pokazać pełnię swoich umiejętności. Ówczesny szkoleniowiec Jagi podkreślał, że Frankowski wygląda najlepiej na treningach i za każdym razem jego miejsce w składzie jest efektem ciężkiej pracy.

Liczby pomocnika do pewnego momentu faktycznie nie wyglądały jednak imponująco:

Wiosna 2013: 1 gol, 0 asyst
Jesień 2013: 1 gol, 1 asysta
Wiosna 2014: 2 asysty
Jesień 2014: 1 gol, 2 asysty
Wiosna 2015: 2 gole

Czas przyznał rację zarówno trenerowi, jak i Markowi Wasilukowi, który w obronie skrzydłowego stawał nawet… na trybunach:

Był taki trudny moment, kiedy Przemek wysłuchiwał najróżniejszych epitetów. Pamiętam to dobrze, bo akurat miałem kontuzję i podczas meczów często siadywałem na trybunach. Ludzie mówili, że Frankowski cieszy się przesadnym zaufaniem trenera. Ja nie raz pokłóciłem się wtedy z kibicami. Nie doceniali tego jak Przemek pracuje, bo to wymagało nieco innego spojrzenia. On jest mega taktycznie poukładany jak na swój wiek. Już w wieku dwudziestu lat robił taką robotę, że aby ją w pełni docenić, trzeba było z nim zagrać razem na stronie, co parę razy mi się zdarzyło. Zawsze mogłeś liczyć, że wróci, że pomoże z asekuracją. To nie jest takie oczywiste, bo pamiętam jak z Saidim w Cracovii zawsze zostawałem sam. Wołałem: „Saidi, please come back!”, a on tylko „My friend! I’m no defender” (śmiech). Przemka nigdy nie musiałeś gonić, zawsze pracował na całej długości. Gdyby istniała potrzeba, poradziłby sobie i w obronie. Kto wie, może ta praca w defensywie sprawiała, że miał tak mało liczb? Myślę jednak, że z perspektywy tamta sytuacja psychicznie go wzmocniła. To była dobra szkoła życia. 

Frankowski potwierdzał wielokrotnie słowa Marka, zwracając uwagę że wtedy nabrał odporności psychicznej. Zaufanie Probierza procentowało, a Frankowski odpłacał niedocenianym atutem, na który zwracał uwagę trener Kaczmarek: plastycznością, rozumianą jako wyuczalnością. Skrzydłowy był chłonny na wiedzę. Uwag nie bierze jak ataków personalnych, tylko cennych informacji jak się rozwinąć. Według Wasiluka, na wszelkich analizach trener Probierz miał sporo uwag do gry Frankowskiego, a ten zawsze krytykę potrafił wykorzystać w sposób konstruktywny.

To cecha pożądana przez każdego trenera. Potrafi ją docenić też Ireneusz Mamrot:

Jest bardzo pracowity. Dla trenera to najważniejsza cecha u sportowca. Oczywiście są inne ważne, ale bez pracy nic się nie zrobi, a jego nigdy nie trzeba motywować. Na każdym treningu da z siebie sto procent, a jak miał dzień wolny, to i tak przychodził pracować z Piotrkiem Jankowiczem nad motoryką. W życiu piłkarza przychodzi taki moment, że zaczyna poznawać swój organizm i wie czego potrzebuje. Dzisiejsze pokolenie zawodników ma coraz większą świadomość, rozumie, że koniec treningu nie jest fajrantem. Przemek jest tego dowodem, zawsze stara się dołożyć cegiełkę więcej. Widać, że chce wykorzystać swój czas. 

***

Idol z dzieciństwa?

Kuba Błaszczykowski. Jak byłem młody i oglądałem Polaków, to Kuba był postacią wyróżniającą się i zapadł mi w pamięć. Z zagranicznych piłkarzy lubiłem oglądać Thierry’ego Henry’ego.

***

Dziś Frankowski stoi u progu trzech wielkich wyzwań: po pierwsze, walczy o mundial. Po drugie, czego nie ma co ukrywać, za chwilę zapewne czekać go będzie transfer zagraniczny. Ale największym wydarzeniem są narodziny synka, który pojawił się na świecie raptem przed kilkoma dniami. Powiedzieć, że młody skrzydłowy ma właśnie intensywny kalendarz, to nic nie powiedzieć. Ponownie Machaj:

Z jednej strony wielka szansa, mundial, z drugiej strony na pewno brakuje mu kontaktu z rodziną. Bardzo mało miał czasu dla synka i Oli. Widzę też, że Oli jest ciężko, że akurat teraz Przemek jest w rozjazdach. To nie jest łatwa sytuacja.

Tymczasem mówimy o ledwie 23-letnim chłopaku. Wszyscy jednak podkreślają, że Frankowski jest dojrzalszy ponad swój wiek. Wasiluk:

Mimo, że dzieli nas osiem lat, jest doświadczony życiowo. Mam z nim kontakt taki, jak z rówieśnikiem. Nadajemy na tych samych falach.

Mamrot:

Trenujemy rok i mogę powiedzieć, że to bardzo odpowiedzialny chłopak. Zresztą, właśnie założył rodzinę, to mówi samo za siebie.

Syczewska:

Chyba sam by się zgodził, że bardzo rozwinął się w ostatnich latach, nie tylko pod względem umiejętności piłkarskich, ale też mentalnych. Przychodził jako młody chłopak, dzisiaj to ukształtowany człowiek. Ma dwadzieścia trzy lata, ale jest bardzo dojrzały. 

***

Mentalność. To ona odgrywa coraz większą rolę w futbolu. Pod tym względem Frankowski jest gotowy na wszystko. Ma poukładane życie prywatne i właściwą kobietę u boku. Założenie rodziny to kolejny krok ku dojrzałości, a zarazem motywacji do większej pracy, aby zapewnić bliskim jak najlepszy byt. Dla wielu piłkarzy w przeszłości narodziny potomka stanowiły swoisty przełom.

A przecież zawsze miał hart ducha, charakter, waleczność i gotowość do podejmowania wyzwań. Jeśli dostanie szansę od trenera Nawałki, będzie zasuwał ile fabryka dała. Może nie zrobi rabony nad Mane, ale nigdy nie zapomni wrócić za obrońcą, nigdy nie odpuści, bo waleczności uczył się jeszcze na boisku przy Szarej.

Michał Kołkowski & Leszek Milewski

***

PRZECZYTAJ INNE REPORTAŻE Z SERII „KIERUNEK JEST JEDEN”. 

Jak trzeba się bić, to Góral idzie na bitkę

góral

W Zawiszy powiedziano mu, że jest za niski i nic z niego nie będzie. Poszedł więc do trzeciej ligi i grę w piłkę łączył z normalną robotą. Pewnie gdyby nie twarde wychowanie na najmniej bezpiecznym osiedlu w Bydgoszczy, to dałby sobie spokój z piłką. – Gdy trzeba się bić na boisku, to „Góral” się bije – mówią o nim w Białymstoku, skąd wypłynął na szerokie wody. Dziś jest zawodnikiem Ludogorca Razgrad i reprezentantem Polski, a w pewnym momencie swojej kariery zastanawiał się, czy nie rzucić tego w cholerę i śladem ojca wyjechać do Anglii.”

***

Jeśli nie u Brosza, to u Kloppa

żurko

Dwa lata temu nie wiedział jeszcze, czy będzie mu dane zaistnieć w seniorskiej piłce. Rok temu o tej porze miał na koncie sześć meczów w I lidze. Dziś Szymon Żurkowski jest jednym z największych objawień Ekstraklasy, znalazł się w szerokiej kadrze na mundial w Rosji, a latem na pewno otrzyma ciekawe oferty transferowe z najlepszych lig. Poznajcie historię piłkarza, która może być mocno budująca, bo pokazuje, że choć w życiu trzeba mieć czasem szczęście, to pewne rzeczy wynikają przede wszystkim z odpowiedniego charakteru i pracowitości, a to już zależy od samego zainteresowanego. 

***

Jeszcze nie gram w kadrze tego, co potrafię w Sampdorii

lin

Jeśli ktoś uparcie wierzy w istnienie jednej recepty na sukces, powinien w tej chwili bukować bilet, brać taksówkę na lotnisko i wsiadać w samolot do Genui. Jednak nie dlatego, że właśnie tam ów przepis znajdzie. Nie, przeciwnie, znajdzie tylko dowód na to, że jednej drogi, jednego zestawu cech charakteru, gwarantujących sukces, po prostu nie ma. A tym dowodem będzie Karol Linetty.

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...