Reklama

Być jak Hector Castro

redakcja

Autor:redakcja

08 maja 2018, 12:39 • 7 min czytania 2 komentarze

Palił jak smok. Był nałogowym hazardzistą. Niepoprawnym podrywaczem. I jedynym w historii mundiali jednorękim mistrzem świata.

Być jak Hector Castro

Poznajcie Hectora Castro, którego nic nie mogło złamać.

***

Przełom XIX i XX wieku to w Montevideo czas skoku cywilizacyjnego. Jeszcze do niedawna – 1868 – za novum uchodził ciągnięty przez konie tramwaj, a teraz rozrastała się kolej, powstawały fabryki, a przede wszystkim mający zmienić oblicze miasta port.

Pracy w mieście było tyle, że chętnie emigrowali tu Europejczycy. W 1908 stanowili 30% populacji miasta. Ale przecież Hiszpan czy Włoch nie przepływał przez Atlantyk po to, by wykonywać najpodlejsze prace. Te, jak to w czasach industrializacji, często wykonywały dzieci, nawet na kilkunastogodzinnych zmianach, zawsze za mniejszą stawkę niż dorośli.

Reklama

Hector Castro nie urodził się na pałacowych salonach, tylko w favelach Montevideo. Aby rodzina miała na chleb, od dziesiątego roku życia pracował. W 1917 roku trzynastolatek zasuwał jako operator piły elektrycznej. Wypadek, do jakich wówczas dochodziło często, sprawił, że piła weszła w jego rękę jak nóż w masło, ucinając ją przy łokciu prawej ręki.

Dla wielu byłby to koniec. Preludium śmierci. Przyczynek do życia na jej krawędzi.

Castro jednak nie przejmował się pierdołami.

***

Wychodzisz na mecz z Brazylią i pierwsze co widzisz, to pięć gwiazdek nad ich herbem. Pięć gwiazdek, dowód potęgi Canarinhos, pięciokrotnych mistrzów świata.

To tradycja mundiali, którą nieco nagina Urugwaj. Na strojach La Celeste widnieją cztery gwiazdy, choć tylko dwukrotnie wygrywali mistrzostwa. Ale zanim FIFA powołała do życia grę o prymat na świecie, zwyciężyli na Igrzyskach Olimpijskich w 1924 i 1928, uznawanych wówczas za najbardziej prestiżowy turniej piłkarski, wyłaniający w praktyce najlepszego.

Reklama

Triumf w Paryżu (1924 rok) podważała Argentyna, argumentując, że Albicelestes nie wybrali się do Europy. Tym większą stawkę miał turniej w Amsterdamie (1928), gdzie faworyzowane zespoły z Ameryki Południowej spotkały się w finale. Choć na Stadion Olimpijski mogło wejść niespełna trzydzieści tysięcy widzów, chętnych na bilety było blisko dziesięć razy tyle. Remis 1:1 sprawił, że konieczny był rewanż – ten wygrali Urugwajczycy.

Złoto złotem, ale zarazem dzięki temu FIFA przyznała im organizację pierwszych mistrzostw. Urugwaj stanął na wysokości zadania, pokrywając koszty udziału wszystkich drużyn, stawiając także słynny stutysięcznik – Estadio Centenario.

Argentyna i Urugwaj ponownie nie miały sobie równych. Biły po drodze wszystkich, w półfinałach wygrywając solidarnie po 6:1.

30 czerwca był dowodem tego, że piłka nożna stała się czymś więcej niż sportem. Argentyńscy kibice szli na stadion z przyśpiewką Victoria o muerte („zwycięstwo albo śmierć”) na ustach. W czasach, gdy logistyka – delikatnie mówiąc – ustępowała dzisiejszej, do Urugwaju wybrało się piętnaście tysięcy kibiców Albicelestes. Port Montevideo nie dał nawet rady wszystkich przyjąć dostatecznie sprawnie, by zdążyli na mecz.

Pod stadionem kibiców drobiazgowo przeszukiwano, obawiając się, że wniesiona zostanie broń. Obie drużyny toczyły zatargi o piłkę meczową. Były to jeszcze czasy wielkich różnić w tym względzie i dopiero salomonowa decyzja FIFA rozwiązała spór – pierwszą połowę miano rozegrać piłkami argentyńskimi, drugą urugwajskimi.

Wielu uczestników pierwszego finału otrzymało groźby śmierci. Belgijski sędzia, John Langenus, zgodził się sędziować dopiero kilka godzin przed meczem, otrzymawszy zapewnienie, że będzie czekać na niego łódź w razie potrzeby szybkiej ucieczki z Urugwaju.

Screen Shot 05-08-18 at 10.29 AM

Ustawienie z poprzedniej epoki albo twojego podwórka – wszyscy na atak, bronić nie ma komu. Castro urugwajskim Lewandowskim

La Celeste dokonali jednej zmiany w składzie. Rosłego, kontuzjowanego, Anselmo, zastąpił strzelec gola z Peru, złoty medalista z Amsterdamu, Hector Castro.

Castro w przededniu meczu otrzymał propozycję 50 tysięcy pesos za podłożenie się rywalom. Po odmowie usłyszał, że w razie wygranej Urugwaju, minuty na boisku będą jednymi z jego ostatnich w życiu.

Ale Hector Castro nie przejmował się pierdołami.

Wyszedł w pierwszym składzie na oczach 93 tysięcy widzów. Dobór piłek miał znaczenie: Argentyńczycy wygrali „swoimi” pierwszą połowę 2:1. Potem zaczęła się remontada, a Hector Castro pozbawił Albicelestes marzeń, strzelając na 4:2 w 89 minucie. Urugwajskie trybuny triumfowały. Prezydent ogłosił następny dzień świętem narodowym. W Buenos Aires rozwścieczony tłum obrzucił kamieniami urugwajski konsulat.

Prawda o tym, że Urugwaj jest najlepszy na świecie, stała się niepodważalna nawet dla argentyńskich ulic.

***

Jak to się stało, że Hector Castro, utraciwszy rękę w wieku trzynastu lat, nie tylko się nie załamał, nie tylko opuścił favele, ale jeszcze stał się bohaterem narodowym? Postacią na zawsze wpisaną w historię kraju i światowego futbolu?

Odpowiedź jest jedna:

Zdecydował charakter.

Castro był zakapiorem, na boisku i poza nim. Znali go wszyscy bukmacherzy w mieście. Znały go też zapewne wszystkie panny Montevideo, gdyż doskonale tańczył, bawił się i śpiewał. Gdy zaczynała się draka, nigdy jej nie unikał. Żył szybko, zawsze robiąc to, co chciał.

HectorCastro

Tym, co stracił za młodu, w ogóle się nie przejmował. A nawet wykorzystywał na swoją przewagę. Nigdy nie należał do graczy technicznych – grał siłowo, bezpardonowo, zawsze walcząc o każdy centymetr boiska. Słynął z tego, że gra ostro, twardo, przekraczając granicę faulu, a czasem nawet dobrego smaku. Kikutem prawej ręki lał rywali po głowie przy wyskoku. Gdy sędzia patrzył w inną stronę, bił nią w brzuch.

Nienawidził, gdy ktokolwiek się nad nim litował. I nie litowano się, bo jak litować się nad facetem, który przewraca twoich obrońców, a potem sprzedaje kuksańca bramkarzowi? Trybuny Nacionalu kochały go, nazywając „El Divine Manco”, czyli jednorękim bogiem, ale ci z Penarolu nie cierpieli go do tego stopnia, że wygwizdali Castro nawet podczas finału mundialu z Argentyną.

Uciszył ich w 12 minucie, odgrywając kluczową rolę przy otwierającym wynik golu Dorado.

***

Montevideo to derbowa stolica świata. Co kolejkę w urugwajskiej lidze odbywa się minimum pięć meczów derbowych. Nie należy lekceważyć meczów Boston River, Cerro, Danubio, Defensoru Sporting, Fenixa, El Tanque Sisley, Juventudu, Wanderers, Racingu, Rampla Junior’s czy River Plate, ale jest jasne, że to tylko przystawki w rywalizacji dwóch gigantów: Nacionalu i Penarolu. Wyłączając Wielką Brytynię, to najstarsze derby świata.

To dominatorzy absolutni. W historii ligi urugwajskiej Penarol wygrał 48 mistrzostw, Nacional 46. Dalej są Danubio, Defensor, Wanders i River Plate FC z czterema tytułami – Wanderers ostatnie wygrali w 1931, River w 1914.

Za czasów Castro, dominacji urugwajskiej piłki, były to też najlepsze drużyny świata. W 1925 Nacional pojechał na tournee po Europie. Bilans: 26 zwycięstw, 7 remisów, 5 porażek, 130 goli, 30 straconych. Najbliżej Polski grali 14 maja w Pradze. Łącznie sprzedano 800 tysięcy biletów.

tournee

Castro trafił do Nacionalu jako dziewiętnastolatek, z miejsca stając się kluczową postacią, w tym samym sezonie nie tylko wygrywając mistrzostwo, ale zarazem zapracowując na debiut w kadrze. Po mistrzowskim debiucie, aż blisko dekadę musiał czekać na kolejny tytuł. Triumf przyszedł w okolicznościach dramatycznych, a może nawet surrealistycznych. To jeden z najsłynniejszych finałów ligi w historii piłki.

Po 27 kolejkach sezonu 1933 Nacional i Penarol miały po 46 punktów. 27 maja 1934 miał miejsce mecz o wszystko. W siedemdziesiątej minucie meczu Braulio Castro z Penarolu przerwał bramkowy impas. 1:0. Problem w tym, że w trakcie akcji piłka powinna wyjść poza bramkę, ale po strzale Joao Bahii odbiła się od… torby lekarskiej i została na boisku. Sędzia Telesforo Rodriguez nic nie zauważył.

Rozwścieczeni piłkarze Nacionalu doskoczyli do arbitra, tłumacząc mu błąd. Telesforo nie słuchał, wyrzucił Labragę, Nasazziego, Chiffleta, po czym samego Telesforo trzeba było znieść, gdyż został znokautowany. Na boisku rozpętało się piekło i mecz musiano przerwać w 70 minucie.

Dopiero 30 czerwca podjęto decyzję o anulowania gola Braulio i dograniu meczu przy zamkniętych trybunach monumentalnego Centenario. Nacional w dziewiątkę wybronił 0:0 przez resztę regulaminowego czasu gry, a także przez czas dogrywki. Wkrótce rozegrano kolejny mecz, ale i 2 września, pomimo 150 minut gry, nie poznano zwycięzcy. Sezon roku 1934 już trwał, a wciąż nie znano poprzedniego mistrza.

O wszystkim zdecydował trzeci mecz, rozegrany 18 października. Przy największych z największych stawek, przy niesłychanej presji, Hector Castro hattrickiem przesądził o wszystkim, przywracając tytuł Tricolores.

Screen Shot 05-08-18 at 12.00 PM

Choć Castro w swojej epoce piłkarzym był wybitnym, jeszcze większe umiejętności pokazał jako trener. Nacional prowadził od 1940 do 1943, wygrywając mistrzostwo za każdym razem. Gdy powrócił na stołek w 1952, znowu wygrał. W 1959 powierzono mu skarb narodowy: reprezentację Urugwaju.

Bardzo szybko po tym zaszczycie zrezygnował, co zaskoczyło kibiców i ekspertów. Tajemnica wyjaśniła się niebawem w tragicznych okolicznościach – Castro zmarł na zawał serca. Wiedział, że jest już słabego zdrowia i wolał, by La Celeste poprowadził ktoś, kto będzie w stanie wprowadzić swoją filozofię.

***

Hector Castro nie był człowiekiem świętym, ale Hector Castro jak mało kto uosabiał triumf silnej woli nad zmiennymi kolejami życia. Wyszedł z biedy, z faveli, po utracie ręki, mając rachunek prawdopodobieństwa zawsze przeciwko sobie.

A jednak potrafił zdzielić go kikutem w tył głowy przy wyskoku.

Nie dał się złamać, tylko przekuł przebyty dramat w siłę, wzmacniając swój charakter. Stając się bohaterem ulic, tłumów, bożyszczem kobiet, nawet mistrzem bójek.

„El Divine Manco” nie jest inspiracją tylko dla osób, których dotknęła podobna tragedia. Każdy nosi swój krzyż. Każdy ma swoje problemy. Każdym czasem wiatr rzuca, każdego próbuje złamać.

I każdy może wtedy poszukać w sobie wewnętrznego Hectora Castro.

Leszek Milewski

PS: „COFAMY LICZNIK” TO CYKL, W KTÓRYM BĘDZIEMY WRACAĆ DO PASJONUJĄCYCH HISTORII MUNDIALOWYCH. SZUKAMY TEGO, CO NIEOCZYWISTE, A INSPIRUJĄCE. CO ZAPOMNIANE, A GODNE PRZYPOMNIENIA.

Fot. Newspix/Wikipedia

Najnowsze

Komentarze

2 komentarze

Loading...