Reklama

Pracując na rikszy wiozłem kompletnie pijaną Madonnę

redakcja

Autor:redakcja

28 kwietnia 2018, 07:37 • 18 min czytania 7 komentarzy

Kojarzycie program „Bar”? Jeśli macie przynajmniej ze dwadzieścia parę lat na karku, z pewnością kojarzycie. Pierwszą edycję polsatowskiego hitu wygrał 18-letni wtedy Adrian Urban. Dziś – prezenter Polskiego Radia Londyn, a także twórca kanału „Urban w Londynie”, w którym pokazuje życie w jednej z największych światowych metropolii. O blaskach i cieniach emigracji, o pracy w polonijnym radiu, no i oczywiście o tym słynnym „Barze” rozmawiamy z Adrianem w kolejnym odcinku „Męskich Gadek”.

Pracując na rikszy wiozłem kompletnie pijaną Madonnę

O kurde, ty to ten koleś z „Baru”!

(śmiech)

Kiedy ostatni raz ktoś skojarzył cię właśnie stamtąd?

Oj dawno, bardzo dawno. Już nawet dokładnie nie pamiętam.

Reklama

Ale zaraz po „Barze” chyba trochę się pozmieniało w twoim życiu?

Sporo. Trafiłem tam jako osiemnastolatek, zwycięstwo w takim programie dało bardzo duży zastrzyk popularności, pieniędzy zresztą też. Trochę odbiła sodówka, ale w takim wieku każdemu może odwalić, jak nagle staje się w jakiś sposób rozpoznawalny. Mam tego świadomość.

Tam w ogóle nagrodą nie była kasa, tylko, z tego co pamiętam, jakieś mieszkanie?

Tak, mieszkanie w Warszawie, które sprzedałem. Ale najpierw musiałem się na nie cholernie długo naczekać. Były z tym niezłe jaja. Nie dość, że nie mając go jeszcze fizycznie, musiałem od niego zapłacić podatek – i to nie do urzędu skarbowego, tylko do Polsatu, który wyłożył za mnie. Potem to mieszkanie miało być oddane w pół roku, a dostałem je półtora roku później. I to w takim stanie, że nie można było tam zamieszkać. Jednego dnia tam nie spędziłem, sprzedałem je jak jeszcze ściany były surowe. Pewnie źle zrobiłem, bo gdybym zrobił to później, to zarobiłbym więcej. Ale kupiłem za te pieniądze mieszkanie niedaleko siebie, więc nie wyszedłem najgorzej.

9j2ktkqTURBXy84ZTIxMmI4ODI2YjdhZWEwOTI0NzdjMDMyZDdiMWIyMi5qcGVnkZUCzQMWAMLD

Coś cię zaskoczylo wtedy w tym, w sumie rewolucyjnym, reality show?

Reklama

No tak, „Bar” to był pierwszy tego typu program. Jaja były kosmiczne. Przychodzili tam ludzie niemający żadnego pojęcia, że są w telewizji. Na przykład koleś podrywał jakąś dupeczkę, a jak się tylko dowiedział, że wszystko się nagrywa, to od razu zwiał. Ja sam kupiłem telefon, starego Samsunga, od cyganów, którzy przyszli do baru. Mogliśmy generalnie prosić ludzi z zewnątrz, żeby poszli nam do jakiegoś KFC czy McDonald’s po jedzenie. No to napisałem na karteczce, żeby jeszcze telefon mi kupili. Normalnie dostawaliśmy tam wypłaty, więc mieliśmy hajs. No i pewnego dnia cyganie przynieśli mi tego Samsunga między burgerami. O, albo był ślub w barze, konkretnie gruba impreza. Nie wiem, czy mogę o takich rzeczach mówić (śmiech).

Śmiało.

Nie no, mi już grozili nie raz za to, że mówiłem trochę za dużo, szczególnie z tym mieszkaniem. Miałem siedzieć cicho, a nie siedziałem. No bo się wkurwiłem – miało być mieszkanie, nie ma mieszkania, więc jak dzwonili do mnie dziennikarze, to mówiłem wprost: „nie ma mieszkania, w chuja lecą, totalna ściema”. Minęło pół roku, rok – nie ma.

A wracając do tych grubszych akcji?

Na tym weselu Marian się poszczał i zasnął na schodach. Tak naprawdę, żeby tam rozkręcać akcję, żeby coś się działo, codziennie była grana wóda. Tak taki program wygląda. Na początku śmialiśmy się, że mamy więcej wódki niż chleba. Jak najlepiej zrobić show? Dać alkohol i samo pójdzie. Co chwilę jakieś wyzwiska, często było blisko rękoczynów. No bo alkohol, to i agresja, nie? Niestety, o to im chodziło. Później, jak już zobaczyli, że zamiast luźnej atmosfery są same bełkoty, to zaczęli procenty ograniczać. Pod koniec prawie nie dostawaliśmy alkoholu.

Ale za to na początku…

Było najgrubiej, żeby nie było drętwo. Jak była duża grupa, nikt nikogo nie znał, musieli jakoś nas nakręcić. Trochę wódki i język się rozplątywał. Jak na wyjeździe integracyjnym, tylko że ogląda cię w cholerę osób.

Krzysztof Ibisz podłączał się do zabawy?

Szczerze, to nie wiem, czy on by mnie w ogóle na ulicy poznał. Był dziwny, bardzo rzadko z nami rozmawiał, przychodził do nas tylko wtedy, kiedy musiał.

Poszedłbyś jeszcze raz do tego typu programu?

Chyba nie. Patrząc z perspektywy czasu, to… no głupie takie programy są, co tu dużo mówić.

19399062_1206858979442470_1725733561579971576_n

Pół żartem – do Wielkiej Brytanii uciekłeś przed popularnością?

Nie, uciekłem z nudów. Z braku pomysłu na siebie w Polsce. Nie mogłem się odnaleźć – tu jakaś dorywcza praca, tu robota w jakimś klubie. To nie było to. Przyjechałem raz na święta do Wielkiej Brytanii, spodobało mi się i zdecydowałem, że nie wracam. To był 2006 rok. Za pierwszym razem wyjechałem do Walii, ale tam nie usiedziałem długo. W kwietniu wróciłem do Londynu i od dwunastu lat mieszkam tutaj.

Co cię najbardziej zaskoczyło zaraz po przyjeździe?

Jak wyjeżdżałem do Anglii, Wielką Brytanię znałem z kursów językowych, gdzie uczysz się, że tu mieszka rodzina królewska, tam chodzą panowie w melonikach. Wysiadasz i szok. Na wschodzie Londynu praktycznie nie ma Anglików. Tam z kolei masz całą dzielnicę czarnych. Moja pierwsza myśl: „kurwa, to nie ten Londyn!”. Co jeszcze mnie zaskoczyło w porównaniu do Polski, to jak przyjechałem pierwszy raz przed świętami i zobaczyłem, jak są udekorowane ulice na święta. Tyle tych wszystkich lampek, że nie wiesz, czy to już noc, czy jeszcze dzień. Mówisz: woooow. Teraz już jest inaczej, ale kiedyś w Polsce była jedna choinka na głównym placu i załatwione.

No i ogrom miasta. Zanim przyjechałem do Londynu byłem jeszcze w Nowym Jorku. Ale tam widzisz, że miasto jest wielkie, bo wszystko jest wysokie. A tutaj wszystko jest duże, ale jest wszędzie płasko. Jedziesz z jednego końca Londynu metrem na drugi półtora godziny, a to cały czas jedno miasto. Tak jakbyś jechał z jednego końca województwa na drugi.

Twój światopogląd mocno się od czasu wyjazdu zmienił?

Zupełnie. Oczywiście teraz Polska wygląda inaczej niż gdy wyjeżdżałem, ale nadal widać w myśleniu nie tyle zacofanie, co po prostu strach. Wydaje mi się, że komuna jeszcze nas trzyma, jakby gdzieś na granicy niemieckiej była szyba, a my chcemy iść, ale cały czas się od niej odbijamy. Przykładowo: w Polsce nie lubiłem gejów. Dlaczego? Bo po pierwsze nie poznałem żadnych, po drugie nasłuchałem się, a po trzecie wszyscy koledzy dookoła nie lubili homoseksualistów. I tak się tworzy światopogląd. To nie dotyczy tylko gejów, ale i muzułmanów, wszystkiego, co dla nas obce. A tu przyjeżdżasz, masz cały czas z nimi kontakt i widzisz: kurczę, to są normalni ludzie, tacy jak ty. Stałem się bardziej otwarty. Tutaj masz tę możliwość, jest bardzo dużo nowego do poznania.

Kiedy pierwszy raz tu przyjechałem, to szczerze mówiąc czułem się nieswojo z tym, jaką swobodę mają kompletnie nieznajomi ludzie, żeby do ciebie zagadać. Jak naturalne to jest dla nich.

Ile razy mi się zdarzyło, że poszedłem sam do pubu na mecz Ligi Mistrzów, bo nie mam Sky Sports i nagle ktoś się przysiadał i w taki sposób gadasz sobie z kolesiem jakbyście się znali sto lat? Nie zliczę.

Jak w ogóle wyglądały twoje początki? Było ciężko?

Kurczę, właśnie nie. Od początku miałem wbrew pozorom fajnie. Moja pierwsza praca to była praca na rikszy, gdzie od pierwszego dnia zarabiałem fajne pieniądze. To był okres przed wakacjami, pomiędzy wiosną a latem, fajna pogoda. Przyjeżdżała cała masa Arabów, a Arabowie dobrze, oj dobrze płacą. Nie opowiem ci historii, jak to ciężko mi było na starcie, no bo nie było. Bardzo szybko zarobiłem sobie na wynajem całego mieszkania razem z kolegami. A i praca była fajna, nie miałem nad sobą żadnego szefa, pracowałem w takich godzinach, w jakich chciałem. I przy tym zwiedzałem sobie miasto, w którym wszystko było dla mnie nowe, robiło niesamowite wrażenie. Jeszcze wtedy nie jeździło się z telefonem, z Google Maps, tylko z takimi mapkami AZ, gdzie fragmenty miasta były na danych stronach. Szukało się ulic, trzeba było wszystko manualnie robić. Poznałem też masę fajnych ludzi, przekrój kolegów z pracy był niesamowity – od studentów po ludzi, którzy uciekali przed policją i nie chcieli mieć żadnej oficjalnej pracy, żeby nie można było ich odszukać gdzieś w rejestrach. Możesz sobie wyobrazić, jak lubiłem tę robotę, skoro spędziłem w niej jakoś ze trzy lata.

Forma fizyczna musiała być wtedy niezła.

Mięśnie nóg miałem dobre. Potem mieliśmy już silniczki, więc trochę oszukiwaliśmy (śmiech). Przez to zrobiła się afera z policją, bo było za dużo wypadków, niektórzy śmigali za szybko.

Wiozłeś jakichś znanych ludzi?

Pewnie! Madonnę, Lionela Richiego, Andrew Flintoffa. Lionel Richie akurat nie gadał za wiele, bo był z jakąś dupeczką. Madonna była z kolei kompletnie pijana i ochroniarze praktycznie wrzucili mi ją na rikszę. Najwięcej pogadałem z Flintoffem. A, i wiesz, kogo jeszcze wiozłem? Marcinkiewicza, jak pracował w banku, gdzie był doradcą inwestycyjnym. To było po tym, jak on był premierem, skończył i zwiał tutaj. Było sporo takich ludzi, części pewnie nie rozpoznałem, bo fatalnie kojarzę twarze z nazwiskami. Kurde, obejrzałem pięć sezonów House of Cards, a do dziś nie umiem spamiętać, jak nazywa się aktorka, która gra żonę Franka Underwooda.

Praca na rikszy pomogła ci też długoterminowo, bo po paru latach otworzyłeś kanał na YouTubie, gdzie „oprowadzasz” po Londynie, pokazujesz ciekawe, często mocno niszowe miejscówki.

Ja generalnie jestem bardzo ciekawskim człowiekiem, więc jak tylko gdzieś jechałem, to zawsze musiałem się dowiedzieć: co to jest, dlaczego tutaj stoi, jaka jest historia tego miejsca. Poznałem fajnych ludzi, fajne zakamarki.

Po gościnnym występie u Krzyśka Gonciarza odczułeś na swoim kanale znaczący skok statystyk?

Wiesz co, było widać ruch. Wpadło więcej subskrypcji niż samych odsłon. Ale one skoczyły bardzo mocno, Krzysiek ma jednak wielki kanał. Zajebiście było się u niego pokazać. To fajny koleś, bardzo sympatyczny.

31301908_1496221980506167_6659201656913133568_n

Takie też sprawia wrażenie, gdy się śledzi jego daily vlogi.

Ogólnie ciężko jest się z nim złapać, dużo rzeczy dzieje się w jego życiu. Ledwo co ogarnia, widać to po nim. Jakby nie miał ludzi, którzy mu pomagają choćby z montażem, to by się zajechał.

Twoje vlogi są trochę stylizowane na te Gonciarza? Obaj pokazujecie życie w obcym mieście.

On swoje daily vlogi zaczął pół roku później niż ja zaczynałem przygodę na YouTubie. Może to on ode mnie zgapił? (śmiech) W ogóle zauważ, że u mnie na kanale najbardziej popularne są filmy o tym, jak Polacy robią coś ciekawego w Wielkiej Brytanii, albo jak jest coś o pieniądzach. Bogata dzielnica, dom milionera, takie pierdoły są najbardziej popularne.

To jest interesujące niezależnie, czy jedziesz do Wielkiej Brytanii czy siedzisz w domu. Odcinki przewodnikowe odpalą raczej ci żądni wiedzy, co warto zobaczyć w Londynie.

Te przewodnikowe mają dużo mniej odsłon, a uważam że to one są fajniejsze. Ale cóż, bogactwo innych ludzi zawsze będzie się lepiej klikać.

Twój pierwszy film był o „strefie szariatu” w Londynie. Poszedł szeroko, ale i zebrał naprawdę sporo hejtu.

Tamten filmik w ogóle był bardzo spontaniczny. Historia vloga jest taka, że na święta dostałem od żony gimbala. Następnego dnia był 27 grudnia, czyli Bank Holiday, gdy wszyscy ruszają na sklepy. Poszedłem na Whitechapel tak naprawdę bez żadnego planu. A że akurat temat imigrantów był na topie, to myślę sobie: „cholera, idę tam”. Stary, zadziałało. I to jak! Tamten filmik zrobił chyba 50 tysięcy odsłon w trzy dni. Podłapał go i Wykop, i Demotywatory, wszystkie tego typu portale. Oczywiście pod spodem pojawiło się w cholerę hejtu, do dziś jak wejdziesz, to znajdziesz ten hejt w komentarzach.

Tak jak inne filmiki mają zdecydowaną przewagę plusów, tak tam jest praktycznie równowaga łapek w górę i w dół. Ludzie zarzucali ci, że gdybyś faktycznie chciał sprawdzić, czy obowiązuje tam szariat, to poszedłbyś z żoną pod meczet i zrobił jej selfie, takie rzeczy.

A z Gonciarzem jak kręciliśmy teraz ten film, to byliśmy dokładnie w tej samej dzielnicy. To jest tak naprawdę tylko jedna ulica. Masz Shoreditch, Brick Lane i Whitechapel, jedna okolica. Można wysiąść albo na Aldgate, albo właśnie na Whitechapel. Tam kupujesz piwo i w drogę.

Shoreditch, czyli słynną dzielnicę street artu, w sumie główny element odcinka vloga u Krzyśka. Mnie to miejsce, szczerze mówiąc, zawiodło. Chwilę przed zmrokiem raczej nieprzyjemne niż efektowne.

Właśnie powiem ci, że tam jest naprawdę bezpiecznie, my tam chodziliśmy do późnej nocy. Nikt ci nic nie zrobi, nie słyszałem o żadnym przypadku, żeby komuś coś tam się stało. Wbrew pozorom łatwiej o jakąś aferę w samym centrum, gdzie jest najwięcej ludzi, turystów. Tam tną ich najbardziej. Szczególnie ci na skuterkach, choć ostatnio zrobiło się o nich ciszej. Był taki okres, że codziennie jakiś gość na skuterze komuś coś gwizdnął, jakiś telefon z ręki, aparat z szyi.

Znajomy wspominał mi też, że w Londynie mocno uaktywnili się nożownicy.

Ci nożownicy byli zawsze. Tu są często porachunki gangów, małolatów. W Polsce wyzywają się na Facebooku, a tu biorą nóż i idą na ulicę. Tak rozwiązuje się dramy, w afrykańskim stylu. Bo to czarni, nie oszukujmy się. Nie słyszałem o jakiejś przypadkowej osobie, która została zadźgana. Jak będą chcieli cię owalić, to cię owalą, ale nic ci nie zrobią. Jakby ktoś podszedł do mnie i kazał oddać telefon, to oddałbym go, bo mam ubezpieczony. Nie rżnąłbym głupa. Tak samo z aparatem. Bierz sobie ten aparat i idź, wypierdalaj jak najszybciej, nie chcę cię widzieć. Wszystkich tych akcji z nożem jest sporo, ale pomiędzy gangami. Najgorsze, że to 16-, 17-latkowie, dzieciaki.

Jakie są najfajniejsze rzeczy, które robiłeś pracując nad swoim kanałem?

Jedno z fajniejszych przeżyć – dzień z londyńską policją. Bardzo łatwo coś takiego ogarnąć – trzech maili potrzebowałem, żeby wszystko załatwić. Albo mogłem sobie zobaczyć dom jakiegoś arabskiego milionera. Pewnie jakbym nie robił tego kanału, to w życiu bym w takie miejsce nie wszedł. A ja mogłem tam robić to, co chciałem, bo on jeszcze się nie wprowadził. Co było widać na filmie, to było widać, ale potem jeszcze na przykład popływaliśmy sobie w jego basenie. Przez ten kanał też poznałem bardzo dużo fajnych ludzi, dostałem też pracę jako prezenter w Polskim Radiu Londyn.

24799533_1353580031437030_5877974771271724931_o

Z tego co słyszałem, ono budzi wśród polskich emigrantów różne emocje.

Zdarza się, że jak mamy gości Anglików, to ludzie się burzą, dlaczego mówimy po angielsku, skoro to polskie radio. Generalnie to radio dociera na wszystkie budowy, do wszystkich polskich sklepów, do tych, którzy pracują za dnia. Jak wejdziesz do jakiegokolwiek polskiego sklepu, to nas usłyszysz. To w końcu jedyne polskie radio, które nadaje tutaj w tabie. Wiem też, że dużo osób zaczęło go słuchać ze względu na mój kanał youtube’owy, a są i tacy, którzy trafili na kanał właśnie dlatego, że usłyszeli mnie w radiu. To też się łączy.

Wcześniej miałeś jakieś doświadczenie dziennikarskie, reporterskie? Bo i to, co robisz w radiu, i kanał można właśnie pod te kategorie podciągać.

Akurat kanał staram się robić tak, żeby to nie było dziennikarskie. Ty masz na przykład teraz zapisane pytania, wiesz dokładnie, o co chcesz mnie zagaić. Jak do mnie do studia wpadają goście, to rozmawiam z nimi przed wejściem na antenę przez parę minut, wcześniej ewentualnie coś sobie o nich przeczytam. Ale gdy przychodzi do rozmowy, to idę na żywioł. Jak są to – nie wiem, strzelam – artyści, to nie pytam, jak długo siedzieli nad płytą, tylko co lubią robić w Londynie. Dlatego nie rozmawiam z politykami, bo oni wchodzą bardzo sztywno, od razu zaczynają się pocić. A jak się pocą, to albo paraliżuje ich stres, albo kłamią. Wiadomo, co w przypadku polityka jest bardziej prawdopodobne.

Ale pytałeś o doświadczenie – zaraz po „Barze” pracowałem w Polskim Radiu w Gdańsku. Miałem swój hip-hopowy program przez półtora roku, jakoś tę ścieżkę sobie przetarłem. W Polsce bardzo długo grałem też w teatrze, cały czas pracowałem ze swoim głosem. To, że mam swobodę przed mikrofonem, przed kamerą, to mi zostało z warsztatów teatralnych. Rzadko się zdarza, że sam od siebie będziesz otwarty. Parę ruchów scenicznych mam wyuczonych. Zapala się kamerka i od razu wiesz, jaki myk zastosować. Jak Sławomir. „Cześć, tu Sławomir” (śmiech). Sławomir jest w tym dobry.

W Anglii faktycznie panuje takie przeczulenie na punkcie rasizmu, jak się o tym mówi? W świecie sportu jest to mocno widoczne, jak z życiem codziennym?

Trzeba uważać. Gdybym w metrze powiedział do murzyna „nigger”, mogłaby być zadyma. Mam dużo czarnoskórych znajomych i jeden fajnie mi to kiedyś wytłumaczył. „Adrian, to że my reagujemy na słowo „nigger”, to jest jeszcze kompleks niewolnictwa. Cały czas z góry zakładamy, że ktoś mówiąc tak traktuje nas jako gorszych”. Oni sami do siebie mówią „nigger”, ale gdy powie tak ktoś biały, od razu uznają to za obelgę.

A jak to jest z ksenofobią? Polacy faktycznie są tak „prześladowani”, jak czasami się mówi? Że tu ktoś pobity, tu znów ktoś zwyzywany.

W dużym mieście jak Londyn tego się nie odczuwa. Dużo gorzej jest w mniejszych miejscowościach, gdzie to zjawisko niewątpliwie istnieje. To były hermetyczne mieściny, gdzie nagle zjechała się masa obcych. Miasteczka po dwa tysiące mieszkańców, gdzie nagle 10% stanowią Polacy, którzy przyjechali do pracy do fabryki. Wtedy jest to mocno odczuwalne. Nagle ich miasteczko już nie jest ich miasteczkiem, zaczyna się wrogość. Ja w Londynie nigdy nie usłyszałem żadnego chujowego słowa, ale na północy się to zdarza. Choć media też wyolbrzymiają. Słuchaj, jak był cały ten Brexit, to pojawiło się tyle fake newsów, że tu jakiegoś Polaka pobili, skopali… Na dziesięć wiadomości może jedna miał coś wspólnego z prawdą. Reszta była na zasadzie „ktoś gdzieś słyszał”. Na to, co czytam w polskich mediach na temat Londynu, patrzę z przymrużeniem oka. Czasami ci ludzie nie mają zielonego pojęcia, co piszą. Albo przepisują z BBC, tylko nie znają angielskiego na tyle, żeby przepisać to dobrze.

Właściwie już wychodząc na Kings Crossie można zauważyć, że plagą Londynu są wszechobecni bezdomni.

Jest wśród nich – wbrew pozorom – bardzo dużo Angoli. Mnie zastanawia, jak w takim kraju możesz wylądować na ulicy. Większość to są oczywiście narkomani, bo tutaj jakbyś nie brał, to masz sporo miejsc, do których możesz pójść. Ale ćpuna nie wpuszczą.

Mnie jednak najbardziej zastanawiali ci, którzy śpią na ulicach z walizkami, często obok nich widzisz leżące papierki z maka, zdarzyło mi się widzieć takiego „bezdomnego” z pudełkiem po sushi.

Słuchaj, nie wiem, czy to pojawiło się też w Londynie, ale w Manchesterze jest o wiele więcej bezdomnych. Byłeś w Manchesterze, nie?

Parę dni temu.

Nie wiem, czy widziałeś, ale oni chodzą dużymi grupami. Tam bycie bezdomnym to jest styl życia. Ludzie specjalnie spierdzielają z domów, żeby żyć na ulicy. Jak byłem na święta, poznałem takiego jednego. Powiedział mi, że przyjechał do Manchesteru być bezdomnym, bo on chce kurwa przygodę przeżyć. Posiedzi sobie tak trzy miesiące i wróci do domu.

Nikt ich z ulic nie przegania?

Nikt. Siedzą sobie gdzie chcą, high life. W Londynie część z nich sprzedaje gazetkę „Big Issue”, to jest po to, żeby mogli zarobić parę groszy. Często biorą sobie psy ze schroniska, bo za psa dostaje się od państwa pieniądze co tydzień.

Czyli kolejny głośny problem w Anglii – życie na beneficie. Podobno jeśli ktoś uważa, że potrafi kombinować, to szybko zweryfikuje tę opinię gdy zobaczy, jak niektóre rodziny potrafią ciągnąć hajs od państwa.

Są pary, które specjalnie nie biorą ślubu, bo samotne matki dostają więcej pieniędzy. Wiem, że są i tacy, którzy mają dzieci w Polsce, na które biorą benefity. Ale też patrząc przez mój pryzmat, mnie to nie dotyczy, bo w życiu od państwa nie wziąłem pensa. Ja nie brałem, żona nie brała, nawet kredytów nigdy na nic nie zaciągaliśmy. Ale ostatnio słyszałem, że to wszystko się zmienia, że przyjezdnym jest coraz ciężej. Od tego głosowania za Brexitem ciężej jest nawet konto bankowe założyć, jak nie jest się stąd. Eldorado się skończyło.

Czyli czasy, kiedy do Anglii wyjeżdżało się typowo na zarobek i wrócić, mijają?

W Londynie jest fajnie sobie żyć. Ale żyć i jeszcze odkładać, to nie. Możesz chodzić do pracy i ciułać, przez pięć dni, sześć dni łazić do roboty, jak gdzieś wychodzić, to tylko do parku, żeby jak najwięcej zaoszczędzić. Tylko czy to ma sens? Bo w Londynie jest drogo. Jak dobrze zarabiasz, to i tak dużo wydajesz. Jeśli chodzi o uzbieranie konkretniejszego hajsu, to na to nie ma szans. Można fajnie mieszkać, żyć, jeździć na wakacje i jakieś drobne odłożyć. Ale nie super zajebiste pieniądze, żeby sobie w Polsce dom wybudować. Kiedyś ludzie tak robili, przyjeżdżali na trzy lata, wracali i mieli kasę na połowę domu. Teraz to już raczej nierealne.

Trochę czasu już w Londynie spędziłeś, trochę to miasto poznałeś. Jeśli ktoś wybiera się po raz pierwszy, jakich błędów powinien się wystrzegać?

Nie rzucać petów pod stacjami, bo bardzo na to uważają. Raz tak zrobiłem i wyobraź sobie, że od razu mnie złapali. I mandacik, 50 funtów. Generalnie najgorsze, co możesz zrobić, to przeliczać funty na złotówki. „O kurde, a w Polsce to kosztuje tyle, to nie kupię”. Niektórzy mieszkają w Anglii długo i nadal to przeliczają. Trzeba się automatycznie przestawić. Tak jak z przechodzeniem przez ulicę, ludzie z przyzwyczajenia patrzą w złą stronę. Dlatego są te napisy „look right”, „look left”, jak dla głupich. Fatalnie nie odbić karty przy wejściu do metra, bo wtedy ściąga ci tyle środków, jakbyś przejechał całą trasę, przez wszystkie możliwe strefy. Albo jak jedziesz autobusem i nie naciśniesz przycisku „stop”, to on się nie zatrzyma. I w drugą stronę, jak stoisz na przystanku i nie machniesz, to mimo że kierowca będzie cię widział, to też nie stanie.

29664831_1472343676227331_2506600243469496068_o

Które miejsca uważasz za najbardziej przereklamowane?

London Eye. Nie rozumiem też ludzi, którzy idą do Madame Tussauds, do muzeum figur woskowych. Ja coś takiego widziałem w Sopocie. Okej, nie widziałem Davida Beckhama, królowej, ale wiem, jak to mniej więcej wygląda. Jak jedziesz do jakiegoś miasta, to starasz się znaleźć coś, co jest unikatowe, lokalne. To już lepiej pójść sobie na jakąś dzielnicę. Zobaczyć, jak tam wygląda życie. Pojechać do wschodniego Londynu, pójść sobie na sziszę, na herbatę, usiąść wśród Arabów, którzy będą gadać, a ty nie będziesz wiedział, o czym. To jest jakieś przeżycie.

Oprócz kanału na YouTube, chodzisz też po Londynie z ludźmi. Widziałem, że można się u ciebie zapisać na wycieczki.

No tak, mam średnio ze dwie tygodniowo. Dla ludzi, którzy na co dzień jeżdżą samochodami taka sześciogodzinna wycieczka, kiedy robi się ze dwadzieścia kilometrów, to jest szok. Mam parę ulubionych tras, ale nie na zasadzie „zobaczymy Big Bena, London Eye”. Zawsze można odejść i zobaczyć tego Big Bena, ale nie chodzić po głównych punktach, bo to dla mnie jest bez sensu. Te miejsca można samemu zobaczyć, nie potrzebujesz do nich przewodnika. Jak chodzę z ludźmi, staram się znaleźć jakieś ciekawostki, lokalne historie, miejsca, do których sami by nie trafili. Jaki jest sens brać przewodnika po centrum?

Jaka jest twoja ulubiona miejscówka z takich nieoczywistych?

Tam, gdzie zaprowadziłem Gonciarza. City of London, Shoreditch, Brick Lane i ta wspomniana dzielnica szariatu. Tam przez cztery godziny widzisz trzy kompletnie różne światy. Imprezowy, muzułmański, a także ludzi w garniturach, którzy robią miliony. Ostatnio miałem też fajną historię, jak oprowadzałem ludzi szlakiem domów celebrytów. Akurat jak im mówiłem, że stoimy pod domem Beckhamów, wychodziła z niego Victoria Beckham. Moja żona zresztą ma zdjęcie z Beckhamem, które zrobili im paparazzi, bo akurat przechodziła obok. A akurat wtedy była afera, bo Victoria żaliła się, że jej mąż flirtuje z fankami (śmiech).

Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA

KANAŁ ADRIANA ZNAJDZIECIE TUTAJ

fot. Facebook – uRban w Londynie

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...