Reklama

Weszło na stopa #10 – palisz blanta, gringo? Czyli o tym, jak wyglądają derby Medellin

redakcja

Autor:redakcja

19 listopada 2017, 14:03 • 11 min czytania 7 komentarzy

Do Kolumbii wleciałem samolotem. Nie jestem idiotą, granica pomiędzy Panamą a Kolumbią to owiane złą sławą Darien. Gęsta dżungla, w której jezdnia urywa się kilkadziesiąt kilometrów przed granicą, i przede wszystkim – największe miejsce przerzutu kokainy z Kolumbii do Ameryki Środkowej. Stamtąd już prosta droga do Stanów. Przejść Darien się da, wiadomo. Ostatnio próbował jeden chłopak z Polski, jeździł stopem po Ameryce Łacińskiej, tak samo jak ja. Szedł z Kolumbii do Panamy. Granicę przekroczył, ale nielegalnie i został złapany przez panamskie służby. Wypuścili go po kilku miesiącach walki o swoje prawa w areszcie. Wojciech Cejrowski twierdzi, że raz ta sztuka mu się udała, ale przy okazji zesrał się też ze strachu. Dosłownie. Natrafił na oddziały Guerillas i popuścił, tak bardzo się stresował.

Weszło na stopa #10 – palisz blanta, gringo? Czyli o tym, jak wyglądają derby Medellin

Ja wybrałem samolot, a do Darien być może jeszcze wrócę. Nie sam, nie dzisiaj i na pewno z większym doświadczeniem.

Gdy rezerwowałem lot do Kolumbii, będąc jeszcze w Salwadorze, na ostatni piątek października, od razu zerknąłem na terminarz kolumbijskiej Liga Aguila. Oczom nie wierzyłem. Dzień po moim przylocie w Bogocie – stolicy kraju miały odbyć się derby tego miasta. Santa Fe vs La Equidad. Derby! Moje podniecenie rosło z dnia na dzień. Gdy wreszcie nadszedł dzień lotu do Kolumbii, a dwadzieścia cztery godziny później ruszyłem z hostelu w stronę stadionu. Ze zdeformowanym przez wielkiego banana ryjem. Oczyma wyobraźni widziałem już pełny stadion, żywiołowy doping i typowo latynoską atmosferę. W Ameryce Środkowej byłem bowiem na sześciu meczach. Zahaczyłem o derby Panamy czy Managuy (stolicy Nikaragui), odwiedziłem stadion narodowy w Meksyku w trakcie meczu z Panamą gdzie „zieloni” przypieczętowali awans na mundial do Rosji, byłem na meczach w Gwatemali czy Salwadorze. Nie, w Salwadorze nie, bo odwołali mi mecz. W każdym razie do tej pory byłem mocno zawiedziony. Piknikowa atmosfera, hot-dogi, popcorn i często nikłe zainteresowanie ze strony kibiców. To nie był futbol po jaki jechałem na drugi koniec świata. Kolumbia miała być jednak nowym rozdaniem.

Gówno prawda! Było lepiej, ale derby Bogoty nie spełniły nadziei. Gości na trybunach nie było w ogóle. Gospodarze zrobili dwa młyny, ale jeden niezbyt duży, a drugi żałosny, po korepetycje z prowadzenia dopingu zapraszam na polskie stadiony. Mecz jak mecz, bez szału i fajerwerków. Przed pierwszym gwizdkiem otrzymałem nawet serpentynę od jednego z miejscowych ultrasów.

– Rzuć jak piłkarze będą wychodzili na boisko – poinstruował mnie.

Reklama

Gdy kapitanowie obydwu drużyn postawili pierwsze kroki na murawie, kątem prawego oka dostrzegłem pierwszą białą serpentynę lecącą z trybun. Nie zastanawiając się ani sekundy zrobiłem wymach prawą rękę. Ku mojemu zdziwieniu w ślad za mną poleciało pięć, może osiem serpentyn. To był znak, że na piłkarskie święto nie ma co liczyć.

Do hostelu wracałem delikatnie rozgoryczony. Mecz pełen walki, na trybunach atmosfera całkiem, całkiem, ale to nie była Ameryka Południowa o jakiej my, kibice w Europie mówimy z westchnięciem, podnieceniem w głosie i ukłuciem w sercu.

Na następny mecz przyszło mi czekać aż trzy tygodnie. Przyznam szczerze, że w najśmielszych snach nie liczyłem na to, iż przyjdzie mi trafić na takie spotkanie. Moim marzeniem było jedynie pójść i zobaczyć w akcji Atletico Nacional, mistrza Copa Libertadores z ubiegłego roku, ale przede wszystkim jednak, klub który umiłował i usilnie wspierał Pablo Escobar. Okazało się jednak, iż los mi sprzyja. W dwudziestej kolejce mistrzowie Kolumbii podejmować mieli bowiem Independiente Medellin. A więc derby Medellin – swego czasu najniebezpieczniejszego miasta na świecie! I mimo rozczarowania derbami Bogoty, tutaj miałem przekonanie, że musi być dużo lepiej.

Na stadion ruszyłem wcześnie. Nie miałem biletu, w portfelu kończyła mi się kasa, a ja startowałem z oddalonego o dziesięć kilometrów Bello. Pierwsze oznaki tego, że widowisko może być spektakularne otrzymałem w metrze. Setki kibiców w zielonych koszulkach na prawie trzy godziny przed rozpoczęciem meczu tłukły się pociągiem w stronę areny.

– Przepraszam – zagaiłem całkiem przyjemnie wyglądającego chłopaka stojącego w trykocie Atletico Nacional – czy wiesz może ile kosztują bilety na mecz?
– Nie ma już biletów.

To była bardzo zła informacja, ale wiedziałem, że nawet jeśli wszystkie wejściówki już się rozeszły, to pod stadionem spotkam koników. Nie było więc powodów do dramatyzowania.

Reklama

Nie minęło dziesięć sekund od momentu przekroczenia bramki metra, a już w moją stronę ruszył facet z plikiem kilku kartoników, które zaszeleściły w jego rękach.

– Amigo, bilet za 40 tysięcy. Trybuna do skakania – zrozumiałem, choć mój hiszpański wielokrotnie mnie zawodzi. A 40 tysięcy to na nasze niecałe 50 zł.
– Ja szukam biletu na trybunę fanaticos – odpowiedziałem w miarę płynnie.
Nie zrozumiał mnie. Po dwóch minutach jałowej rozmowy stwierdziłem, że niezależnie od tego na jaki sektor to jest bilet, wezmę jeśli zgodzi się zejść chociaż pięć tysięcy.
– Mam tylko 35 – odparłem grzecznie i o dziwo zgodnie z prawdą.

Przystał bez namysłu, a ja cieszyłem się z tego, że poszło tak gładko. Jako, że do spotkania cały czas pozostawały prawie dwie godziny, udałem się w poszukiwania bankomatu. Ulica odchodząca od stadionu, prowadząca w stronę centrum, pełna była barów i restauracji. Na chodniku zaś integrowali się przed meczem fani Biało-Zielonych. Walili browary, jarali skręty i wciągali kreski. Raczej się z tym nie kryli. Ot, dla nich to rytuał przedmeczowy jak każdy inny.

Przechadzając się tak pomiędzy nimi zostałem szybko dostrzeżony przez policję

– Gringo, chodź na chwilę – krzyknął jeden z dwóch funkcjonariuszy – skąd jesteś?
– Polska.
– Polska… – powtórzył po mnie ten drugi, z ewidentnym wyrazem twarzy kretyna. Jak to policjant. – A to kraj jest czy miasto?

Myślałem, że żartują. Po chwili spytali mnie też czy Niemcy to nie przypadkiem ten kraj blisko Polski, taki bardzo mały? Z idiotami rozmawiać nie chciałem. Na odchodne spytałem tylko:
– Ja jako gringo wśród kibiców nie muszę się o nic bać? Mogę czuć się tu bezpiecznie?
– Kibice lubią gringo. O nic się nie martw.

Jakoś nie uwierzyłem. W głowie wizualizowałem tylko co by się wydarzyło jakby murzyn trafił na bawiących się przed meczem wielkich, łysych chłopaków z Warszawy czy Poznania. Zaintrygowała mnie też myśl: bezpieczniej jest być gringo wśród patologii z Medellin czy może czarnym wśród chuliganów z Polski?

Na stadion wszedłem godzinę przed meczem. Trybuna rzeczywiście była przeznaczona dla ultrasów. Ucieszyłem się i ruszyłem w tournee po sektorze, by – a co was będę oszukiwał – chciałem pooglądać kolumbijki. Były obłędne. Co jedna to seksowniejsza. Już na początku swojej podróży po tym kraju usłyszałem, że najpiękniejsze kobiety są właśnie w Medellin i dzisiaj muszę przyznać – to prawda. Najprawdziwsza! Mecz rozpoczął się z pięciominutowym opóźnieniem. Nie spóźnił się jednak deszcz, który zaczął padać na chwilę przed wejściem piłkarzy na murawę. Pogoda nie przeszkadzała jednak nikomu. Trybuna południowa, na której zasiadają ultrasi Atletico wypełniła się szczelnie, a gospodarze z dopingiem ruszyli już długo przed pierwszym gwizdkiem. Gdy piłkarze pojawili się na boisku stadion eksplodował!

Matko! Co to było! Sektorówka, serpentyny, biało-zielone race, flagi i ogłuszający, skoczny doping, który porwał cały stadion. Przez kilka chwil stałem jak wryty. Zamroczenie minęło jednak szybko i zrozumiawszy treść piosenki wyskoczyłem w górę z miejscowymi: – Vaaaaaamos Atletico, vaaaaaaamos mi amor!
Stadion oszalał, a ja nie widziałem nic. Dym z rac ograniczył widoczność do kilkudziesięciu centymetrów, ale w tamtej chwili ważniejszy był jednak zmysł słuchu, który porwał mnie do zabawy!
– DERBY MEDELLIN KURWA! – darłem się do siebie!

20171118_165624

W całym tym amoku ledwie dostrzegłem oprawę gości. Trzeba przyznać, że kibice Independiente również zaprezentowali się godnie zarówno w trakcie prezentacji, jak i podczas całego meczu. Rozłożeni za północną bramką dopingowali swój zespół przez cały mecz. Co prawda przez ponad dziewięćdziesiąt minut usłyszałem ich ledwie trzy razy, w krótkich – kilkusekundowych chwilach przerwy gospodarzy, ale trybuna skakała bez przerwy. Tego nie mogłem nie zauważyć. Atmosfera była jak z bajki. Przez głowę przeszła mi w końcu szalona myśl. A jakby tak wejść w sam środek trybuny?

Nie przemyślałem tego. Podniecony wizją ruszyłem jak debil w paszczę lwa… Chociaż w tej sytuacji, w paszczę Tygrysa z Medellin, jak nazywane jest Atletico. Doszedłem na trzy metry pod pierwszego bębniarza, który razem ze swoimi kilkunastoma kolegami nadawał ton dopingowi. Dookoła nie widziałem niczego poza trybuną, która skakała w rytm wybijanej muzyki. Stałem tak w drugim rzędzie górnej trybuny. Przede mną na poręczy kilkunastu ultrasów skutecznie zasłaniało mi całą murawę. Za mną zaś kilku karków z wytatuowanym herbem Atletico Medellin na klatce piersiowej czy plecach.

– Palisz blanta, gringo? – zdawał się spytać mnie jeden z kibiców bez koszulki. Połowa z nich była zresztą z gołym torsem, chociaż padał deszcz. Zawahałem się na ułamek sekundy. Przez głowę przeszła mi wręcz błyskawiczna wizualizacja… Jestem Gringo, dookoła sami, cholera wie jacy Kolumbijczycy, jak nie zapalę to mogę dostać po ryju.
– Si – odrzekłem bez namysłu. Wziąłem bucha i podałem dalej. Palili wszyscy. Marihuanę zresztą czuć było na każdym kroku. W co drugiej ręce tlił się gruby jak diabli gibon. Gdzieś na dole dwóch chłopów wciągało kreskę. Po kilkudziesięciu sekundach wyciągnąłem z kieszeni telefon. To był błąd.
– Iho de puta gringo! No photo! – krzyknął jeden z nich w moją stronę.

Znalazłem się w sercu kolumbijskiej patologii. Drugi raz telefonu nie odważyłem się wyciągnąć.

Ściągnięcie bucha z blanta okazało się dobrą decyzją. Chłopaki przyjęli mnie jak swojego i po dwóch minutach ten, który podawał mi skręta spytał czy coś w ogóle widzę. Odparłem zgodnie z prawdą, że całe, wielkie nic, na co zaprosił mnie obok siebie, dwa rzędy wyżej gdzie dostrzegłem już lewą połówkę murawy. Drugą skutecznie zasłaniali mi jednak stojący na poręczy mężczyźni. Wróć… Nie stojący, tylko skaczący! Trybuna skakała razem z nimi. W tamtej chwili mecz interesował mnie najmniej. Byłem w sercu medellińskiej patologii, w trakcie derbów światowej stolicy kokainy. I wreszcie na własnej skórze doświadczałem co to znaczy południowo-amerykański klimat. Trzy miesiące tułania się po krajach Ameryki Środkowej, dla tej właśnie chwili!

Pierwsza połowa zakończyła się wynikiem bezbramkowym. Na drugą połówkę zdecydowałem się przenieść na dolną część trybuny. Cały czas z tyłu głowy tkwiła mi bowiem chęć zrobienia kilku ciekawych zdjęć i przede wszystkim nagrania tej atmosfery. Stanąłem obok dosyć otyłego chłopaka. Za prawym uchem trzymał papierosa. Co najciekawsze, nie spalił go do ostatniej minuty meczu. Przez czterdzieści pięć minut wypalił za to trzy, może cztery naprawdę potężne blanty. Blant za blantem. O fajce za uchem już dawno pewnie zapomniał.

20171118_152500

Druga część derbów rozpoczęła się szalonym atakiem gospodarzy. Przewaga Atletico była widoczna, a doping na trybunie południowej nie ustawał. Kulminacyjny moment osiągnął jednak po jednym z dwóch, może trzech kontrataków gości, po którym piłka trafiła w słupek bramki mistrzów Kolumbii. Na trybunach nie było wodzireja, jednak momentalnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki podkręcił się doping. To było niesamowite i przy tym takie naturalne. W Europie po dobrej akcji przeciwnika od razu rzucamy bluzgi w stronę obrońców i bramkarza. W Kolumbii zaś po prostu wzmógł się doping. Byłem oczarowany.

Emocje na trybunach udzieliły się piłkarzom. W końcu to derby, walka o każdy centymetr boiska, gryzienie trawy i przede wszystkim nieodstawianie nogi. Już w doliczonym czasie gry po jednym z fauli Didiera Moreno nie wytrzymał Dayro Moreno (zbieżność nazwisk jak najbardziej przypadkowa) z Atletico i ruszył z impetem w stronę rywala. Chwilę później widziałem już tylko pięknie wykonany prawy sierpowy i spektakularnie padającego na glebę piłkarza Indepediente. Na boisku wielka awantura. Sędzia wyrzucił trzech piłkarzy. Szukałem tej sytuacji przez blisko godzinę, ale dotychczas udało znaleźć mi się jeden skrót meczu, który ogranicza się jedynie do akcji na bramkę. Nic o zadymie. Tabu.

Wynik meczu do końca się nie zmienił. 0:0. To było najlepsze 0:0 jakie widziałem. A raczej, w dużej mierze – jakiego nie widziałem. Choć przypominam sobie spotkania bardziej spektakularne, bo przecież na paru meczach już człowiek był (w blisko dwudziestu krajach) to jednak to co przeżyłem podczas derbów Medellin zapamiętam na długie lata. A wynik? Szczerze to się takiego spodziewałem. Przestudiowałem tabelę oraz ostatnie mecze pomiędzy obydwoma zwaśnionymi rywalami i cóż… Zarówno derby jak i liga kolumbijska nie są w bogate w gole. Liderujące w tabeli Santa Fe trzy ostatnie mecze zakończyło wynikiem 0:0. Drugie Atletico Nacional po rozegranych dwudziestu spotkaniach ma na koncie raptem 25 strzelonych goli i jest drugą najskuteczniejszą drużyną w całej lidze. Wynik 0:0 był zatem jak najbardziej zrozumiały.

I tak już zupełnie na koniec. Czy Kolumbijskie stadiony są dzisiaj miejscami bezpiecznymi i spokojnymi? Jeśli równać zaczniemy do lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, bez wahania trzeba powiedzieć, że jest przyjemniej. Z drugiej jednak strony nie dalej jak w nocy z piątku na sobotę piłkarze Deportivo Pasto jadący na mecz do Baranquilli – rodzinnego miasta Shakiry, zaatakowani zostali przez kibiców miejscowego klubu Junior. Tak o, bez konkretnego powodu.  W zajściu rannych zostało trzech członków sztabu Deportivo. Autobus szybko w dalszą podróż nie ruszy, a mecz oczywiście odwołano.

Witamy w Kolumbii, światowej stolicy marihuany i kokainy.

Zapraszam Was jeszcze standardowo na swojego fanpage: Autostopem w Świat Sportu.

Przepraszam też, że ostatnio nie pisałem regularnie bloga. Byłem pochłonięty wydaniem książki na temat swojej pierwszej podróży. Ano właśnie, jakby ktoś był zainteresowany zamówieniem książki o rozdawaniu dzieciom piłek w Azji to zapraszam.

Hasta Luego!

Z Medellin, Mateusz Koszela

Najnowsze

Komentarze

7 komentarzy

Loading...