Reklama

Olimpijskie ostatki nie były huczne dla Justyny Kowalczyk

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

25 lutego 2018, 10:03 • 3 min czytania 3 komentarze

Jak kiedyś powiedziała, trzydziestka to „dystans, który zawsze ratował jej tyłek”. Tym razem nie uratował czterech liter, ale bądźmy szczerzy, tak naprawdę nie miał prawa. Medal Justyny Kowalczyk w Pjongczangu byłby nie tyle królikiem wyskakującym z kapelusza, co słoniem, a takich cudów nie ma. Nawet w przypadku tak utytułowanej zawodniczki. Nasza królowa śniegu, dla której był to najprawdopodobniej ostatni olimpijski bieg w życiu, na 30 kilometrów klasykiem była dziś czternasta. I mogła tylko z zazdrością przyglądać się, jak do historii wbiega Marit Bjoergen.     

Olimpijskie ostatki nie były huczne dla Justyny Kowalczyk

Gdyby przed tym biegiem ktoś kazał nam wypisać argumenty przemawiające za medalem dla Kowalczyk, ta lista byłaby krótsza niż lista zakupów w sklepie za komuny. Bo tak naprawdę całą nadzieję pokładaliśmy w jej nazwisku, bogatej przeszłości i epokowej sentencji w stylu Paulo Coelho, że „sport jest nieprzewidywalny”. Jak się okazało, nie aż tak.

Nawet na dystansie, na którym Justa zdobywała złoty medal w Vancouver, brąz w Turynie, mistrzostwo świata w Libercu, czy wicemistrzostwo w Val di Fiemme. Ten wymieniony na końcu, zdobyty w 2013 r., był jej ostatnim miejscem na podium na trzech dychach. Pięć lat temu. Ta wyrwa była zbyt duża.

Chociaż zaczęło się całkiem przyzwoicie. Na pierwszych kilometrach Justa kręciła się co prawda w okolicach piętnastego miejsca, ale trzymała się najmocniejszych dziewczyn. Problem w tym, że kiedy te tylko podkręciły tempo, 35-letnia Polka została. Została odsadzona mniej więcej tak, jak kiedyś ona sama odsadzała bezradne rywalki. Kiedy więc jej strata do pierwszej trójki wzrosła z 15 do 30 sekund, a potem już do kilku minut, wszystko było jasne – cudu w Pjongczangu i szóstego medalu olimpijskiego w karierze nie będzie. Bieg na 30 km to sztuka znoszenia bólu. Justyna przez lata była jedną z najmocniejszych – potrafiła nawet zdobyć w Soczi złoto na 10 km biegnąc z pogruchotaną kością stopy – ale od pewnego czasu każdy start bolał ją coraz bardziej. Ten wynik to po prostu miara jej obecnych możliwości. Ograniczonych.

Z takim wynikiem trochę trudno jest się nam pogodzić być może też z tego względu, że złoto zdobyła starsza o trzy lata Marit Bjoergen. I to w jakim stylu. Terminatorka z Norwegii urządziła sobie… sprint. Pobiegła na wyniszczenie narzucając tempo jak rasowa astmatyczka wręcz kosmiczne. Można powiedzieć, że zarżnęła rywalki. Przez większą część dystansu biegła samotnie, a na mecie miała prawie dwie minuty zapasu nad drugą Finką Kristą Parmakoski (trzecia Szwedka Stina Nilsson). Bjoergen została więc tym samym najbardziej utytułowanym sportowcem w historii zimowych igrzysk. Zgarnęła ósmy złoty medal, wszystkich ma aż piętnaście, dzięki czemu wyprzedziła biathlonistę Ole Einara Bjoerndalena.

Reklama

Marit ma co świętować, a co dalej z Justyną Kowalczyk? Jak na razie z jej ust nie padły jeszcze słowa o tym, kiedy zakończy karierę, ani nawet czy były to jej ostatnie igrzyska. Trudno jednak wierzyć, żeby w jej głowie kiełkowała myśl o 2022 r. Nie po takich igrzyskach, nie po takich ostatnich sezonach, gdzie odpuściła Puchar Świata nakręcając się tylko marzeniem o szóstym olimpijskim krążku.

Mówi się, że życie zaczyna się po trzydziestce. I Justyna najwyraźniej po dzisiejszym biegu na tym dystansie zacznie nowe życie.

Fot. newspix.pl 

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...