Reklama

Śląsk miał multum sytuacji. Sandecja – Gliwę

redakcja

Autor:redakcja

29 września 2017, 20:38 • 3 min czytania 19 komentarzy

Gdyby Michał Gliwa wszedł do świata „Suits”, Harvey Specter straciłby robotę, bo znalazłby się wreszcie ktoś broniący skuteczniej od niego. Gdyby był jedną z postaci w „Grze o Tron”, ani Jon Snow z Danaerys, ani Cersei Lannister nie głowiliby się nad tym, kto obroni ich świat przed atakiem Nocnego Króla. Jeszcze niedawno musieliśmy się szczypać, pisząc podobne, przesycone komplementami zdania pod kierunkiem bramkarza Sandecji. Ale jeśli gdzieś z tyłu głowy zostały nam resztki wątpliwości, dziś zostały one ostatecznie rozwiane.

Śląsk miał multum sytuacji. Sandecja – Gliwę

Jesteśmy sobie w stanie wyobrazić mecz Sandecji ze Śląskiem, gdyby między słupkami beniaminka nie stał właśnie ten golkiper.

1. minuta. Pich wychodzi sam na sam z bliżej nieokreślonym bramkarzem, który wobec jego strzału jest kompletnie bezradny.

Doliczony czas gry pierwszej połowy. Pich uderza kąśliwie z szesnastego metra, tuż przy słupku. Bramkarz nie nadąża. Kolejny gol na koncie Słowaka.

62. minuta. Uderzenie Robaka z ostrego kąta obroniony, okej, ale drugi strzał – Picha po podaniu Piecha – okazuje się nie do zatrzymania.

Reklama

Sandecja traci nie jedną, a cztery bramki i wraca z Niecieczy do Nowego Sącza bez jakiejkolwiek zdobyczy punktowej. Za to z pokaźnym bagażem, który systematycznie dociążał Robert Pich. A jednak w jej bramce stał Michał Gliwa, który do żadnego z tych trafień nie dopuścił. Najpierw zatrzymując Słowaka w sytuacji sam na sam, później parując jego uderzenie, na końcu broniąc jedną ręką potężny strzał, który – wydawało się – musi ugrząźć w siatce.

Czystego konta Gliwa nie zachował tylko z jednego powodu. Ten powód to Marcin Robak i jego niebywale wysoka umiejętność wykorzystywania wypracowanych przez partnerów sytuacji. Od Sito Riery dostał podanie idealne, zaskakujące, nie za mocne i nie za słabe, to fakt. Ale by stanąć oko w oko z Gliwą, musiał podejść do niego tak, by wziąć na plecy Karaczunowa i nie pozwolić, by obrońca „gospodarzy” jakkolwiek przeszkodził mu w oddaniu strzału. Zrobił to książkowo, Bułgar nie miał pojęcia, jak się dobrać do wciąż panującego króla strzelców naszej ligi.

Sandecji jednak, mimo że inicjatywę w tym meczu przejmowała tylko na krótkie momenty, udało się na tego gola odpowiedzieć. Trafieniem Kolewa z ostrego kąta, z sytuacyjnej piłki, które może i urodą na kolana nie powaliło – było po prostu skuteczne – ale którego skali trudności po rykoszecie po podaniu od Brzyskiego nie sposób nie docenić. Bramka zrodziła się wcześniej ze świetnego odbioru Kasprzaka, który pozbawił piłki Vacka, czując że Czech rozgrywa słabiutkie spotkanie i że jeśli od kogoś można dziś dostać prezent, to właśnie od niego. Nie pomylił się ani o jotę. Tak jak Jan Urban decydując, że Vacek jest dziś pierwszym do zmiany.

Wygrać Sandecji się co prawda nie udało, nie miała właściwie ku temu szczególnie dogodnych sytuacji. Ale „Sączersi” parę pomniejszych powodów do radości na pewno znajdą. Po pierwsze – udało się im coś, czego nie dokonała ani Cracovia, ani Legia, ani Lech, ani nawet lider z Zabrza. Nie pozwolili, by Śląsk zdobył w starciu z nimi dwa gole, co w trzech z czterech wspomnianych meczów dawało mu komplet punktów. Po drugie – przełamali słabą miniserię porażek, która rozpoczęła się dogrywką w Pucharze Polski w Zabrzu i kontynuowana była w Lubinie. Oczywiście przy ogromnym, potężnym wręcz udziale Gliwy (Jonatan Straus słusznie poprawił komentatorów w przerwie, że bramkarz to więcej niż 40 czy nawet 50 procent dzisiejszej wartości Sandecji), ale najważniejsze, że koniec końców udało się poprawić humory jeszcze przed przerwą na kadrę.

[event_results 365084]

Najnowsze

Komentarze

19 komentarzy

Loading...