Reklama

Sędzia się śmiał: „Po co przyjechaliście? Protokół już jest, będzie 2:0!”

redakcja

Autor:redakcja

14 września 2017, 14:28 • 20 min czytania 19 komentarzy

– Pamiętam jak jechałem z Jeziorakiem do Zamościa. Sędzia się uśmiecha, mówi jaki będzie wynik, pamiętam ryja jak dzisiaj, chuchnął jakąś żytnią… Teraz byś wezwał policję, bo od gościa gorzałą waliło, ale wtedy zasuwałeś i chciałeś mu pokazać. Ale on nie uznał jednej bramki, nie uznał drugiej, na 30 metrze faul się zaczął, to on zrobił z tego karnego, spalonego puścił. Dziękuję. Czyli jednak teatr. Jechałeś 600 kilometrów, a oni się śmiali. Mieli takie żniwa co tydzień. Jeden pojechał do Amiki i dostał kuchenkę, drugi gdzieś indziej i co innego. Ale też nie ma co przesadzać, że tak było w każdym meczu, bo kogo byłoby stać, żeby 34. kolejki obstawić – mówi Jarosław Talik.

Sędzia się śmiał: „Po co przyjechaliście? Protokół już jest, będzie 2:0!”

Zapytacie kim Talik właściwie jest, a to były bramkarz – obecnie trener – należący do wąskiej grupy piłkarzy w Polsce, którzy mają medal z poważniejszego turnieju. Tymi zawodami były dla Talika młodzieżowe mistrzostwa Europy U16 w 1990 roku, kiedy Polska zajęła trzecie miejsce. Potem grał między innymi w Stomilu Olsztyn, Jezioraku Iława (gdy ten kręcił najlepsze wyniki w historii) czy w Bałtice Kaliningrad. Pewnie liczył na więcej, gdy na jego szyi wisiał krążek, ale też nie miał łatwo. Po pierwsze system nie był gotowy na sukcesy w juniorskim futbolu. Po drugie – Talik grał w latach 90., gdzie rządziła korupcja, kiedy jeśli ktoś nie pił, ewidentnie donosił. Jednak bramkarz sam przyznaje, że nie był święty i chętnie opowiada o polskiej piłce w tamtych czasach. Zapraszamy!

Gdyby po tym trzecim miejscu ktoś ci powiedział, że nie zrobisz dużej kariery, wyśmiałbyś go?

Wszystko zależy, za co uważać dużą karierę, miałem grać w Realu i Barcelonie? Może i można było, ale pograłem w ekstraklasie, drugiej lidze, reprezentacji Polski, mam medal mistrzostw Europy. Ilu ludzi może tak powiedzieć? O mnie się mówi, że zmarnowany talent. A ilu jest takich, co ekstraklasę mogą zobaczyć w telewizji, nawet nie pojadą na stadion, bo ich nie stać. Ja w ekstraklasie grałem, nie za wiele meczów, lecz jednak.

Zapytam inaczej – liczyłeś na więcej?

Reklama

Liczyłem, ale to przez moją gębę – dla mnie białe to było białe, czarne to czarne. Nie było odcieni szarości, a z perspektywy czasu, gdyby człowiek miał gębę mniej wyszczekaną, to może pograłby więcej. Ale ja się nie wstydziłem trenerowi reprezentacji powiedzieć, że nie ma racji, że tak się nie gra, że tak to grają w niższych ligach. Ja wcześniej zacząłem bronić w seniorskiej piłce, w wieku 15 lat w drugiej lidze, a jadąc na reprezentację, to tam byli chłopcy, którzy grali w drugich i trzecich zespołach. Trener mógł ich kitować, ja się nie dawałem. Później była już fajna grupka w kadrze do lat 16 tych, co grali trochę więcej – Grzesiu Łukasik, Sławek Wojciechowski, Michał Biskup, my byliśmy w seniorskiej szatni i trener nie mógł nam makaronu nawinąć na uszy. On miał swój świat, byłem w tej kadrze tylko, bo prasa tego chciała – w drugiej lidze od czasu do czasu jedenastka kolejki, jakiś karny złapany.

Prasa pisała o kadrze U16?

Tak, kiedyś tak – w „Przeglądzie Sportowym”, w „Tempie”, w katowickim „Sporcie”. Zawsze ktoś pisał i człowiek wiedział więcej. A w tej chwili wychodzi reprezentacja U21 i można się zastanowić, kto to jest.

Pewnie mogło ci się zakręcić w głowie, w końcu zarabiałeś w takim wieku niezłe pieniądze.

No mogło, ale co z tego, jak nie było co za to kupić. Takie czasy, że pieniążki fajne, a nic w sklepach. Pierwsze stypendium miałem 180 tysięcy w Olimpii, najniższe w drużynie, młodzieżowiec. A moi rodzice razem zarabiali 62 tysiące. Pamiętam, że w siódmej klasie nauczycielka mówi do mnie: „co ci da to granie w piłkę?”. Ostentacyjnie zapytałem – „ile pani zarabia?”. Odpowiedziała, że 32 tysiące miesięcznie. Wstałem, z kieszeni wyciągnąłem 100 tysięcy i mówię, że tyle to ja mam bez premii meczowych. Kobieta zerknęła, duże oczy zrobiła, poszła do dyrektorki, zadzwonili na policję, że kogoś okradłem, bo skąd dzieciak ma mieć tyle pieniędzy. Przyszli, zabrali je, policzyli, wezwali matkę. Ona przychodzi i mówi:

– On ma sto tysięcy? Jak to sto?! Przecież powinien mieć 120! Już gdzieś przebimbał!

Reklama

Potem nauczyciele już krzywo na mnie patrzyli, cały czas im się wydawało, że nic mi to nie da, ale dało.

Dzisiaj piłkarze zarabiają jeszcze więcej.

Fakt, że mają więcej, bo wtedy gość na budowie zarabiał 100, a ty 250 tysięcy. Dziś gość na budowie zarabia trzy tysiące, a piłkarz ponad 100. Jest różnica. Można mieć tylko pretensje, że się tak szybko urodziłem. Dzisiaj chłopcy do mnie przychodzą – trenerze, a lepiej to zjeść, czy to zjeść? Oni są bardzo świadomi, nie wyobrażam sobie, żeby teraz w wieku 16 lat ktoś na imprezę szedł. Staram się być dla nich jak kolega, bo wtedy do mnie przychodzą z problemami i wiem, że o imprezach nie ma mowy. Wtedy przez rok się musiałem do piwa przełamywać, myślałem – rany, co to za szczochy, ale się piło, bo kto nie pił, ten donosił. Wiadomo.

Pewnie kasa imponowała kolegom i koleżankom?

Na pewno tak, bo jak się szło na balety, to nikt się nie martwił o pieniądze. Wyjmowałem śmieszne grosze z kupki i cała dyskoteka mogła się bawić. Małolat miał pieniądze, to zawsze był obstawiony starszyzną – od złodziei, przez dziwki, po policjantów, wszystkich znałem. I mnie wszyscy znali. Ciężkie towarzystwo, ale od każdego się czegoś można nauczyć.

Czego się można od dziwki nauczyć?

Biznesu, naprawdę. Negocjacji finansowych. Parę koleżanek się tym zajmujących miałem, to żaden wstyd, nie kradła.

Jak w ogóle zrobiliście to trzecie miejsce? Ograliście Portugalczyków, Holendrów czy Włochów, a przecież to oni powinni być lepiej wyszkoleni.

W tamtych czasach grupy młodzieżowe w Polsce były bardzo dobre, zdobywały mistrzostwa, medale. Dopiero później był koniec. Nie porównujmy się do Europy, bo wątpię, by wtedy w jakimkolwiek klubie pracowało się jak z juniorami na zachodzie. Pojechałem na Bundesligę, to myślę – „Boże, ja na treningach takich rzeczy nie robię, a on na rozruchu przedmeczowym tak ćwiczy. On da radę jeszcze wyjść na mecz?!”. Myśmy to wygrali przede wszystkim charyzmą. Mieliśmy fajny zespół, od rezerwowych po pierwszy skład, tworzyliśmy super ekipę, nikogo nie było z boku. Mieliśmy ileś zgrupowań, w Lubinie siedzieliśmy miesiąc i zadziałało. Opracowaliśmy głównie stałe fragmenty gry, bo był Sławek Wojciechowski – ten miał wybić, ten dorzucić. No i iskra boża. Każdy w tym zespole dostał coś, potem się douczył czegoś na treningach i był najlepszy w Polsce na swojej pozycji.

Byłeś rezerwowym Onyszki, ale wszędzie można przeczytać, że kiedyś obroniłeś karnego Raula. To prawda?

Nie wiem, tak gadali kiedyś. Powiem ci szczerze, jak grałem w ekstraklasie, to wsiadałem do autobusu i pytałem się gdzie jedziemy. Piłkę zaczynałem traktować jak zawód – nie możesz nią cały czas żyć, potem idziesz na trening i ci się nie chce. Jak wychodziłem ze stadionu, to się odcinałem. Nawet jak ktoś zagadał – „gracie z zespołem X, powiedz coś”, odpowiadałem, że nic nie wiem, będzie odprawa w piątek to się dowiem. Chcesz, pogadamy o rybkach, ale nie o pracy.

Podejście jak u Boruca.

Dokładnie. Przychodzisz do domu i rozmawiasz z żoną o tym jak mieszałeś zaprawę? Nie, bo żonę to gówno obchodzi. To samo było u mnie. Mecz się wieczorem obejrzało i tyle, uciekałeś od piłki, za dużo tego było. Szczególnie w Stomilu, jak robiliśmy awans do ekstraklasy, to każdy cię znał, każdy chciał zagadać. Trzeba było kaptur zakładać i czapkę, żeby żonę do knajpy zabrać. Z jednej strony to fajne, ale z drugiej męczące. Jeszcze jak trafiłeś na takiego, co ci chciał rękę wyrwać z zawiasów, bylebyś tylko dał autograf. Kabaretowe życie.

Wyobrażam sobie, że dziś po takim sukcesie prawie każdy by wyjechał za granicę.

Myślę, że dzisiaj już tak nie. To my wierzyliśmy, że za granicą jest koniec świata, że pana Boga złapaliśmy za nogi. A dzisiaj nie trzeba wyjeżdżać, żeby się rozwinąć jako sportowiec i dobrze grać w piłkę, dobrze zarabiać.

Ale kręcił się koło was jeden menadżer — Willie Renke?

Paru chłopaków skaperował, obiecywał złote góry, ja w pewnym momencie też po cichutku wyjechałem. Spodobało mi się nawet, ale to miało mieć taki sens, że rok czasu mieliśmy poczekać, bo rok karencji, a później jesteśmy wolnymi zawodnikami i podpisujemy kontrakt. Nie zgodziłem się na to, ale paru chłopaków tak. Ci ze Śląska powyjeżdżali, to była ta ekspansja, bez problemu papiery dostali, po niemiecku gadali, to nie był dla nich problem. To nie odbywało się jednak w ten sposób, że 20 jedzie na zgrupowanie, a wraca 15. Nie, przyjeżdżał Renke do Polski, zabierał samochodem i wyjeżdżali.

W każdym razie karier ta kadra nie porobiła. Jedynie Onyszko, Ratajczyk, Wojciechowski...

No i to wszystko, jeszcze niektórzy w drugich ligach pograli, ale mega karierę to głównie Ratajczyk, bo Wojciechowski był w Szwajcarii i Bayernie, ale bardziej na zasadzie „był”.

Nie no, nie wzięliby go do Bayernu, jakby w Szwajcarii tylko był.

No, ale to też nie taka kariera, o której myślano. Szkoda przede wszystkim, że żaden z nas w pierwszej reprezentacji nie zakotwiczył, ale co się w sumie dziwić, jak spojrzeć na medalistów olimpijskich. Też furory nie zrobili. Nie było przejścia z wieku juniorskiego do seniorskiego. Teraz jak przychodzi młody chłopiec do seniorów, to trenuje na zupełnie innych obciążeniach i trenuje krócej. Szkoleniowcy kontrolują czas, by nie były tego za dużo. U nas nikt na to nie patrzył, na sztangach poustawiane ciężary i ile było, to tyle musiałeś dźwigać. W wieku 16 lat miałem pierwszą operację na kolana, po roku drugą. Teraz trenerzy są bardziej świadomi. Choć też różnie bywa – pamiętam kursokonferencję, przyjeżdża gość z B-klasy.

– Kurde, co to za kursokonferencja…
– A co ty chciałeś? – pytam.
– Myślałem, że dadzą rozpiski treningów.
– No, może najlepiej na cały sezon, żebyś nic nie musiał robić?

Przyjeżdża trener ze Sportingu i gość z B-klasy podjarany, bo Sporting gra w pucharach, to on jak dowali taki trening u siebie, to potem wszystkich rywali rozwali. Tyle że tam ćwiczą na równych płytach, a w B-klasie trzeba biec i uważać, żeby nóg nie połamać.

talik2

Któremu trenerowi najwięcej zawdzięczasz. Kaczmarkowi?

Myślę, że tak. No, zdecydowanie Bobo. Będąc w wojsku, zostałem wezwany do sztabu głównego, więc panika – „co nabroiłeś, bo żandarmeria przyjechała?!”. Gość miesiąc w wojsku i go wzywają do sztabu. Pojechałem, patrzę, siedzi Bobo i pułkownik Wiśniewski, on był albo prezesem, albo był w zarządzie Stomilu. Chcieli mnie przenieść, ale ja miałem już załatwiane sprawy chorobowe, więc mówię, że niższą kategorię dostanę i tak do wojska nie wrócę. Mimo wszystko przeszedłem do Stomilu.

Jakim był Kaczmarek trenerem?

Wymagającym. Dał się zabawić, ale jak trzeba było, to człowiek rzygał na treningu. Zebrał fajną grupę, bo był Tomek Sokołowski, Sylwek Czereszewski, ludzie, którzy chcieli pracować. Zaufaliśmy mu, on był dla nas ojcem, panem Bogiem. Wszystko ślepo robiliśmy. Rzygałem jak kot na obozie, on mówił, że spokojnie, pierwszy mecz w ucho, drugi w ucho, a po czwartym nikt nas nie zatrzyma. Ludzie w klubie się bali, miały być wyniki, a tu co? Ale jak się zaczęło, jak zaczęliśmy walić wszystkich… W 60. minucie oni umierali, a myśmy zaczynali wchodzić na wyższe obroty. Nie było różnicy: u siebie czy na wyjeździe, pach-pach.

Na ekstraklasę byliście już chyba za krótcy?

Spuściliśmy Petrochemię jedną bramką. Z perspektywy czasu budżety odgrywały dużą rolę. Myśmy grali właściwie bez kontraktów, w porównaniu do Legii czy innych klubów, to za frytki. Tego się nie przeskoczy, chociaż była ambicja i wola walki, to dochodziły inne sprawy, jak spółdzielnie. Jechało się na wyjazd, sędzia się śmiał, „po co przyjechaliście? Jest protokół, będzie 2:0.” Takie czasy.

Stomil kupował mecze?

Nie wiem. Ja byłem w kościele.

Wiedziałem, że tak powiesz, ale daj spokój, do Wrocławia nie pojedziesz.

Nie wierzę nikomu, kto mówi, że nie wiedział. Nie było takiego zespołu – łącznie z B-klasami – gdzie sędzia nie dostał zgrzewki piwa czy kurczaka z rożna, żeby mecz odbywał się czysto. Wtedy były takie czasy, że sędziemu się dawało po to, by nie przeszkadzał. Oni byli tak nauczeni i tylko czekali. Nie dałeś, to cię skręci za to, że nie dałeś.

Cała drużyna się składała?

Przeważnie wszystko szło z pieniędzy zespołu. Chyba że jakieś kluby miały dodatkowy budżet, czy coś takiego.

Mało zarabialiście, a jeszcze trzeba było sędziemu dać.

Tak, ale nie przegrałeś i szedłeś do kasy odebrać premię. Trochę mniejszą, ale jakbyś przegrał, to byś nic nie odebrał. Na tej zasadzie. Mogę zarobić pięć tysięcy złotych, ale jak mnie sędzia skręci, to nie zarobię nic. Dobra – oddam tysiąc, sędzia weźmie, wiem, że nie przegram, więc zarobię cztery. Straszne czasy. Obstawić ligę w totolotka to nie było szans, bo nie wiedziałeś co będzie.

Rynek bukmacherski miał też już wpływ na wyniki?

Chyba tylko w totolotku była polska liga i angielska, więc jakiejś wielkiej bukmacherki to nie było. Choć ja żyłem w Olszynie, to wiadomo, polskie zadupie, jak w Warszawie się sprawy miały, nie wiem. Ja się dowiedziałem o rynku bukmacherskim, jak już byłem starym chłopem.

Zdarzyło ci się obstawić swój mecz?

Nie, nawet na wygraną. Żeby nie zepsuć sobie kuponu! Lubiłem hokeja obstawić i ligi zagraniczne, bo w polskiej nie byłeś w stanie wytypować meczu. Nie mogłeś dostać cynku, że będzie taki wynik, bo nie było komórek, to kto miał ci dać cynk, miał list pisać? Słuchaj, jedziemy na Zagłębie i wygramy 2:0. No, nie.

Nie miałeś wrażenia, że uczestniczysz w sztuce teatralnej, a nie w wydarzeniu sportowym?

Nie patrzyłem pod tym kątem. Raczej jak o tym słyszałeś, to myślałeś, że dzieje się obok, ale ciebie nie dotyczy, bo ty nie, ty chcesz grać normalnie.

Sam mówiłeś, że sędzia z góry mówił ile będzie.

Wtedy się spinałeś i myślałeś: „kurwa, ja ci pokażę 2:0”.

I co, było 2:0?

No, było (śmiech). Pamiętam jak jechałem z Jeziorakiem do Zamościa. Sędzia się uśmiecha, mówi jaki będzie wynik, pamiętam ryja jak dzisiaj, chuchnął jakąś żytnią… Teraz byś wezwał policję, bo od gościa gorzałą waliło, ale wtedy zasuwałeś i chciałeś mu pokazać. Ale on nie uznał jednej bramki, nie uznał drugiej, na 30 metrze faul się zaczął, to on zrobił z tego karnego, spalonego puścił. Dziękuję. Czyli jednak teatr. Jechałeś 600 kilometrów, a oni się śmiali. Mieli takie żniwa co tydzień. Jeden pojechał do Amiki i dostał kuchenkę, drugi gdzieś indziej i co innego. Ale też nie ma co przesadzać, że tak było w każdym meczu, bo kogo byłoby stać, żeby 34. kolejki obstawić.

Funkcjonują dziś w telewizji ludzie, o których wiesz, że ustawiali mecze?

Są. Mnie to dziwi, jak taki mówi „brzydzę się korupcją”. Siedź cicho, bo wiem, że brałeś.

Podobno też trenerzy brali pieniądze za transfery?

Słyszałem. Nie powiem ci nazwiska trenera, bo nie pamiętam, ale kolega ze Stomilu dostał propozycję z drugiego końca Polski.

– Ile chcesz zarabiać?
– 25-30 milionów.
– Powiedz prezesowi, że chcesz 50, dostaniesz 40, dycha dla mnie.

Na tej zasadzie. Wiesz, patrzysz na to, że chciałeś 30, dostaniesz dychę więcej, to co ci szkodzi, tej dychy mu nie dasz ze swoich.

Ty dostałeś taką propozycję?

Nie, ze mną nie było takich rozmów. Pewnie w światku trenerskim też były rozmowy, że z tym pogadasz, a z tym nie.

talik3

Zanim mi powiesz, że nie piłeś, przeczytam ci historię. Jarek był z zawodu kucharzem i miał imieniny 25 kwietnia. W piątek to wypadło. Zapraszał z tydzień, ale że wróciłem do domu po 23.00, a tam już bibka, mówię – nie idę. Rano miałem wstać gdzieś jechać samochodem. Ale 23.10 pukanie, usłyszał. Miał tak proszący wzrok, że nie śmiałem odmówić, na godzinę, mówię, wlecę. Tam stół pełen potraw najcudniejszych – wszystko sam Jarek pichcił! Namówił mnie na jedno piwo, praktycznie nie piłem już w ogóle, więc odmówiłem, ale goście wymogli – to jedno – mówię OK! Jak to się stało, że wypiłem 10 i wróciłem do domu o 4.00, do dziś nie mam pojęcia! Wstaję o 11.00, głowa pęka. Jeziorak o 15.00 gra mecz z Górnikiem Łęczna – liderem tabeli. Jarek był pierwszym bramkarzem, ale te imieniny – sądziłem – wyleczą trenera z myśli, by go wstawiać. O 13.00 idę na Stare Miasto, z jednego z parkowych lokali wyskakuje Jarek, zaprasza na obiad. Nie w głowie mi to, wchodzę posiedzieć, a tam obiad, piwo dla kurażu, torba sportowa przewieszona – idzie na mecz, choć przyznaje – troi mu się w oczach. Dodaje też, że kilka razy w takim stanie grał i notował znakomite występy. Ale widok nie myli – ma wczorajszą twarz, nie jest z nim najlepiej. Wracam do domu, jak się mecz zaczyna, włączam radio, prowadzący czyta skład, stawiam, że Jarek na ławce, a tu słyszę: „W bramce wystąpi Jarosław Talik!”. O Chryste, myślę – będzie dramat! Potem pisze, że trochę w tym meczu obroniłeś.

Zdarzyło się, wygraliśmy ten mecz 1:0, Leszek Olszewski to pisał, mój sąsiad z Iławy. Drzwi w drzwi mieszkaliśmy w bloku. Wiesz jak to jest, koleżanki z Warszawy przyjechały czy coś… Te pokusy. Szedłeś do knajpy, chciałeś obiad zjeść spokojnie, a jeden lufę, drugi lufę i szło.

Ile razy tak się zdarzało?

Wszystko zależało z kim grałeś i jak się imieniny czy urodziny układały. Każdy pretekst był dobry, niejednokrotnie z drużyną szliśmy na jednego browara, a ktoś mówił – chodź po jeszcze jednym, gdzie się będziemy śpieszyć. Człowiek złapał smaka i poszedł po zewnętrznej, a na drugi dzień umierał na treningu. Ale przeważnie to było po meczu, wróciłeś skądś i wtedy się szło. Wówczas nie było takich treningów technicznych, tylko zawsze wpierdziel, więc jakbyś naprawdę mocno popił, to byś na boisku umarł. Nie byłem święty, ale to też nie jest tak jak mówią, bo szedłem z żoną do knajpy, a ludzie z drugiego końca miasta mówili, że siedzimy i pijemy. Potem to idzie za tobą. Na szczęście to już mam za sobą – człowiek dorósł i teraz skupia się na innych rzeczach. Monika, moja dziewczyna, krótko mnie trzyma.

Były treningi na kacu?

Przeważnie nie, bo mecz był w sobotę, w niedziele wolne i wtedy luz blues. A jak się już zdarzyło, to u Boba czy u świętej pamięci Łobockiego, było pięć milionów kary. Jednak przez miesiąc trener czterech złapał, ale dobry mecz zagraliśmy, to trener wchodził do autobusu czy szatni i mówił, że anuluje wszystko. Chociaż swojego czasu w Stomilu miałem tyle kar, że kupiłem odtwarzacz DVD, radio i dwa telewizory do autobusu. Tu się przydały znajomości typu „dziwki-złodzieje”, bo cały towar oni dostarczyli za bardzo śmieszne pieniądze. Trenera nie obchodziło skąd, trzeba było to dać kierowcy, a on miał na następny wyjazd zamontować w autokarze. Chłopakom się rzuciło hasło, pewnie okradli jakiś sklep, ale kto będzie sprawdzał piłkarzy na kradziony sprzęt. Na tej zasadzie.

Trenerzy potrafili jeździć i was sprawdzać?

Tak. Kiedyś w Olsztynie trener Kaczmarek z Łobockim jeździli i nas szukali. Dwóch ochroniarzy ich zatrzymało na bramce, trzeci zleciał na dół, że przyjechali, to nas na kuchnię do szafek pochowali, potem ich oprowadzili, wszystko pokazali. Trenerzy potem mówią: „my was szukaliśmy, macie szczęście, że nigdzie nie byliście!” Raz jeszcze była taka sytuacja, że wszędzie nas szukali, a nie przyszło im do głowy, że my możemy w domu studenckim siedzieć. Mała knajpeczka, spokój, studenci nie zwracali uwagi, bo większość z nich się nie interesowała sportem i byliśmy incognito.

Mieliście Garaż jak w Warszawie?

Nie, normalnie chodziliśmy po lokalach. Nikogo nie okradłem, piłem za swoje.

A dziennikarze szukali sensacji?

Zdarzało się, że z nami siedzieli i pili. Natomiast nie zdarzyło się, by ktoś na ten temat coś pisnął, nie byli tacy, żeby z tobą siąść i wypić piwo, a pod stołem notuje – „trzecie, czwarte piwo, jak on ma grać?”. To było na stopie koleżeńskiej.

Paweł Zarzeczny mówił, że nie ma prywatnych rozmów z dziennikarzami.

Wiesz jak było, on pracował nawet przy wódce, specyficzny dziennikarz. Z Pawłem rozmawiałem przy wódce, ale to on pił, ja wtedy nie, bo wiedziałem, że to by się ukazało, że pił z jednym z zawodników (śmiech). Pamiętam, przyjechał do Finishparkietu – pierwszego prezesa upił, drugiego, trzeciego, tylko się zmieniali. Ja wiedziałem, kim Paweł jest, tam w Nowym Mieście gość miał kaprys i zrobił piłkę, ludzie nie wiedzieli na jakich zasadach to wszystko działa. Przyjechał stary wyga i powypuszczał ich.

To była chyba twoja końcówka na wyższym poziomie?

Na tym wyższym poziomie tak, bo wtedy to była druga liga. Fajny czas. Nie grałem w piłkę, kolega z Iławy zadzwonił i mówi – gość robi klub, fajnie płaci, robótka na trzy-cztery godzinki. Od okręgówki szliśmy do drugiej ligi. Prezes tak się znał na futbolu, że rozmawiał z Listkiewiczem, pyta się go czy Listkiewicz kojarzy Nowe Miasto, on mówi tak, u was broni Jarek Talik. Prezes się potem pyta – skąd cię Listkiewicz zna?! Ktoś mu mówi: prezesie, przecież on w ekstraklasie bronił. „Co?! Pieprzysz!”. Taki prezes, gościa ściągnął do grania, a nie wiedział, że klient w ekstraklasie łapał.

Ale sukces zrobił.

Tak i chwała takim ludziom, żeby tylko to było na zdrowych zasadach, bo w końcu ktoś powie „a ja was pieprzę” i koniec, klub znika. Sokół Pniewy, pamiętasz? Niech to będzie ustalone na jakiś warunkach z miastem czy gminą.

A ten twój klub w Niemczech, Bonner SC, jak się rozleciał?

Nie mam pojęcia. Jeden klub co się rozpadł w Niemczech, to ja tam pojechałem! Ale fajnie było przez rok, w Polsce się zarabiało dobrze, a tam sześć razy tyle. Jednak wiadomo, robota jest dwa razy cięższa, bo Niemiec jest dwa razy słabszy, a i tak będzie bronił. Będziesz trzy razy lepszy, to będziesz bronił ty. Grałem ze srebrnym medalistą mistrzostw Europy w 1988 roku. Victor Pasulko. On cały czas powtarzał – „Jarek, arbeit, arbeit, arbeit. Widzę, że jesteś lepszy, ale arbeit, żeby trener widział”. Wściekałeś się, bo siedzisz w szatni, trener czyta skład i w bramce Stefan jakiś tam. Wyzywasz go, trener się pyta o co chodzi – „nicht nicht, ty chuju”. Dowiadywał się potem u Viktora co ja mówię, a on udawał, że wszystko okej, że chwalę.

Lubiłem za to tamtejszego prezesa. W piątki na Bundesligę jechaliśmy. Zawsze się z nim o 100 marek zakładaliśmy jaki skład jutro wyjdzie i wygrywałem. Dobrze niemieckiego nie znałem, to nawet mu nie byłem w stanie powiedzieć, że w piątek na treningu nam trener podawał skład! Było parę meczów, że ktoś miał taki grać, że to aż niemożliwe. On nie wierzył i mówi: 200 marek. Ja odpowiadam: niech będzie i 500! Składaliśmy pieniążki w barze i za tydzień odbieraliśmy.

Pewnie inny świat?

Te boiska, bazy… Coś pięknego. Jednak z prawdziwie profesjonalnym sportem to ja się spotkałem w Bałtice Kaliningrad. Sześciu trenerów, iluś psychologów. Spotkanie – siedzimy w szatni, oni mówią, byśmy narysowali zwierzę, którego nie ma. Potem analizy z tego robili. Gdzie ja jestem?! Nic nie musiałeś sam robić. Ja się zapytałem kogoś, gdzie kartkę pocztową kupię, bo chcę wysłać, to on mówił, że mam iść na trening, a on sam kupi. Kupił, podpisałem, poszedł i wysłał. To były czasy Lechii/Olimpii, bo graliśmy z nimi sparing jak byli w ekstraklasie. Pojechaliśmy na niego i musieliśmy grać na dwa kontakty, za trzeci była kara 20 dolarów. Potrafił gość wyjść sam na sam z bramkarzem i zostawiał piłkę. Trzeci kontakt, nawet jakby strzelił bramkę – 20 dolców. Adam Fedoruk do dzisiaj się śmieje, że niektórych to dźwigi jeszcze nie powyciągały z boiska.

Wtedy zaczynała się budować rosyjska piłka – wszyscy pisali, że Wojciech Kowalewski pierwszy pojechał tam, a on był po mnie. 1200 kilometrów na mecz, tyle że tam fajnym systemem grano, bo sobota-środa u siebie, potem sobota-środa na wyjeździe.

Często zmieniałeś kluby, prawda?

3-4 lata maksymalnie w jednym.

Z czego to wynikało?

Szukałem nowych wyzwań albo polityka wchodziła, a ja od niej trzymałem się z daleko. Wolałem odejść do innego klubu niż kogoś za gardło ścisnąć i iść siedzieć.

Aż tak nerwowo było?

Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Wygrywasz mecz na wyjeździe, idziesz podpisać listę po kasę meczową, a gość ci mówi, że zapłacił drużynie przeciwnej. Jak zapłacił? Dzwonisz do tamtego zespołu, do najważniejszych piłkarzy i mówią, że nawet podejścia nie robili, sami czekali, aż przywieziemy pieniądze. Wtedy idziesz do prezesa i opowiadasz wszystko. Robią się obozy, ktoś wierzy, ktoś nie. A gość wiedział, że wygramy i myślał, że nie będzie problemu, bo nikt się nie odezwie. A przecież zawodnicy rozmawiają ze sobą na boisku i widzisz, facet charczy, bo gra normalny mecz. Nie kładzie się, chce wygrać.

Zbierając to wszystko do kupy – te patologie lat 90. i twoją postawę. Rzeczywiście nie osiągnąłeś tyle przez gębę czy jednak coś innego?

Tak mi było pisane i tyle. Nie chcę gdybać, mogło być lepiej albo gorzej. Na meczu z Włókniarzem pękła mi śledziona, mogłem już nie żyć. W drugiej lidze zderzyłem się z Krzyśkiem Baranem bodajże. Chodziłem tak z pękniętą śledzioną cztery dni. Zasłabłem w domu i koledzy mnie zawieźli do szpitala, na imprezę mieliśmy jechać. Ledwo mnie uratowali – oczywiście ludzie połączyli to z alkoholem, że wypadek, że się biliśmy. Tyle wersji co ja słyszałem, nieprawdopodobne. Miałem farta, bo byłem z chłopakami, gdybym położył się spać, to bym się nie obudził. Lekarz powiedział, że pięć minut by mnie przywieźli później, to nawet by mnie nie otwierał. Dwa litry krwi mi z brzucha wypompowali.

talik4

Dzisiaj uczysz juniorów na swoich błędach?

Uczę ich tego, by mieli swoje zdanie, ale zanim trenerowi coś powiedzą, mają się ugryźć w język, dopiero potem, po treningu podejść i pogadać. A nie od razu, na zasadzie: co mi tu trener będzie pieprzył. Ja taki byłem. Dzisiaj mówię im: pomyśl tak, ale dopiero potem wyraź swoje zdanie, nie na gorąco.

Pewnie rodzicom nie dajesz sobie wejść na głowę?

Nie. Jak rodzic coś komentuje, to każe zabierać dzieciaka w piździec z treningu. I więcej nie przychodzić!

ROZMAWIAŁ PAWEŁ PACZUL

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

19 komentarzy

Loading...