Reklama

Luka między LeBronem i Anthonym? Ale czym właściwie jest sukces?

redakcja

Autor:redakcja

10 listopada 2017, 17:14 • 11 min czytania 8 komentarzy

Jest czerwiec 2003 roku, znajdujemy się w Nowym Jorku. W kultowej hali Madison Square Garden ma się odbyć jedna z najbardziej pamiętnych uroczystości koszykówki XXI wieku. Profesjonalna liga właśnie przymierza się do rozdzielenia między siebie największych talentów basketu, wśród których znajduje się przyszły król – LeBron James. Ale draft w 2003 roku to przecież nie tylko LBJ. Za jego plecami znajdują się Carmelo Anthony (przyszły trzykrotny mistrz olimpijski), Chris Bosh (kilkanaście lat później dwukrotny mistrz NBA), czy Dwyane Wade (już po dekadzie od draftu trzykrotny mistrz NBA). W tym gwiazdorskim towarzystwie najwyżej poza LeBronem wyceniono jednak umiejętności… Darko Milicicia. Serbskiego wieżowca, który jako jedyny z sześciu najwyższych numerów tego draftu nigdy nie zagrał w meczu gwiazd.

Luka między LeBronem i Anthonym? Ale czym właściwie jest sukces?

Nigdy nie zagrał też na poziomie swoich kumpli z rocznika. Nigdy nie zbliżył się do i tak śmiesznej średniej 10 punktów na mecz w sezonie, nigdy nie spełnił oczekiwań, nigdy nie dorósł choćby do pięt przynajmniej kilku, a może i kilkunastu (bo z niższymi numerami wybierani byli też Boris Diaw, Kendrick Perkins czy Josh Howard) kumpli ze słynnej 2003 draft class. Już nigdy w żadnej kategorii koszykarskiej nie znalazł się tak wysoko – na drugim miejscu, za plecami LeBrona Jamesa.

Ale za to swoimi przygodami mógłby przeskoczyć i jeszcze zdystansować nawet króla z Cleveland. Otwartym pozostaje też pytanie, czy w tamtym roczniku faktycznie aż tak wielu koszykarzy osiągnęło większy sukces.

BUST

– Ale to nie będzie tylko o tym, jak wielkim byłem rozczarowaniem? – miał powitać Darko Milicić Sama Bordena, dziennikarza ESPN, który napisał jak dotąd najbardziej obszerną sylwetkę koszykarza. Koszykarza, który stał się synonimem zmarnowania przywileju szybkiego wyboru nowego zawodnika w corocznym drafcie. W Detroit, ale nie tylko – tak naprawdę chyba w całej Ameryce, jeszcze przez długie lata zastanawiano się – dlaczego Pistons wybrali właśnie Milicicia? W czym wydawał się lepszy od Wade’a czy Anthony’ego? A jeśli już Detroit potrzebowali centra – to czemu nie kogoś z duetu Chris Bosh – Chris Kaman? Inny zwracali uwagę – 3/4 ligi na miejscu Pistons zrobiłoby to samo. Z Serbii płynęły wyłącznie pochwały, gość wyglądał więcej, niż solidnie, w jego nadprzyrodzone zdolności wierzyło wielu – niejeden skaut byłby skłonny dopisać do swojego raportu o nim umiejętność przemiany wody w wino.

Reklama

Pytania się mnożyły, bo nastolatek z Serbii nie tyle nie spełniał oczekiwań, co po prostu nie grał. Pojawił się na parkiecie w zaledwie 34 meczach sezonu zasadniczego, za każdym razem na ledwie kilka minut (średnio 4,7 na mecz), zazwyczaj w sytuacji, gdy wynik był już rozstrzygnięty. Tak, Detroit zmierzali wówczas po tytuł, pod koszem dyrygował za to uczestnik meczu gwiazd w tamtym sezonie, Ben Wallace. Pozostali „rookies” grali jednak na kompletnie innym poziomie. Wade i Anthony byli głównymi aktorami w swoich zespołach, doprowadzając Heat i Nuggets do fazy play-off. „Melo” stał się jednocześnie pierwszym od czasów Davida Robinsona koszykarzem, który w premierowym roku gry został najlepszym strzelcem zespołu z pierwszej ósemki swojej konferencji. Dwyane Wade w swoim debiucie w play-offach rzucił z kolei zwycięską „trójkę” na półtorej sekundy przed końcem meczu, ogółem zaś przez praktycznie całe rozgrywki utrzymywał się w gronie najlepiej rzucających i asystujących zawodników Miami Heat.

O sile tego rocznika najlepiej mówi jednak fakt, że to nie Wade i nie Anthony otrzymali tytuł najlepszego pierwszoroczniaka. Ten został zgarnięty przez LeBrona Jamesa, który grał prawie 40 minut na mecz, ze średnimi 20,9 punktu, 1,65 przechwytu, 5,5 zbiórki i 5,9 asysty na mecz. Darko, jeśli jeszcze sobie nie utrwaliliście – wybrany z numerem drugim, rzucał średnio 1,4 punktu na mecz. To Milicić był tak tragiczny, czy może Detroit nigdy nie pozwoliło mu pokazać swoich umiejętności?

Tak czy owak – to była wielopoziomowa katastrofa, finansowa, wizerunkowa, wreszcie czysto koszykarska. Detroit straciło okazję na wzmocnienie starzejącego się składu doskonałym młodzianem, na którym można było przez lata budować zespół – tak jak Miami budowało wokół Wade’a, Denver wokół Anthony’ego, wreszcie Cleveland wokół LBJ. Pistons mieli dość unikalną szansę – po niezłym sezonie, w wyniku wymiany z Memphis Grizzlies otrzymali przywilej wyboru już jako drudzy w całej lidze. Co więcej – wybierali z numerem drugim tuż przed sezonem, w którym zdobyli mistrzostwo. Tak! Mimo że – zapewne wbrew oczekiwaniom działaczy – Milicić stał się tylko kibicem z pierwszego rzędu krzesełek, Pistons zdołali zdobyć mistrzowski pierścień, a rok później dojść do finałów. Jak wyglądałyby te dwa sezony, gdyby zamiast Milicica do miasta General Motors trafił choćby Bosh? Ale przede wszystkim – jak wyglądałyby te kolejne lata, gdy gwiazdy Pistons 2003-2006 przestały już nadążać za młodymi wilkami?

 TURYSTA

Pytania pozostaną bez jakiejkolwiek odpowiedzi, bo zanim Milicić zdążył otrzymać w Detroit prawdziwą szansę, ruszył w wędrówkę po USA. W Pistons dość długo liczyli, że wówczas ledwie 20-letni zawodnik z Europy jeszcze odpali – szczególnie, że za sterami w drużynie usiadł Filip Saunders, który wcześniej z sukcesami wprowadził w dorosłą koszykówkę wyszczekanych młodzieńców, Kevina Garnetta i Stephona Marbury’ego.

Nic z tego. Darko nie odpalił ani pod wodzą Larry’ego Browna, ani Filipa Saundersa, ani podczas swojego jednego sezonu w barwach Orlando Magic, ani w Memphis Grizzlies, ani w New York Knicks. Jego wędrówka po opuszczeniu Detroit trwała ledwie sześć lat, podczas których zwiedził pięć klubów, w każdym grając zdecydowanie poniżej oczekiwań. Nawet gdy wyzbył się już łatki „tego gościa z draftu 2003”, grał słabo. Przestał pełnić rolę niespełnionego talentu, zaczął być postrzegany po prostu jako przeciętny center. We wrześniu 2012 roku dołączył do Bostonu Celtics, swojego szóstego klubu za oceanem po niespełna dziesięciu latach spędzonych w USA. Wytrzymał miesiąc, po którym poprosił swój klub o zwolnienie z umowy z przyczyn osobistych.

Reklama

Wspomniany Borden w swoim reportażu zdradza kulisy rozmów. Darko miał udać się do trenera, Doca Riversa.

– Trenerze, macie dwóch dobrych centrów, pakuję się, wyjeżdżam.
– Darko, ale ty dzisiaj wieczorem grasz!
– Nie, trenerze, nie gram dzisiaj, w ogóle już nie gram.

„Przyczynami osobistymi” miała być choroba matki, ale to było zwykłe przeziębienie. Prawdziwym powodem odejścia Darko był po prostu… brak serca do koszykówki. Choć ciężko w to uwierzyć, to trzeba jasno napisać, że Serb – wybrany w drafcie tuż po bezsprzecznie największym koszykarzu pierwszych dwóch dekad XXI wieku – nigdy nie kochał tego sportu. Jeszcze raz wracamy do reportażu Bordena, ale inaczej się nie da, to kawał doskonałego czytadła. Dziennikarz ujawnia, że za całą karierą Milicica stał jego ojciec, wojskowy. Już od najmłodszych lat miał ogromny wpływ na syna, a sytuację pogłębia sytuacja z okresu wojen serbsko-bośniackich. Ojciec był na froncie, telewizja zaś podała, że kilkunastu żołnierzy zginęło w walkach. Po chwili pojawiły się nazwiska. Wśród nich Milorad.

Płacz przerwał dopiero komunikat kilkanaście minut później. Doszło do pomyłki. Milorad przeżył.

Po powrocie z Bośni spytał zaś: Darko, czemu nie zajmiesz się koszykówką? Jesteś wysoki, poradzisz sobie. I tak się stało. Czysty, wojskowy pragmatyzm. Okazało się, że naprawdę wystarczy zawziętość, motoryka oraz świetne warunki fizyczne – i małżeństwo z rozsądku zawarte z basketem szybko przyniosło bardzo wymierne owoce. Darko wspomina, że wszystkim opowiadał o swoim idolu, którym miał być Kevin Garnett. „Lubię jego styl gry, chciałbym grać jak on, lubię oglądać jego mecze.” Po latach przyznawał – to było po prostu jedno z niewielu nazwisk, które znał, jeden z niewielu graczy, których faktycznie widział w akcji – bo mecze oglądał sporadycznie.

Decyzja o odejściu nie była więc spontanicznym zrywem raptusa. A Darko miał takich kilka.

BAD BOY

– Zrobię wszystko, co tylko będzie potrzebne, by pomóc tej drużynie. Jeśli trzeba będzie kogoś zabić na parkiecie, po prostu zabiję go na parkiecie – przekonywał dziennikarzy, co przypomniał w sylwetce Darko portal Yahoo. To było już u schyłku jego kariery zawodniczej, ale problemy wychowawcze stwarzał praktycznie przez cały okres gry w USA. Namiętnie demolował ciosami bokserskimi ściany w swoim domu, ale to był ledwie wierzchołek – w rozmowie z serbskim B92.net przyznał, że wielokrotnie pił alkohol przed treningami, wdawał się w bójki i olewał przygotowania.

– To ja byłem problemem, reszta to szukanie wymówek – przyznał, w co chyba można uwierzyć po zapoznaniu się z materiałami filmowymi. Oto Darko recenzujący pracę arbitrów po jednym z meczów reprezentacji Serbii.

A tutaj już Darko, który dzieli się swoim piwem z wytatuowanym na boku czetnikiem – jednym z kilku, których ma na ciele. Czetnicy to serbska organizacja z okresu II wojny o – najdelikatniej rzecz ujmując – dość kontrowersyjnej historii.

W tym miejscu patriotyczna piosenka patriotycznych muzyków o patriotycznym koszykarzu. Z jednej strony – trochę to wszystko dziwne, jak na gwiazdę NBA. Z drugiej – pamiętajmy, to człowiek, który będąc jeszcze dzieckiem dowiedział się, że jego ojciec zginął na wojnie. Tak, to była fałszywa informacja, ale trudno, by została bez wpływu na poglądy Darko.

Ale wróćmy do raptusa. Tutaj zawiniła koszulka.

Co najlepsze – Milicić był tego wszystkiego świadomy. W Yahoo wspomina, że Davidowi Kahnowi, który chciał ściągnąć go do Minnesoty Timberwolves mówił wprost: nie waż się tego robić. „Na miłość boską, nie, nie rób tego, nie chcę już grać w NBA, rozwalę szatnię, rozpieprzę morale”.

David Kahn chwilę później ściągnął go do Minnesoty Timberwolves.

KICKBOKSER

Czym mógł się zająć impulsywny, duży i pyskaty Serb, ze skłonnością do uczestniczenia w bijatykach? Po zakończeniu kariery koszykarskiej w wieku zaledwie 28 lat Milicić zajął się realizacją swoich hobby. Wziął udział w turnieju wędkarskim, potem zaś rozpoczął karierę kickboksera. Co ciekawe – w tym okresie przestał już uderzać pięściami w ściany. W reportażu ESPN wyjaśnia dlaczego – w Serbii mury są nieco bardziej wytrzymałe od amerykańskiego karton-gipsu.

Przygotowania do walki były ponoć prowadzone na poważnie, ale wagi nie udało się zbić. Chyba, że mówimy o jej potłuczeniu. Zalany i tłustawy Darko co prawda nadal był dość zwinny – potrafił wyprowadzić w ringu całkiem normalnie wyglądające kopnięcia – ale nie miał szans z o wiele szybszym rywalem. Jego debiut i pierwsza walka kickbokserska była jednocześnie ostatnią. Posłał wprawdzie przeciwnika na deski, ale jego nogi były po dwóch rundach w takim stanie, że lekarz nie pozwolił na kontynuowanie walki. Rywal wstał z ringu od razu, Darko ledwo dokuśtykał do swojego narożnika.

Po walce z Radovanem Radojcim, Darko odpuścił kickboksing i sport jako taki. Przez moment wydawało się, że wróci do koszykówki w jednym z serbskich klubów, ale na ostatniej prostej się rozmyślił.

SADOWNIK

Do tego momentu historia wydaje się dość klasyczna. Niespecjalne dzieciństwo, świetny okres w młodzieżowym sporcie, ogromne oczekiwania i presja, wielki zawód, imprezy, alkohol i zabawa w rodzinnych stronach, wreszcie spektakularne bankructwo.

Ale ostatni rozdział tej historii jest zupełnie inny, niż w przypadku całych zastępów cudownych dzieci, które nie poradziły sobie z własnym talentem. Zresztą, według różnych badań nawet do 60% graczy NBA najpóźniej 5 lat po zakończeniu kariery jest już totalnie spłukanych. Darko z kolei – 5 lat po zakończeniu kariery Milicić jest cenionym… sadownikiem. Sadownikiem.

Darko… pokochał owoce. Obecnie ma ponad 50 hektarów, na których uprawia między innymi jabłka i wiśnie. Jego żona ma swoją linię ubraniową i kilka butików, co najważniejsze – pobrali się w 2009 roku, gdy Darko mógł jeszcze się łudzić, że zacznie spełniać pokładane w nim oczekiwania. Co więcej – to nie tak, że Darko przetracił na farmie część ze swoich 50 milionów dolarów, zarobionych w NBA. Nie, farma przynosi zyski, bo też Darko okazał się… farmerem. Jeszcze raz, już ostatni, odwołam się do wizyty Sama Bordena na wsi u Milicicia. Według dziennikarza ESPN – Darko oczy świeciły się podczas rozmowy tylko w momentach, gdy mówił o rolnictwie. Na przykład: jezioro zostało specjalnie zarybione, bo odchody pozytywnie działają na jakość okolicznych gruntów. Serb kompletnie zwariował na tym punkcie, jeździł na specjalne szkolenia, konsultował się z szeregiem fachowców, w trudniejszych warunkach atmosferycznych, gdy potrzebna była każda para rąk – sam ruszał do przekopywania pola. Gość z 50 milionami na koncie i Panamerą w garażu (jeszcze na blachach z Minnesoty) najpewniej czuje się z łopatą, konewką i motyką w dłoni.

Teraz najlepsze. Darko ma dziś… 32 lata. Gdy chce – zajmuje się swoją farmą. Gdy ma na to ochotę – wędkuje w swoim prywatnym jeziorze, do którego wpuścił kilka tysięcy karpi. Gdy chciałby posiedzieć z kumplami przy rakiji – po prostu to robi. A gdy marzy mu się wyjazd na wyjazdowy mecz ukochanej Crvenej Zvezdy Belgrad i poprowadzenie dopingu jako gniazdowy…

***

I tu dochodzimy do pytania – czym właściwie jest sukces? Czym jest rozczarowanie? Czy Darko mógł mieć u stóp cały świat koszykówki? Może i mógł. Czy mógł grać więcej, lepiej, zarabiać więcej, dłużej? Z pewnością. Czy mógł być mądrzejszy, bardziej dojrzały, mniej impulsywny? Zapewne. Ale czy Darko nie popełniając wszystkich swoich błędów, czy Darko nie przechodząc przez wszystkie swoje zakręty, mógłby zaparkować w swoim garażu w Serbii, skąd już od dawna nie rusza luksusowych aut („nie używam ich, ale nigdy ich nie sprzedam”), mógłby bez jakiegokolwiek stresu siedzieć z przyjaciółmi i rodziną przy grillu, śpiewając swoje ukochane, serbskie pieśni patriotyczne? Czy Darko czułby się lepiej w nowojorskim studiu jako komentator NBA czy w sektorze gości na stadionie Arsenalu, jako kibol Zvezdy?

Milicić był najsłabszym z pięciu najszybciej wybranych koszykarzy draftu w 2003 roku. Milicić był prawdopodobnie najsłabszym numerem dwa w drafcie w ostatnich kilkunastu latach. Może i największym koszykarskim rozczarowaniem XXI wieku.

Ale życie Milicica trudno nazwać rozczarowaniem. Naszym zdaniem odpowiedniejszym słowem będzie życiowy sukces. Zbudowany w pewnej mierze na koszykarskich porażkach.

JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

8 komentarzy

Loading...