Reklama

Farmaceuta na tropie teorii spiskowych i zielonych ludzików

Rafal Bienkowski

Autor:Rafal Bienkowski

11 listopada 2017, 10:33 • 17 min czytania 10 komentarzy

Kręcą was mroczne tajemnice historii? No to możecie go nie polubić, bo zawodowo zajmuje się ich rozwiązywaniem, a żeby być precyzyjnym – często obnażaniem. Bartosz Rdułtowski udowodnił już, że lądowanie UFO w Polsce to jedna wielka ściema, podobnie jak latające talerze zbudowane przez Nazistów. – Albo złoty pociąg. Kolega dziennikarz opowiedział mi świetną historię, jak to stał na 65. kilometrze linii kolejowej i podjechała telewizja japońska. Wychodzi pani i po angielsku pyta go: „To gdzie ten pociąg stoi, bo ja muszę mu zrobić zdjęcia”. Michał mówi, że nie ma żadnego pociągu, on być może jest tam pod ziemią. I pani aż mikrofon wypadł: „Jak to? Przecież odkopaliście pociąg!”. Szok, bo gnała pół świata – mówi Weszło mieszkaniec Krakowa, który jak się okazuje, jest też zapalonym kibicem. Zdradził nam nawet, że wpadł na trop grubej afery w… grze Fifa. I nie byłby sobą, gdyby nie przeprowadził tam prywatnego śledztwa. Jakie były jego efekty?  

Farmaceuta na tropie teorii spiskowych i zielonych ludzików

 ***

Gdybyś mógł zadać jedno pytanie Hitlerowi, co by to było?

„Czy ani razu się nie zawahałeś Adolfie? Czy ani razu nie przyszło ci do głowy, że to wszystko nie było warte tylu ofiar?”. Strasznie mnie ciekawi, czy siedząc gdzieś wieczorem ze swoim psem i zajadając się słodyczami – bo wiemy, że je lubił – nigdy nie przyszło mu na myśl, że robi barbarzyńskie rzeczy? Dla Niemców również. Bo nie chce mi się wierzyć, że człowiek, na którego rękach jest krew milionów ofiar, nigdy nie zadał sobie pytania, czy robi dobrze.

Jest w tobie jakaś – nie wiem czy to dobre określenie – historyczna fascynacja Hitlerem?

Reklama

Ta postać na pewno mnie nie fascynuje, jako badacz historii podchodzę do niej na chłodno. Często myślę o zbrodniarzach wojennych i cały czas zaskakuje mnie, jak mogło wydarzyć się coś tak potwornego. Jaki musiał wydarzyć się straszny splot zdarzeń, że jedna osoba była w stanie porwać miliony, żeby te zabijały kolejne miliony.

Wierzysz w oficjalne okoliczności jego śmierci?

Wydaje mi się, że ta historia jest prawdziwa. Ale nie dziwi mnie, że powstało tyle teorii spiskowych, ponieważ tak już jest – ludzi takie rzeczy fascynują. Nie wiem, skąd bierze się ta fascynacja złem, ale ona jest odkąd chyba istnieje nasza cywilizacja. Mnie jednak kręcą przede wszystkim tajemnice, chociaż one wielokrotnie też są skropione ludzką krwią i niegodziwością.

Pamiętasz swojego pierwszego nauczyciela historii?

Oczywiście, to była kobieta. W pamięci szczególnie utkwiła mi sytuacja z bodaj szóstej klasy. Akurat był omawiany temat zupełnie niezwiązany z drugą wojną światową, ale jeden z kolegów zapytał, czy to prawda, że Rosjanie zabili polskich żołnierzy w Katyniu. I pani prawie spadła z krzesła. A potem powiedziała: „Słuchaj Marcin, dla dobra twoich rodziców nie zadawaj takich pytań w klasie”. Ale muszę ci jednak powiedzieć, że ani w podstawówce, ani w szkole średniej nie byłem jakimś wielkim fanem historii. Nawet do dziś najbardziej ciekawią mnie jej ściśle określone fragmenty, zagadki i tajemnice, chociaż pewnie każdy badacz powie, że cała historia jest jedną wielką tajemnicą. Potem jednak pochłonęło to mnie całkowicie. W ostatnich piętnastu zawodowych latach, kiedy brałem jakiś temat na warsztat, to można powiedzieć, że najpierw robiłem z niego doktorat, a dopiero potem zaczynałem pisać. Najpierw musiałem wiedzieć wszystko, co tylko dało się przeczytać, obejrzeć, wysłuchać.

W archiwum

Reklama

Ile książek o zagadkach historii masz już na koncie?

Ponad dwadzieścia.

Idzie z tego wyżyć lepiej niż z pracy farmaceuty? Bo wiem, że kiedyś pracowałeś w aptece.

Jeżeli robisz coś z pasją i poświęcasz temu tyle czasu, ile ja poświęcam swojemu wydawnictwu i pisaniu, to da się z tego wyżyć. Chociaż jestem takim typem człowieka, że dla mnie naprawdę ważniejsze jest to co zrobiłem, a nie ile na tym zarobiłem. Praca w aptece to oczywiście szlachetna robota, ale jak dla mnie zbyt mało kreatywna. No i te chore przepisy realizacji recept… Nie ma więc takiej możliwości, żebym wrócił do sprzedawania leków. Już chyba bardziej wolałbym zająć się aranżacją wnętrz, bo lubię to i chyba nie jestem w tym najgorszy. Swoje biuro zrobiłem sam od podstaw. Lubię coś tworzyć i chciałbym coś po sobie zostawić.

Sam jednak wiesz jak jest w Polsce z czytelnictwem i znajomością historii w młodszych rocznikach. Kto to będzie czytał?

Przeraża mnie, kiedy młody człowiek nie wie, kiedy zaczęła się druga wojna światowa. Żyjemy w takich czasach, że kilkulatek potrafi ściągnąć nową grę na laptopa i robić z nią rzeczy, o których ja nie mam zielonego pojęcia, ale jak już jest 15-latkiem, to nie wie rzeczy, jakie nasze pokolenie wiedziało mając właśnie pięć lat. Żyjemy w innej rzeczywistości niż dwadzieścia lat temu i musimy zdawać sobie z tego sprawę. Ten świat jest inny, a tamten już nie wróci. Jak to się mówi, to se ne vrati.

Znasz się z Bogusławem Wołoszańskim?

Nie było okazji. Znamy się pewnie tylko z tego, co napisaliśmy i nakręciliśmy.

Zazdrościsz mu pozycji? Jego kojarzą nawet historyczni ignoranci. Wśród historyków jest rywalizacja?

Oczywiście. Czasami śmieję się, że wszyscy jesteśmy intelektualnymi samcami alfa, każdy musi być tym najlepszym, który jako pierwszy coś odkrył. Dopóki ta rywalizacja jest jednak zdrowa, to wszystko jest w porządku. Najgorzej, kiedy niektórzy autorzy rozpychają się łokciami stosując chwyty poniżej pasa. I potrafią chociażby pisać donosy.

W sumie ludzie mogą ciebie nie lubić. Pojechałeś do słynnego Emilcina, powęszyłeś i napisałeś książkę, że lądowanie UFO to była jedna wielka ściema.

(Chodzi o zdarzenie z maja 1978 roku, kiedy tamtejszy rolnik Jan Wolski spotkał rzekomo istoty pozaziemskie oraz widział ich statek. To najsłynniejsza historia mówiąca o lądowaniu UFO w Polsce)

Bo to była mistyfikacja.

Opowiadaj.

Najzabawniejsze jest to, że kuriozalne argumenty ufologów, którzy chcieli podważyć wiarygodność mojej książki, tylko to wszystko potwierdziły. Ci ludzie po prostu nie potrafią wyciągać logicznych wniosków z faktów. To bezwzględnie moja najlepsza książka, chociaż muszę przyznać, że miałem kupę szczęścia przy tym śledztwie. Ale tak już jest, że nawet jak zrobi się świetną robotę, to nie zawsze jest ona przez wszystkich doceniana. Część czytelników nie kupuje książki po to, żeby dowiedzieć się z niej czegoś nowego, tylko po to, żeby przeczytać w niej to, w co chcą wierzyć. I jest tak zwłaszcza z tematami związanymi z UFO. Ludzie zainteresowani ufologią to często osoby bardzo radykalnie podchodzące do tego tematu, wierzący święcie w to, że takie rzeczy się dzieją, że jesteśmy odwiedzani przez inne cywilizacje, że oficjalne stanowiska kłamią, a kosmici nas wykorzystują, są między nami. Tacy ludzie nigdy nie będą obiektywni, tylko za wszelką cenę będą chcieli zniszczyć autora, jeśli książka przeczy ich argumentom. I tak też było w moim wypadku.

A ty? Wierzysz?

Ja staram się w ogóle w nic nie wierzyć.

Nie wierzę.

A jednak. Jeżeli chodzi o UFO, odpowiedź jest dwutorowa. Niewątpliwie uważam, że na przestrzeni ostatnich 50 lat wiele osób widziało coś, czego nie było w stanie racjonalnie wyjaśnić. Problem polega jednak na tym, czy ich relacje są wiarygodne i czy to, co widzieli, nie było czymś wyprodukowanym ludzką ręką.

No to wierzysz, czy nie?

Czy kosmici nas odwiedzają? Powiem tak: na podstawie tysięcy stron informacji i materiałów, które przeczytałem na ten temat, nie ma historii, która by mnie przekonała. Ale oczywiście nie mogę wykluczyć takiej ewentualności. Sam jednak żadnego dowodu na to nie znalazłem.

Od początku czułeś, że historia emilcińska nie trzyma się kupy?

Po raz pierwszy usłyszałem o niej jak miałem pięć lat. I to właśnie od tego wszystko się zaczęło, to wtedy w mojej głowie zakiełkowała ta chęć wyjaśniania zagadek. Gdyby nie Emilcin, moje życie na pewno wyglądałoby inaczej. W pewnym momencie mojej kariery zawodowej, kiedy wiedziałem już, że kilka bardzo znanych historii zostało wymyślonych, stwierdziłem: „No dobrze, to wróćmy do korzeni i sprawdźmy ten Emilcin”. Mój współpracownik Adam Chrzanowski pewnego razu rzucił z kolei: „Słuchaj, a może to była robota naszych służb specjalnych?”. Ruszyłem więc do Biblioteki Jagiellońskiej, żeby sprawdzać, czy w artykułach z lat 70. jest jakikolwiek trop, że mogło tak być. Najważniejsze pytanie dotyczyło tego, czy służby specjalne chciały za sprawą UFO odwrócić uwagę społeczeństwa od tego bajzlu, który dział się w kraju. Takie były nasze podejrzenia.

I co dalej? Pojechałeś do Emilcina i po prostu pukałeś od drzwi do drzwi pytając o zielone ludziki?

Tak, chodziłem od domu do domu i pytałem o osoby, które żyły tam w latach 70. i mogły coś pamiętać. Miałem też listę nazwisk z książki Zbigniewa Blani (łódzki socjolog badający tamtą historię w 1978 roku – red.), które przed laty wypowiadały się na potrzeby jego publikacji. Po kolei starałem się do tych ludzi dotrzeć.

Chętnie rozmawiali?

Większość tak. Jednak jak przyjeżdża dziennikarz, to ludzie raczej gadają. Tym niemniej to, czego dowiedziałem się w samym Emilcinie, było mniej ważne dla mojego śledztwa, niż to co dowiedziałem się w Łodzi, gdzie dotarłem do siostry wspomnianego Zbigniewa Blani. Moje ogromne szczęścia polegało na tym, że ta kobieta po prostu przekazała mi całe jego archiwum. W tym materiały kluczowe dla śledztwa, czyli nagrania i korespondencje z ufologiem Witoldem Wawrzonkiem, który jak się później okazało, był kluczową postacią w całej sprawie.

Dlaczego?

Obaj panowie poznali się pod koniec 1977 roku za sprawą programu telewizyjnego „SONDA” i niedługo później Blania zaproponował Wawrzonkowi udział w odcinku poświęconym tematyce UFO. Podczas nagrania Wawrzonek został poddany hipnozie, co potraktował później jako potwarz. I dziwnym trafem kilkadziesiąt dni później ten sam Wawrzonek zaprasza Blanię, żeby zbadał najbardziej niezwykły przypadek rzekomego lądowania UFO w Polsce. No przecież już to skreśla wiarygodność tej historii. A dodawszy do tego to, że Wawrzonek znał wcześniej rodzinę Jana Wolskiego, który miał widzieć kosmitów, no to już w ogóle…. Co tu więcej dodawać? Zbigniew Blania przyjechawszy do Emilcina po informacji od Wawrzonka nie przypuszczał, że ten zastawił na niego sidła. Mówiąc inaczej – miał go za głąba. Tymczasem Wawrzonek był osobą niezwykle bystrą i do tego przebiegłą, wyrafinowaną. Wszystko sprytnie ukartował. Najsłynniejszy polski przypadek spotkania z UFO okazał się wielką ściemą, w której jeden człowiek chciał po prostu utrzeć nosa drugiemu.

To nawet zabawne, jakie podłoże miała jedna z najbardziej niezwykłych tajemnic w najnowszej historii Polski.

Mało tego, w latach 80. Witold Wawrzonek jeszcze raz postanowił odegrać się na Blani za tamtą audycję telewizyjną. Podając się za niejaką Elżbietę Obłońską wysłał do „Kuriera Polskiego” fałszywą informację, w której donosił, że Jan Wolski zmarł. Ale – uwaga – ludzie na wsi ponoć dalej widzą, jak chodzi po miejscowości. Dziennikarz „Kuriera”, prywatnie przyjaciel Blani, napisał tekst, który właśnie opatrzył jego komentarzem. Ten zaś niefortunnie stwierdził, że kosmici być może stworzyli… holograficzny zapis wyglądu Wolskiego. Poważnie. Wyszła z tego niesamowita afera.

Jak więc czuje się człowiek, który ubił jedną z największych legend PRL-u?

Ja nie chciałem jej ubić. Po prostu chciałem, żeby prawda w końcu wyszła na jaw, jakakolwiek by nie była. W pewnym momencie ogarnęło mnie nawet rozczarowanie efektami mojego śledztwa.

Niektórzy śmiali się z ciebie, że badasz historię o UFO?

Właśnie ku mojemu zaskoczeniu z niczym takim się nie spotkałem. Być może dlatego, że jeśli ktoś chce poznać opinie na mój temat, to odpala internet i widzi, że zdaniem czytelników raczej mocno stoję na ziemi i staram się do wszystkiego podchodzić racjonalnie. Dlatego kiedy czasem czytam wypowiedzi niektórych polskich ufologów lub ufo-fanów, to trudno się nie uśmiechnąć.

Słynna Muchołapka, temat licznych sporów i mitomani

Badałeś też sprawę rzekomych latających talerzy budowanych przez Nazistów. Co ustaliłeś?

Bez wątpienia faktem jest to, że zaraz po wojnie kilku dziennikarzy starało się wyjaśnić pojawiające się raporty o UFO. Tworzono hipotezę, że tajne niemieckie plany pochodzące z drugiej wojny światowej, po latach rozwijały mocarstwa USA i ZSRR. Dotarłem do tych artykułów, chociaż zajęło mi to lata. Cała historia zaczęła się w prasie włoskiej od artykułu profesora Giuseppe Belluzzo, który jako pierwszy starał się wyjaśnić doniesienia o latających talerzach swoimi koncepcjami z 1943 roku. Pokazał wtedy nawet swoje szkice. Niedługo później pojawiły się kolejne artykuły, m.in. niemieckich naukowców, którzy z kolei sobie przypisywali te dokonania. Niektórzy z nich mocno fantazjowali, pojawiały się chociażby informacje, że niektóre prototypy wzniosły się w powietrze, były też wzmianki o napędzie antygrawitacyjnym. Reasumując: na podstawie tych wszystkich artykułów i książek dobrze widać, jak cała historia ewoluowała, kto na kim bazował, kto dodawał coś od siebie, kto robił to dla kasy, a kto tylko dla jaj.

Co ciebie przy tym najbardziej rozbawiło?

Totalnym kuriozum był artykuł, na który natrafiłem w czeskiej prasie, gdzie opisano tzw. „UFO pod Mednikiem”. Dziennikarz napisał w nim, że w podziemiach został odkryty niemiecki latający talerz i mają nawet dowód! Obok pokazane było zdjęcie tego niemieckiego talerza i jak je zobaczyłem, to prawie spadłem z krzesła, bo oczywiście je znałem. Był to francuski powojenny projekt latającego talerza z lat 50., który do dzisiaj stoi w muzeum i który nigdy nawet nie oderwał się od ziemi. To pokazuje, do jakich numerów zdolni byli twórcy tego mitu.

Czyli kolejna ściema?

Nie ma najmniejszych dowodów na to, że Niemcy coś takiego stworzyli. Jedyną konstrukcją, nad którą pracowali, był samolot z płatem talerzowym, ale on złamał podwozie już podczas pierwszego kołowania po lotnisku.

Niemcy wyprzedzili jednak technologicznie tamtą epokę?

Pod każdym względem. Te odkrycia, których dokonali podczas drugiej wojny światowej, pchnęły naszą cywilizację do przodu o dziesięciolecia. Mówię tutaj m.in. o różnego rodzaju silnikach, aerodynamice, wymyśleniu zmiennej geometrii skrzydeł itd. To przecież oni wybudowali pierwsze śmigłowce. I co ciekawe, to właśnie te śmigłowce były też przyczynkiem kolejnej legendy o UFO, tym razem związanej z zamkiem Książ. W latach 70. pojawiły się doniesienia, że w rejonie zamku w czasie wojny były widziane latające talerze. W toku śledztwa udało mi się dotrzeć do raportu sporządzonego przez świadka, który widział te konstrukcje i sporządził ich szkice. Okazało się, że były to śmigłowce, które testowano w pobliskiej Świdnicy. Taki widok śmigłowca dla zwykłego człowieka w 1945 roku musiał być czymś niezwykłym, stąd te opowieści o dziwnych obiektach widocznych na niebie. Kolejna historia została rozwiązana.

Od histerii spowodowanej złotym pociągiem pod Wałbrzychem minęły już dwa lata. Jak patrzysz z kolei na to zamieszanie z perspektywy czasu? Co tutaj jest faktem?

Za bezwzględny fakt można uznać tylko to, że w 2015 roku dwóch panów – Koper i Richter – uwierzyło, że natrafiło na ślad złotego pociągu.

Mieli ku temu wiarygodne przesłanki?

Z wiarą różnie bywa i nie zawsze muszą być jakiekolwiek przesłanki. Oni po prostu uwierzyli w prawdziwość tego, co pokazuje zmodyfikowany przez nich georadar, który jak się później okazało pokazuje to, co ktoś chce zobaczyć. I w zależności od tego, jak się ruszało suwaczkami, to urzędzie pokazywało pod ziemią albo złoty pociąg z działami, albo leżące obok siebie rakiety V2, albo prototypu latających talerzy. Co więcej można powiedzieć o takim georadarze? Profesjonaliści z takiego na pewno nie korzystają.

Istnieje w ogóle jakiś dokument dowodzący istnienia takiego transportu?

Nie ma czegoś takiego.

To jakim cudem ta historia porwała nie tylko cały kraj, ale nawet media na całym świecie?

To bardzo dobrze pokazuje, jaki potencjał drzemie w takich historiach. W pewnym momencie sam zacząłem się nawet zastanawiać, dlaczego wybuchło tak wielkie zainteresowanie, skoro ta legenda jest już stara. Moim zdaniem złożyło się na to kilka kwestii. Przede wszystkim wypowiedź jednego z wysokich urzędników państwowych, który powiedział, że na 99 proc. ten pociąg tam jest. A kiedy wysokiej rangi funkcjonariusz państwowy mówi coś takiego, to jednak wiele osób koduje to sobie w podświadomości i bierze za pewnik. A potem był już efekt domina. Mój kolega, świętej pamięci Michał Wyszowski (wałbrzyski dziennikarz – red.) opowiedział mi świetną historię, jak to stał sobie na 65. kilometrze linii kolejowej i podjechała telewizja japońska. Wychodzi pani i po angielsku pyta go: „To gdzie ten pociąg stoi, bo ja muszę mu zrobić zdjęcia”. Michał mówi, że nie ma żadnego pociągu, on być może jest tam pod ziemią. I pani aż mikrofon wypadł: „Jak to? Przecież odkopaliście pociąg!”. Szok, bo gnała pół świata.

Przy słyynym 65 kilometrze koło Wałbrzycha

Kolejny popularny temat wśród fanów tajemnic historii, to legendarna bursztynowa komnata. Wyczytałem gdzieś, że jej wartość to 170 mln dolarów. Skąd ludzie biorą takie szacunki?

Nie mam pojęcia, chociaż sam nigdy szczególnie nie interesowałem się tym tematem.

Pytam o nią, bo można odnieść wrażenie, że bursztynową komnatę miał już chyba u siebie każdy region w Polsce. Samorządy znalazły w tym sposób na przyciągnięcie turystów.

Tak jest ze wszystkimi podobnymi historiami, że niektórzy chcą na nich zarobić. I ja się nawet temu nie dziwię. Niektóre samorządy widząc, ile na historii złotego pociągu zarobił Wałbrzych i okolice, też chciały zrobić to samo z bursztynową komnatą, jeśli miały akurat taką możliwość.

Twój konik to jednak przede wszystkim Góry Sowie i realizowany tam przez Nazistów projekt „Riese”. Ile razy już się tam zapuszczałeś?

Jestem tam przynajmniej kilka razy w roku.

Podziemia trzeciej sztolni na Gontowej

W stary poniemieckim podziemnym magazynie na materiały wybuchowe w Górach Sowich

Żona nie narzeka, że tak ciągasz się po tych górach?

Ona jeszcze mówi: „Jedź, jedź Bartku, przynajmniej nie będziesz mi marudził w domu”. Ona wie, że to jest część mojej pracy, brała mnie z dobrodziejstwem inwentarza, że tak powiem. Zresztą już przed ślubem byliśmy tam razem, pokazywałem jej te wszystkie miejsca. Ale nie zrobiły na niej większego wrażenia. Poradziła mi nawet z przekąsem, żebym odwiedził kopalnię soli w Wieliczce, by zobaczyć naprawdę ogromne podziemia (śmiech).

Co jest w tych Górach Sowich takiego niezwykłego?

Te góry łączą w sobie kilka tajemnic. Przede wszystkim historię ogromnej niemieckiej inwestycji z okresu drugiej wojny światowej, czyli projektu „Riese”. Budowy kilku oddzielnych, podziemnych obiektów, które według wszelkich znanych obecnie dokumentów, miały być budowane na potrzeby kwatery Hitlera i dowództwa niemieckiego. Drugim tematem jest z kolei niemiecka tajna broń, bo pojawia się szereg hipotez, że to jednak mogła nie być kwatera, tylko fabryka broni. Spekulacji jest całe mnóstwo, ale to co mnie chyba najbardziej kręci w tej historii, to jej powojenne aspekty. Bardzo chciałbym dotrzeć do rosyjskich archiwów, bo myślę, że ich zawartość mogłaby wiele wnieść. Chodzi o sowieckie raporty z maja 1945 roku, bo oni na pewno penetrowali te podziemia. Interesuje mnie też to, jak wiele pod ziemią jest jeszcze nieodkrytych fragmentów „Riese”, bo te zamaskowane przez Niemców są prawdopodobnie najcenniejsze.

Co wiemy o rzekomym konwoju do „Riese”?

Wiemy tyle, ile z relacji świadków. Czyli że wiosną 1945 roku pod jedną ze sztolni podjechał niemiecki konwój kilku ciężarówek, zdeponowano coś w podziemiach, a następnie ich fragment „odstrzelono”. Razem z Łukaszem Orlickim z magazyny „Odkrywca” przeprowadziłem w tej sprawie kilkuletnie śledztwo. Śledztwo wyjątkowe, bo znalazł się przedsiębiorca, który wyłożył setki tysięcy złotych, o ile nie ponad milion, na odkopywanie tych podziemi. Dzięki temu krok po korku udawało się zobaczyć kolejne fragmenty tuneli, m.in. tzw. komorę Grabowskiego. Czyli miejsce, które polski wojskowy Bohdan Grabowski w 1945 roku widział i później opisywał pierwszym eksploratorom w latach 90. Niezwykła historia. Nasze odkrycia wskazują na to, że ta historia jest prawdziwa. Ale niestety miejsce, gdzie tajemniczy ładunek najprawdopodobniej został zdeponowany, wciąż jest nieodkryte. Tam nie dotarł jeszcze nikt.

Zapuszczanie się w takie podziemia bywa niebezpieczne?

Weszliśmy do kilku niezabezpieczonych miejsc, bo musieliśmy zweryfikować pewne kwestie związane ze śledztwem. I naprawdę jak ktoś ma trochę pecha, to może z takich podziemi już nie wyjść. To trzeba byłoby zobaczyć: wiszące nad głową dwutonowe fragmenty bloków piaskowca, które widać, że są tąpnięte. Naprawdę było tam bardzo niebezpieczne. Kiedy wyszedłem stamtąd, to sam powiedziałem do siebie, że więcej już w takie miejsca nie wchodzę. Mam dwójkę dzieci, żonę, a to ważniejsze niż rozwiązanie nawet takiej historii.

Z prawdziwymi skarbami, czyli z córką Dorotką i synem Maksiem

Wspomniałeś, że na koniec masz mi do opowiedzenia jeszcze jedną tajemnicę, ale niezwiązaną z historią. Co tam masz?

Grasz w Fifę?

Rzadko.

Wiąże się z nią niebywała historia. Ale od początku. Starając się uciec o tych wszystkich tajemnic, legend i zagadek w 2011 roku kupiłem sobie PlayStation razem z Fifą 11. To miała być taka moja odskocznia od teorii spiskowych. Przez kilka lat grałem w single player. Kiedy miałem już Fifę 16, znajomy podpowiedział mi, że może warto, bym spróbował zagrać w sieci, bo to świetna zabawa. Mowa o trybie FUT (Fifa Ultimate Team – red.), w którym budujesz własny klub z zakupionych na wirtualnej giełdzie piłkarzy, a później grasz nim mecze online. Lubię wyzwania, więc szybko nakręciłem się. Miałem coraz lepszych zawodników, uczyłem się nowych trików, byłem coraz lepszy i systematycznie piąłem się w ligach. Aż nagle w trakcie moich meczów zaczęły dziać się rzeczy rodem z serialu „Z archiwum X”.

Nie przesadzasz?

Słuchaj dalej. Moi piłkarze zaczęli się zachowywać, jakby przed meczem każdy przez tydzień ostro balował, a piłka niejednokrotnie zachowywała się, jakby znane nam prawa fizyki miała gdzieś. Czegokolwiek nie zrobiłem, to przegrywałem. Mogłem też śmiało startować do jednej z konkurencji „Turbokozaka” – praktycznie każdy strzał trafiał w słupek lub poprzeczkę. Zszokowany skalą zjawiska, zacząłem szperać w sieci i okazało, że z Fifą związana jest jedna z największych teorii spiskowych dotyczących gier online (śmiech). Chodzi o historię handicapu.

Obiło mi się o uszy.

Sprawa niezwykle mnie zaintrygowała. Zacząłem coraz więcej czytać na ten temat, aż w końcu stwierdziłem, że przeprowadzę własne śledztwo. W pewnym momencie zacząłem nawet analizować moje poszczególne mecze. Próbowałem dociec, co tak naprawdę dzieje się w wirtualnym świecie. Efektem tego jest książka, która już niedługo będzie dostępna. Książka, która opisuje prawdziwy wirtualny matrix. Szkoda tylko, że nie powiodła się moja ucieczka od teorii spiskowych. One mnie ewidentnie prześladują. Sam widzisz.

RAFAŁ BIEŃKOWSKI

Fot. archiwum prywatne Bartosza Rdułtowskiego

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...