Reklama

Wraca najlepsza liga świata (tym razem na serio)

redakcja

Autor:redakcja

17 października 2017, 16:10 • 9 min czytania 20 komentarzy

Dość często używamy zwrotu „wraca najlepsza liga świata”. Raz – wiadomo, przy starcie Ekstraklasy, bo koszula bliższa ciału. Drugi raz – przy starcie La Liga, bo właśnie w Hiszpanii grają najlepsi piłkarze świata. Trzeci – przy powrocie Premier League, w której roi się od klubów z rzeszą fanów pod każdą szerokością geograficzną. Zazwyczaj piszemy to jednak z pewnym przekąsem, albo chociaż z mrugnięciem okiem. Tym razem jesteśmy zupełnie poważni. Wraca niepodważalnie najlepsza, najbardziej elitarna liga świata. Wraca jedyna liga na całym globie, w której skupieni są bodaj wszyscy najlepsi zawodnicy w danej dyscyplinie. Wraca jedyna liga, której dziesiąta drużyna mogłaby spokojnie ogrywać wielokrotnych mistrzów ze wszystkich pozostałych lig. Wraca liga Jamesa, Curry’ego i Thompsona, wraca liga, gdzie „amazing happens”. Wraca NBA!

Wraca najlepsza liga świata (tym razem na serio)

Co więcej – być może to ostatnie sezony rozgrywane w takim stylu, z taką intensywnością i takim przytupem. Od dawna mówi się o potrzebie reform, na które przyklaskują dyrektorzy finansowi przeliczający już zyski z azjatyckich tournee, ale które budzą też niechęć tradycjonalistów. Odejście od 82 meczów? Od maratonów, podczas których ekipy grają dzień po dniu przez prawie cały tydzień? Od tych absurdalnych wymagań, które sprawiają, że to właśnie występujący w USA koszykarze wyglądają na najbardziej obciążonych sportowców na kuli ziemskiej? Na razie jednak zamachów na świętość nie ma, zamiast tego – do bólu klasyczny sezon, choć jednocześnie nie ma mowy o plagiacie sprzed roku czy dwóch lat. Dlaczego?

Klasyczny, bo Golden State Warriors nadal jest faworytem i wrogiem publicznym numer 1.

Dynastia. W Golden State Warriors odmienili już to słowo przez wszystkie przypadki, podobnie zresztą jak sformułowania „mistrzowska drużyna Michaela Jordana” oraz „legendarne Byki”. Wojownicy zdobyli dwa pierścienie w ostatnich trzech latach, raz przegrywając w finale z Cleveland Cavaliers po pamiętnym roztrwonieniu przewagi 3:1 i zmarnowaniu doskonałego rekordu z części zasadniczej – 73 zwycięstw i 9 porażek. Gdy po pierwszych dwóch grach finałowego starcia GSW prowadziło 2:0 wygrywając najpierw 15, a potem 33 (!) punktami, wydawało się, że wreszcie pada legenda najlepszego sezonu Chicago Bulls, gdy najpierw wygrali 72 z 82 meczów sezonu, a następnie w play-offach rozbili w pył wszystkich rywali przegrywając tylko 3 mecze w całej tej fazie – w tym dwa w wygranym 4:2 finale ze Seattle Supersonics. Ostatecznie jednak przed detronizacją legendy powstrzymał Warriorsów praktycznie jeden człowiek – LeBron James, prowadząc swoich „Kawalerzystów” do zwycięstwa 4:3.

Skąd jednak powszechna nienawiść do GSW, którzy stali się obiektem nie tylko zazdrości, ale też nienawiści wielu fanów koszykówki? Pomijając, że po prostu całkiem śmieszne było wygranie 73 meczów sezonu zasadniczego, by w końcówce przy trzech „piłkach meczowych” przegrać tytuł – GSW dokonało czegoś niespotykanego. Dream-team z Thompsonem, Currym czy Greenem jeszcze się wzmocnił – ściągając z Oklahomy City Thunder Kevina Duranta, do tej pory bezskutecznie próbującego rywalizować z Warriors w swojej konferencji. „Nie możesz ich pobić – przyłącz się do nich”. Finalista z 2016 roku skupił więc w swoim składzie cztery niekwestionowane gwiazdy ligi – podczas gdy największy rywal, James, miał przy boku właściwie jedynie Kyrie Irvinga.

Reklama

W 2017 roku więc nie było już żadnych wątpliwości. Najpierw nieco słabszy, ale wciąż diabelnie mocny sezon – tylko 15 porażek. Potem zaś marsz przez play-offy: 4:0 z Portland Trail Blazers, 4:0 z Utah Jazz, 4:0 z San Antonio Spurs i wreszcie 4:1 z Cleveland, rewanż za ubiegłoroczne poniżenie. Jak zawsze, gdy tworzy się taka dysproporcja między najlepszą drużyną a resztą stawki – mistrz zaczyna budzić nienawiść. I pytania: kto będzie w stanie ich zatrzymać?

Na razie zdobyli dwa pierścienie w trzy lata. Jak przypominają na każdym kroku gwiazdy z Golden State Warriors – ich celem jest pobicie prawdopodobnie najlepszej drużyny w historii, czyli Chicago Bulls z lat 1991-1998, gdy Byki wygrały sześć z ośmiu tytułów. Na razie robią wszystko, by tak się właśnie stało – w składzie utrzymano wszystkie gwiazdy, a mimo przysługującej mu podwyżki, Durant zadowolił się utrzymaniem zarobków – by nie trzeba było osłabiać drużyny z uwagi na jego wysoki kontrakt. Tym samym GSW przystępują do gry tak naprawdę jeszcze mocniejsi niż rok wcześniej, a w dodatku zgrani, zmotywowani i pewni swego. Na papierze powinni wykręcić kolejny rekordowy sezon, a potem w play-offach rozbić w pył wszystkich, nawet jeśli w finale Konferencja Wschodnia miała wystawić swój zespół all-stars. Takie prognozy towarzyszą tylko największym mistrzom. Reszta typowego dla takich drużyn towarzystwa została już tu wymieniona – zazdrość, zawiść, niechęć, determinacja, by choć na chwilę powstrzymać tę nieludzko silną machinę.

Co na to kibice Warriors? Cóż, wyobrażamy sobie, że mogą tylko przypominać rywalom: jesteśmy waszym mistrzem.

Klasyczny, bo na Wschodzie nadal siła złego na jednego.

Na Wschodzie bez zmian. Nadal wydaje się, że całe granie tych wszystkich ekip sprowadza się do roli urozmaiconego treningu dla LeBrona Jamesa przed jego finałowymi starciami z Golden State Warriors. Próżno szukać w Konferencji Wschodniej drużyn, które mogłyby na spokojnie rzucić rękawice mistrzom z Oakland, poza naturalnie tą, która ma w składzie króla. Co prawda wzmocniło się kilka zespołów, większość już od lat ma status ciekawych, rozwijających się projektów, to nadal wystarczy jeden LeBron, by raczej nie przejmować się pogonią. Najpoważniejsi przeciwnicy? Ha. Niedawni przyjaciele. Tu jednak przechodzimy do punktu…

Klasyczny, bo znów staje pod znakiem wychodzenia z cienia.

Reklama

Tak jak w pewnym sensie Russell Westbrook został w ubiegłym sezonie zmuszony do wyjścia z cienia Kevina Duranta (albo raczej – wzniesienia się na poziom, na którym to Durant byłby w jego cieniu), tak w tym sezonie „na swoje” wyprowadził się… Kyrie Irving. Oczywiście, przyczyn zaskakującego transferu mogło być więcej – przeczuwanie, że po sezonie James opuści Cleveland, zostawiając za sobą spaloną ziemię, czy chęć zbudowania swojej drużyny na bardziej perspektywicznych zawodnikach, to i tak najbardziej medialna jest wersja o wiernym giermku, który zostawia swojego przełożonego, by samemu zostać rycerzem. Czytaliście „Sycylijczyka”? Mniej więcej wiadomo, o co tutaj chodzi – dość słuchania wiecznie „LeBron mistrz, LeBron król”, czas na własny show.

Trzeba przyznać, że miejsce do błyszczenia wybrał sobie Irving naprawdę godne – bo Boston i bez niego był dość mocny, a razem z Irvingiem do miasta słynącego z topienia herbaty dołączył Gordon Hayward z Utah Jazz. Razem z Horfordem – to groźna trójka, która powinna solidnie zamieszać na Wschodzie. Oczywiście, konkurencja jest niewielka, ale mimo wszystko – gdybyśmy mieli typować kogokolwiek do ewentualnego zwycięstwa nad Cavsami w drodze po finał – to właśnie bostończyków.

Klasyczny, bo Gortat ma dalej grać swoje.

Nie możemy nie wspomnieć o Marcinie Gortacie. Co prawda sam Marcin przekonuje, że powoli przechodzi na drugą stronę rzeki, ale jako jego wierni fani w ogóle nie przyjmujemy tego typu rozważań do wiadomości. Tak, wiemy również, że Mahinmi, zmiennik Marcina, wreszcie jest zdrowy, a gdy do pełni sił dojdzie też Markieff Morris – możemy być naprawdę zawiedzeni liczbą minut Polaka. Na razie jednak staramy się myśleć pozytywnie – Bradley Beal i John Wall to wciąż nie są weterani, wręcz przeciwnie – to właśnie teraz wjeżdżają w prawdopodobnie najlepszy swój okres – wzmocnieni też systematycznie rozwijającym się Porterem. Gortat, mimo że na tle innych ligowych centrów wydaje się trochę dinozaurem, w Waszyngtonie nadal sprawdza się bez zarzutu. Podczas gdy w nowoczesnej koszykówce nawet najwyżsi muszą rzucać trójki i dryblować – Marcin skupia się na przepychankach, w których osiągnął mistrzostwo. Może z takim wachlarzem zagrań nie sprawdziłby się w wielu mocnych ekipach, ale akurat w Wizards, gdzie Wall potrafi wyczyniać cuda po zasłonach Polaka – to nadal może dobrze żreć.

Oczywiście, skoro sam Marcin stara się tonować nastroje wokół swojej osoby, a nawet wokół całego klubu („na tle Bostonu i Cavs, na papierze nie jesteśmy mocarzami”), to nie chcemy mu się wcinać w paradę, ale jako wierni sympatycy jego talentu i ogółem jego osoby – liczymy, że znajdą się na podium konferencji, a potem powalczą dzielnie z Celtics/Cavs w play-offach. A może uda się przejść? Może uda się dojść nawet do samego finału? Nawet jeśli to dość abstrakcyjny scenariusz – będziemy wierzyć, dopóki będzie możliwy.

Klasyczny, bo Zachód znów tłamsi Wschód.

Skoro już jesteśmy przy Wizards – to ma być trzecia siła wschodu. Z Bealem, Wallem i Gortatem. Właściwie samo komentuje się porównanie obu konferencji, gdy zestawimy Waszyngton z trzecią siłą Zachodu, czyli Oklahoma City Thunder (przyjmujemy protesty, naszym zdaniem TOP 3 za plecami Houston i Warriors, ale poziom na tamtym końcu USA jest cholernie wyrównany). A przecież są jeszcze Spurs z Gayem, Leonardem czy Aldridgem. Są Timberwolves z Wigginsem i Townsem. Nawet Pelicans z Cousinsem i Davisem. Nie no, Wschód jest słaby. Bardzo.

***

Bez plagiatu, bo król ma nowe towarzystwo.

„Dobra Weszło, ale weźcie napiszcie o czymś, czego nie było sezon temu”. No to nie było na pewno takiego Cleveland Cavaliers. LeBron James głośno domagał się wzmocnień, ale jakoś nie potrafimy ocenić, czy Kawaleria jest mocniejsza niż rok temu. Gdyby zdrowy był Thomas, faktycznie, mógłby od razu wskoczyć za Irvinga i rozwiać nasze wątpliwości. Ale Thomas zdrowy nie jest – za co zresztą ma podwójny żal do swojego ukochanego Bostonu. Grał dla Celtics z całym sercem, z wybitymi zębami, z urazem biodra, z szeregiem innych kontuzji. Tworzył tam jednoosobową armię, walczył, by Boston był jak najbardziej atrakcyjnym miejscem dla największych graczy. Samodzielnie wygrywał mecze. Aż w końcu… został oddany, akurat w momencie, gdy leczy kontuzję, pogłębioną przez – a jakże – występy w Bostonie zanim uraz się w pełni wygoił. Dziś mówi, że ma żal jedynie do dyrektora sportowego, który podjął ostateczną decyzję. Jednocześnie zaznacza jednak, że już nie może się doczekać powrotu, naturalnie w barwach Cavs.

Kto jest do gry na teraz? Wielkie spotkanie po latach czeka LeBrona z Dwyane Wadem, który wprawdzie ma sto piętnaście lat, ale werwę nastolatka. Gdyby jeszcze dorzucił do tego zdrowie, regularność… To istotne wzmocnienie, mimo wieku. Doszedł także Crowder z Bostonu, przydatny na łuku, czy D-Rose z Knicksów – kolejny szklany, ale naprawdę utalentowany gracz. Nade wszystko jednak – nie ma już Irvinga. To jest tak istotna zmiana towarzystwa, że ten sezon z pewnością nie będzie przypominał poprzedniego w starciach Cavsów.

Bez plagiatu, bo mamy nową super-trójkę.

Po cichutku, pomalutku – a na Zachodzie wyrasta nowa licząca się siła. Westbrook, osierocony przez Duranta i pozostawiony jako samodzielny najlepszy strzelec, asystent, zbierający, przechwytujący, śpiewający i oprowadzający wycieczki po Oklahomie, dostał nowych kumpli. I to nie byle jakich. Paul George. Carmelo Anthony. Nie jest to może Big Three z najlepszych chwil tej ligi, ale czy kogoś zadziwi, jeśli zajmą miejsce Houston tuż za plecami Warriors? A może nawet… Nie, to byłoby zbyt ckliwe. Westbrook pokonuje starego kolegę z jego olbrzymimi „nowymi przyjaciółmi”? Nadaje się co najwyżej na „Kapitana Jastrzębia”.

Bez plagiatu, bo w siłę rosną młode wilki.

Giannis Antetokounmpo przytył ponoć 6 kilogramów, dzięki czemu będzie obsadzał nie trzy, jak sezon temu, ale cztery pozycje na boisku. Piąty może być pachołek, a Giannis i tak wykręci coś koło triple-double. Rok starszy i rok lepszy jest Towns ze swoją ekipą, świetnie rozwija się Porzingis, są Jokić czy Embiid. Mniejsze ekipy mają swoich mniejszych kozaczków, z których każdy marzy przede wszystkim o wkręceniu się do tej najbogatszej części ligi. Grecki wszechstronny zawodnik już teraz jest typowany do roli jednego z najmocniejszych w lidze w tym sezonie. A takich gości, których czas ma nadejść za kilka, maksymalnie kilkanaście miesięcy jest przecież w NBA mnóstwo.

Bez plagiatu, bo tak grubego „okienka” nie było dawno.

Irving? Thomas? Hayward? Anthony? George? Chris Paul? Mnóstwo transferów z udziałem najgłośniejszych nazwisk. Będzie na bogato.

Bez plagiatu, bo tutaj nigdy nie ma plagiatów.

Amen!

Najnowsze

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
2
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
5
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Inne sporty

Komentarze

20 komentarzy

Loading...