Reklama

El Clásico bez emocji? Nie po raz pierwszy. Zaglądamy w przeszłość

redakcja

Autor:redakcja

06 maja 2018, 15:54 • 8 min czytania 8 komentarzy

Wiecie, co jest najgorsze w najważniejszych ligowych spotkaniach? To, że raz na kilkanaście lat kompletnie tracą na swojej randze. Dzisiejsze starcie Realu z Barceloną to mecz z kategorii „nikogo” do tego stopnia, że nie rozpisują się o nim przesadnie nawet  hiszpańskie dzienniki. W historii meczów obu zespołów już tak bywało. Przypominamy Klasyki, którymi nie emocjonował się świat. 

El Clásico bez emocji? Nie po raz pierwszy. Zaglądamy w przeszłość

Cierpliwości 

W sezonie 1960/61 najważniejsze starcia Królewskich z Dumą Katalonii odbębniono już w listopadzie. Obie drużyny spotkały się w 1/8 Pucharu Mistrzów, a Barcelona przeszła do historii – po remisie 2:2 na Santiago Bernabéu i wygranej 2:1 na Camp Nou została pierwszym zespołem, który wyeliminował Real Madryt z najważniejszych europejskich rozgrywek. Potem przegrała finał z Benficą, ale to już inna historia.

Niepowodzenie w Europie najwidoczniej zmotywowało zawodników ze stolicy, bo mistrzostwo Hiszpanii zapewnili sobie – po trzech latach przerwy – już w 25. kolejce. Innymi słowy: na pięć spotkań przed końcem. El Clásico rozgrywano dopiero dwa mecze później, w momencie, gdy Barca walczyła co najwyżej o miejsce na podium. A wtedy dawało ono… nic. Katalończycy nie mieli już szans na awans do Europy, poza Pucharem Miast Targowych, gdzie miejsce dostawali z przydziału.

Sami więc rozumiecie – równie dobrze można było potraktować to spotkanie jak mecz towarzyski. Tym bardziej, że Blaugrana wciąż grała w Pucharze Mistrzów i tam mogła szukać swojej szansy na sukces. Na szczęście piłkarze obu ekip nie zostali wzięci z łapanki i nie mieli zamiaru bawić się w sparingi. Zresztą, popatrzcie na nazwiska: Di Stefano, Puskás, Gento czy Marquitos w koszulkach Realu, gdy po drugiej stronie boiska biegali Kubala, Luis Suárez, Gracia i Ramallets. Trudno było o większą piłkarską jakość. Można było jedynie żałować braku Evaristo, najlepszego ligowego strzelca Barcy z tamtego sezonu i gościa, który zdobył bramkę eliminującą Królewskich z Pucharu Mistrzów.

Reklama

Wynik tamtego ligowego Klasyku? 3:2 dla Realu, po świetnym widowisku. Choć w pierwszej połowie kibice obu zespołów mogli nieco narzekać, bo zakończyła się ona bezbramkowym remisem. Cierpliwość jednak popłaciła. Strzelanie rozpoczął wtedy dziś nieco zapomniany Luis del Sol, trafiając do siatki w 55. minucie. A potem już poszło i swoje trzy grosze dorzucili Di Stefano oraz Puskás. Barcelona próbowała odrobić straty w samej końcówce, ale zabrała się za to zbyt późno i zdołała wpakować piłkę do bramki tylko dwukrotnie.

Liczymy, że dziś piłkarze obu zespołów postarają się o takie widowisko, a zapomną o spotkaniu rozgrywanym kilkanaście lat później. To drugie podsumować możemy jedynie tak:

Nuda…

…nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Taka, proszę pana… Strzały niedobre. Bardzo niedobre strzały są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.

Słuchajcie, puszczanie piłkarzom przed meczem „Rejsu” to nie jest najlepszy pomysł. Nie wiemy, czy zrobili to Rinus Michels i Miljan Miljanić, ale mamy uzasadnione podejrzenia, że tak właśnie było. I to nie po raz pierwszy. Cieszcie się, że nie mieliście okazji oglądać starć Realu z Barceloną na początku lat 70. W 11 kolejnych spotkaniach obu ekip padło wówczas 13 bramek. Piąte z nich przypadło na jedno z tych starć, gdy Michels najwidoczniej pomylił taśmy i odpalił swoim zawodnikom inny film. Barca wygrała wtedy 5:0, dorzucając do historii pojedynków z Realem manitę. Gerard Pique lubi to, ale my nie o tym meczu.

Sezon później popełniono ten sam błąd, co w kampanii 1960/61. Minęło czternaście lat, a władze La Liga niczego się nie nauczyły. Zresztą, to chyba tradycja, która przetrwała do dziś, bo i teraz z wyciąganiem wniosków bywa u nich różnie. Wracając jednak do przeszłości – rok 1975, końcówka sezonu. Kolejka numer 32, trzecia od końca. I znów: Real Madryt jest pewnym mistrzem, Barcelona walczy jedynie o to, by w przyszłym sezonie grać w Pucharze UEFA. W skrócie: no brak tu przesadnego napięcia, nic nie podrywa nas z foteli, szału nie ma, staniki nie latają.

Reklama

W teorii jakość w składach obu drużyn jest. Jeszcze jaka. Wystarczy wspomnieć, że na boisku w bordowo-granatowych barwach biegał sobie niejaki Johan Cruyff. Po drugiej stronie za to o bramki mieli zadbać choćby Amancio czy Santillana. Po meczu kibice mogli do nich podejść i powiedzieć: „panowie, mieliście jedną robotę do wykonania”. Napiszemy wprost: spieprzyli ją. Doskonale za to swoją odbębnili bramkarze obu ekip. Choć fani woleliby raczej, żeby im się to nie udało. 0:0 po ostatnim gwizdku oddawało skalę napięcia, jakie towarzyszyło tamtemu Klasykowi.

Dziś o tym spotkaniu nikt już nie pamięta. Zresztą zupełnie słusznie. Liczymy, że za kolejnych 40 lat nikt nie napisze tak o dzisiejszym starciu. Nie chcielibyśmy wynudzić się aż tak.

Eksperyment

Jeśli myślicie, że każdy kolejny pomysł na to, co zrobić z Ekstraklasą, jest gorszy, cieszcie się, że nikt w Polsce nie ogarnął jeszcze idei władz La Liga z kampanii 1986/87. Zacznijmy od tego, że był to najdłuższy sezon w historii hiszpańskiej piłki ligowej. Każdy z klubów musiał rozegrać co najmniej 44 spotkania. A w lidze było wówczas 18 zespołów. Chcecie wiedzieć, jak to możliwe? To trzymajcie się mocno, będzie jazda.

Pierwsze 34 spotkania rozgrywano standardowo. Każdy z każdym razy dwa, raz u siebie, raz na wyjeździe. Sensownie, bez zbędnych komplikacji, wszyscy ogarniają, o co chodzi. Później zaczął się podział. Ale nie na pół, to byłoby zbyt proste. Tabelę Primera División podzielono na trzy grupy. W każdej znalazło się sześć zespołów.

Tutaj zatrzymamy się na chwilę, bo może ktoś jest w stanie nam na to odpowiedzieć: ostatnie sześć zespołów grało o utrzymanie, pierwsza szóstka o mistrzostwo i puchary. Tyle jesteśmy w stanie sami ogarnąć. Ale o co, do cholery, grać miał środek tabeli? Serio, odpowiadajcie. Najlepsza propozycja otrzyma od nas szczere wyrazy uznania w postaci oklasków sprzed ekranu laptopa. Czyli mniej więcej tyle, ile wygrać mogły w swojej grupie drużyny z miejsc 7-12.

Do rozegrania zostało jednak całe dziesięć spotkań, bo tu również grano ze sobą dwa razy. Władze La Liga wsadziły wtedy Klasyk do pierwszej kolejki po podziale, gdy kibice i zawodnicy obu ekip nie zdążyli jeszcze ochłonąć po sezonie zasadniczym i przyzwyczaić się do zupełnie nowej dla nich sytuacji. Efekt? Jak najbardziej przewidywalny. Spotkanie zakończyło się najbardziej nielubianym przez nas wynikiem. Mówiąc wprost: bramek zabrakło, podobnie jak większych emocji. Na te wszyscy musieli poczekać kolejnych pięć spotkań, gdy Barca pokonała Królewskich 2:1. Wiele to jednak nie zmieniło, bo mistrzem została ostatecznie ekipa z Madrytu, mimo że w sezonie czterech Klasyków (też macie wrażenie, że, jak na ligę, to zdecydowanie za dużo?) nie wygrała z Dumą Katalonii ani razu.

Żeby dopełnić obrazu tamtej kampanii, napiszemy jeszcze, że eksperyment był kompletnie nieudany. I dobrze, bo w jego miejsce postanowiono spróbować czegoś innego, rozszerzając ligę do 20 zespołów. To spowodowało, że z Primera División spaść miała tylko jedna ekipa. I znów: normalni ludzie spuściliby Cádiz, który w swojej grupie zajął ostatnie miejsce. Nienormalni postanowili zorganizować dodatkowe baraże o utrzymanie, gdzie Osasuna, Racing i właśnie Cádiz grały każdy z każdym. W mini-tabelce najgorsza okazała się drużyna z Santander.

Wystarczy

Pięć sezonów zdobywania mistrzostwa kraju z rzędu to naprawdę dużo. A taką serię zanotował Real Madryt w latach 1986-1990. Wiadomo, komu nie pasowało to najbardziej. Barcelona sięgnęła więc po swoją specjalną broń – zatrudniła Johana Cruyffa na stanowisko trenera. Co prawda na przerwanie rządów Królewskich Blaugrana musiała nieco poczekać, ale było warto – w 1991 Duma Katalonii zgarnęła trofeum i nie wypuściła go aż do roku 1995. Całkiem zacne osiągnięcie.

Nas interesuje jednak pierwszy z tych tytułów, bo to sezon w którym ktoś znów postanowił, że warto dać El Clásico na sam koniec ligowego terminarza. Po raz kolejny napiszemy: nie, nie warto. Jasne, w teorii ma to potencjał, może rozstrzygać o zdobywaniu tytułu. W praktyce rzadko się tak dzieje. Pokazują to nawet obecnie trwające rozgrywki, a te z sezonu 1990/91 tylko ten fakt potwierdzają. Choć w ostatecznym rozrachunku… jaka to różnica, kiedy wszystkie i tak rozgrywane są w przestarzałym XIX-wiecznym systemie?

Dobra, na poważnie: panowie z La Liga, prosimy, nie ustawiajcie Klasyków na końcówkę sezonu. Tym bardziej nie róbcie ich w ostatnim ligowym meczu. Bo skończy się to tak, jak 27 lat temu. Barcelona pewnym mistrzem, Real walczący co najwyżej o drugie miejsce w tabeli, nie zmieniające absolutnie nic w jego sytuacji, bo wszystko i tak skończyć mialo się Pucharem UEFA. Jak możecie się domyślać z lektury tego tekstu, był to wymarzony scenariusz dla poradnika pod tytułem „Jak sprawić, by najsłynniejszy mecz na świecie, rozgrywano bez emocji”.

Johan Cruyff twierdził, że nie przeszkadza mu przegrywanie w Madrycie tak długo, jak Barcelona wygrywa potem ligę. Cóż, spotkanie kończące tamten sezon było jednym z tych, które ten fakt potwierdzało – Królewscy wygrali 1:0, nie okazując gościnności krajowym mistrzom. Bramkę zdobył Aldana, dla którego było to jedyne trafienie w całym sezonie. I to w sumie tyle z samej murawy. Niby sytuacji jeszcze trochę się znalazło, ale z perspektywy lat po prostu nie ma o czym pisać.

A, jeśli was to interesuje: szpaler był. A skoro o nim mowa…

Dekadę temu

Nie będziemy się tu rozpisywać, większość z was powinna ten mecz doskonale pamiętać. El Clásico rozgrywano wówczas w 36. kolejce.  Tym razem to Królewscy byli ukoronowanym mistrzem, Barcelona okupowała za to trzecie miejsce w tabeli. Niby minęło dziesięć lat, a wystarczy zamienić obie ekipy miejscami i jakby niewiele się zmieniło, prawda?

Zdążyliśmy już o tym mimochodem wspomnieć – to mecz ze szpalerem, który zrobiła oczywiście Duma Katalonii. Niechętnie, co było widać choćby po minie Xaviego, ale zrobiła. Nie będziemy się tu bawić w dyskusje na temat oklaskiwania piłkarzy rywala, ale też nie będziemy tego faktu omijać. Tym bardziej, że – wobec rozstrzygniętej ligi – było to najciekawsze wydarzenie tamtego spotkania. Przynajmniej w przedmeczowych zapowiedziach.

Bo, na szczęście dla bezstronnych kibiców, piłkarze Realu postanowili potwierdzić swoje panowanie w Hiszpanii. 4:1 zrobiło to wystarczająco dobitnie, by włodarze Barcelony zdecydowali się na zmianę trenera po sezonie. Na Camp Nou postanowiono zaryzykować i sięgnięto po Pepa Guardiolę. Cóż, napiszemy tak: od tamtego czasu więcej takich szpalerów Katalończycy robić nie musieli.

Prosilibyśmy dziś o powtórkę. Nie w kwestii konkretnego wyniku, ale widowiska i liczby bramek. Tyle piłkarze obu zespołów na pewno są w stanie nam zaoferować. Mamy szczerą nadzieję, że będzie im się chciało. Bo, mimo wszystko, pokonanie największego rywala, to zawsze gra warta świeczki.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Najnowsze

Ekstraklasa

Pomocnik Warty otwarcie krytykuje klub. „Zastanawiam się, co ja do cholery tutaj robię”

Maciej Szełęga
0
Pomocnik Warty otwarcie krytykuje klub. „Zastanawiam się, co ja do cholery tutaj robię”
1 liga

Lechia Gdańsk odpowiada byłemu prezesowi: Próba destabilizacji klubu

Damian Popilowski
0
Lechia Gdańsk odpowiada byłemu prezesowi: Próba destabilizacji klubu
Anglia

Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha

Maciej Szełęga
1
Media: Gwiazdor West Hamu może zostać następcą Mohameda Salaha

Komentarze

8 komentarzy

Loading...