Reklama

Wichniarek wraca do Berlina. Ale po co?

redakcja

Autor:redakcja

03 lipca 2017, 10:10 • 5 min czytania 3 komentarze

Jeśli jakiś zawodnik nie cieszy się w klubie X dobrą opinią, zazwyczaj robi wszystko, by ten klub opuścić. I gdy już mu się to uda, robi wszystko, by już nigdy nie wrócić do miejsca, które kojarzy się wyłącznie z traumą. Zupełnie inaczej postąpił jednak Artur Wichniarek, który… w latach 2003-06 okazał się wielkim rozczarowaniem Herthy Berlin, a mimo to i tak dostał drugą szansę w sezonie 2009/10.

Wichniarek wraca do Berlina. Ale po co?

Rok 2009 był dla samego Wichniarka bardzo trudny, nie tylko jeśli chodzi o sytuację w klubie, było o nim głośno również w kontekście reprezentacji. U Leo Beenhakkera właściwie w ogóle nie dostał szansy, bo jak inaczej można określić wędkę po czterdziestu pięciu minutach w spotkaniu z Czechami? Uczciwie oddajmy, że Wichniarek też nie zrobił zbyt wiele, by tę szansę dostać – poczuł się obrażony i napisał pismo, w którym poinformował, że nie życzy sobie powołań do kadry holenderskiego szkoleniowca. – W kulki to można lecieć, ale z juniorami – tak Wichniarek opisywał powody, dla których skończył raz na zawsze z polską kadrą.

Potem pojawiła się szansa powrotu do Herthy, w której delikatnie ujmując nie miał za dobrej opinii. Jaką inną może mieć napastnik, który w ponad czterdziestu meczach w barwach berlińskiego zespołu bramkarza rywali pokonywał czterokrotnie? Artur okazał się niewypałem, ale teraz miał przynajmniej częściowo zmazać po sobie haniebną plamę. Zaczął od budowania lepszych relacji z fanami Herthy, z którymi kilka dni po podpisaniu kontraktu ze stołeczną drużyną poszedł do kina. Wszystkie magazyny sportowe były zaskoczone decyzją zarówno Polaka jak i zarządu „Die Alte Dame”. „Kicker” napisał o nim ogromny tekst, a nawet poświęcili swoją „jedynkę” na transfer „Króla Artura”.

Ten pobyt, choć wiadomo – Wichniarek był na finiszu swojej kariery, nie okazał się ani trochę bardziej owocny niż poprzedni. Artur zdobył jednego gola, ale przynajmniej poprawił swoją opinię w Berlinie, a kibice mogli w końcu używać przy jego nazwisku jakichś superlatywów. Po rocznym pobycie w biało-niebieskiej koszulce napastnik rozwiązał kontrakt, spakował się i wrócił na kilka miesięcy do Poznania. Przed końcem roku jednak zerwał kolejną umowę i postanowił ruszyć znów na zachód. W Ingolstadt ostatecznie nie wystąpił i tam też zakończyła się jego kariera.

Z Berlina wywiózł jednak całą furę wspomnień, tam zresztą osiadł na stałe. Spotkaliśmy się z Arturem jakiś czas temu i oto co opowiadał o czasie w Herthcie (cała rozmowa TUTAJ).

Reklama

Dlaczego sądziłeś się z Herthą?

Mieliśmy pewną umowę z Dieterem Hoeneßem, o której po dwóch latach nie chciał sobie przypomnieć. Chodziło o dużą sumę pieniędzy. Chciałem pójść na sprawiedliwy układ i dostać 50 procent, bo wypełniłem ponad połowę kontraktu, który podpisaliśmy na 4 lata. Chciałem dostać to, co mi się należy i reszty byłem gotów się zrzec. Hoeneß nie chciał o tym słyszeć. Powiedział, że nie dostanę nic. Nie byłem skłonny mu darować, bo niby dlaczego? Mieliśmy też umowę ustną, że kwota za podpisanie kontraktu będzie mi wypłacona dopiero po dwóch latach, Hertha miała wtedy swoje problemy i Hoeneß mnie o to poprosił. Stwierdziłem, że nie ma problemu, proszę bardzo, mogę dostać te pieniądze za dwa lata, bylebym je dostał. Hoeneß nagle stwierdził, że skoro jestem tylko dwa lata, a nie cztery, to te pieniądze mi się nie należą.

– Zaraz, zaraz, ale to pan chce, bym ja odszedł i wręcz mnie do tego zmusza. Ja mogę siedzieć tutaj i dociągnąć sobie ten kontrakt do końca.

Co mi zostało? Trzeba walczyć o swoje nie tylko na boisku, w biznesie, we wszystkim. W Niemczech tak się nie robi, można w Turcji czy w Rumunii, ale nie w Niemczech. Byłem pierwszym zawodnikiem w Niemczech, który poszedł na wojnę z klubem, ale wyszedłem na swoje. To wszystko są rzeczy, które mi pomogły w dalszym życiu i dały doświadczenie, którego za nic nie można kupić.

W Herthcie ogólnie było gorąco, w wywiadzie dla Futbolowni opowiadałeś, że w pewnym momencie poszedłeś bić trenera Huuba Stevensa.

Co to znaczy bić?

Reklama

Ruszyłeś na niego i musieli cię zatrzymywać siłą, więc zakładam, że nie szedłeś na niego po to by przybić żółwia.

No tak, doszłoby pewnie do nieprzyjemnych sytuacji, ale swoją drogą z trenerem Stevensem i jego synem Michaelem mam dziś dobry kontakt. Podpisałem wtedy kontrakt z Herthą rok wcześniej i zanim dołączyłem do drużyny i zagrałem jeszcze cały sezon w Bielefeld. Wszyscy wiedzieli, że przychodzę jako środkowy napastnik. Miałem udany sezon, ale udany sezon miał też Fredi Bobic, wtedy reprezentant Niemiec i wiadomo było, że to Fredi będzie grał na dziewiątce. Trener chciał zachować się fair i wymyślił, że będę jednym ze skrzydłowych. Powiem szczerze: nie do końca wyglądało to tak, jak miało wyglądać. Nie byłem zadowolony z własnej gry. Po jednym z przegranych meczów poszedłem do trenera i sam poprosiłem o to, by mnie posadził na ławce.

– Będę czekał na szansę jako środkowy napastnik. Nie nadaję się na tę pozycję.

Naprawdę wolałeś siedzieć na ławce niż grać na skrzydle?!

Tak. Dokładnie tak. Osłabiałem zespół. Byli w kadrze zawodnicy bardziej predestynowani do tego, by biegać po skrzydle, a trener zapewniał mnie:

– Artur, daj spokój, widzę bardzo duży postęp w twojej grze.

– Tak? Ale ja go nie widzę.

– Zaufaj, widzę. Masz moje poparcie.

Mecz graliśmy w sobotę. Przegraliśmy. W niedzielę, gdy na treningu pojawiło się dużo prasy i ludzi z zewnątrz, Huub Stevens rozstawił nas na boisku treningowym na tych pozycjach na których graliśmy  w poprzednim meczu i podchodził do każdego po kolei i oceniał. Zatrzymał się przy mnie i wypalił:

– A ty jak nie umiesz grać na tej pozycji, to przyjdź i mi to powiedz.

No to ruszyłem do niego i chciałem mu to powiedzieć jeszcze raz, dobitnie, żeby zrozumiał. Na szczęście Zecke Neuendorf mnie zatrzymał, ale to był początek mojego końca w Herthcie.

Najnowsze

Komentarze

3 komentarze

Loading...