Reklama

Kiedyś nie dało się zrobić biznesu bez wódki. Teraz prezesi wolą rozmawiać o butach do biegania

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

06 czerwca 2017, 20:54 • 15 min czytania 2 komentarze

Dwukrotny uczestnik mistrzostw świata na dystansie Ironman na Hawajach. Jeden z najlepszych polskich triathlonistów w kategorii 40+. W przeszłości motocyklista, który w swojej klasie był w dziesiątce najlepszych zawodników w kraju. Od lat działa w biznesie, jest przedstawicielem marki Creative na Polskę. Z Rafałem Hermanem rozmawiamy m.in. o tym, jak godzić uprawianie sportu z uprawianiem interesów, dlaczego ciężki wypadek może być błogosławieństwem i z jakiego powodu kierowca autobusu na Hawajach… chciał mu spuścić manto.

Kiedyś nie dało się zrobić biznesu bez wódki. Teraz prezesi wolą rozmawiać o butach do biegania

Dlaczego ludzie z ustabilizowanym życiem rodzinnym i biznesowym porywają się na coś tak męczącego jak triathlon, i to jeszcze na dystansie Ironmana?

Robią to, bo poszukują w życiu spełnienia i satysfakcji. W pewnym momencie, kiedy wiele rzeczy masz poukładanych – ż żoną jest zajebiście, interesy się spinają – potrzebujesz dodatkowych wyzwań. Jestem zwolennikiem tego, że równowaga w życiu jest niezwykle istotna. Nie można skupiać się np. tylko na pracy. Właśnie poszukując jej dotarłem do triathlonu, który sprawia mi frajdę, bo od dzieciaka lubiłem wysiłek fizyczny, zawsze chciałem być zawodowym sportowcem, a niestety nie wyszło.

No nie do końca – jeździłeś jednak na motocyklu na dosyć wysokim poziomie w wyścigach na torze.

Udało się to zrobić, owszem, ale już w dojrzałym życiu, byłem wówczas w okolicach trzydziestki. Nieźle szło mi w pracy w Creative, ale mimo to poszukiwałem nowego sposobu na promocję marki. Znalazłem sponsora i zacząłem jeździć z teamem Suzuki, potem z Hondą.

Reklama

Nie podśmiewali się z ciebie na torze, że oto pan z korporacji wpadł, żeby sobie postartować?

Przez chwilę tak, ale jak zacząłem robić dobre czasy, to żarty ustały. Nie zdobywałem co prawda medali mistrzostw Polski, ale łapałem się do czołowej dziesiątki, a to już przyzwoity wynik. W pojedynczych startach udawało się nawet stawać na pudle.

Jak wyglądało wtedy twoje życie? Od poniedziałku do piątku pracowałeś, a potem brałeś sprzęt i zapierdzielałeś na wyścigi?

Z grubsza tak. Zdarzało się też np. zapraszać klientów na wyścigi, choćby na torach w Brnie czy w Poznaniu. W ten sposób można było fajnie połączyć interesy ze sportem – ludziom zawsze podobają się szybkie motocykle i hostessy!

Zaliczyłeś na torze jakąś spektakularną kraksę?

Oczywiście. We wspomnianym Brnie stwierdziliśmy z ekipą, że zostawimy miękką mieszankę opon na kwalifikacje, a przede mną był jeszcze jeden trening, wziąłem więc te twardsze. Wiedziałem, że będą miały mniejszą przyczepność, ale lepsze chciałem zostawić na potem, więc zaryzykowałem. Skończyło się tak, że przy wyjeździe na prostą motocykl został „podbity” po czym zacząłem koziołkować. Działo się to przy prędkości około 180 km/h. Na torze wyścigowym to nie jest nic strasznego, bo tam jednak nie ma drzew czy krawężników. Takie historie zdarzają się najlepszym. Marc Marquez potrafił wywrócić się jadąc prawie 300 km/h, a chwilę potem biegł sprintem po kolejny motocykl. Ostatecznie mimo wypadku udało mu się wykręcić najlepszy czas treningu!

Reklama

2006 6 MMP POZNAN 0740

Wyścigi na torze nie są w Polsce mega popularne. Ktoś w ogóle przychodził was oglądać?

W Poznaniu zdarzało się, że mieliśmy po kilka tysięcy widzów. Tyle że to nie byli ludzie, którzy przyjechali popatrzeć jak paru świrów wali dzwony na pełnej prędkości. Nie, w tamtych czasach w niedzielę organizowano obok toru… giełdę samochodową, dużo ludzi na nią wpadało. A jak już zobaczyli, że jest jakaś impreza, to chętnie zasiadali na trybunach.

Dlaczego zrezygnowałeś z motocykli?

Uświadomiłem sobie, że aby móc się rozwijać i jeździć coraz szybciej, to potrzebuję zorganizować na to coraz większą kasę. Rynek na to nie pozwalał, akurat panował kryzys. Nie chciałem stać w miejscu, dlatego uznałem, że pora powiedzieć „pas”. Zanim do tego doszło, zacząłem trochę biegać. Uznałem, że jestem za gruby jak na zawodnika klasy 600 i że zrzucenie paru kilogramów dobrze mi zrobi. Tak mi się to spodobało, że pobiegłem pierwszą piątkę, ze swoim wspólnikiem Marcinem Kindlerem. Mieliśmy na niej straszny czas, coś koło 35 minut, ale stary, jacy my byliśmy happy! Ważyłem wówczas około sto kilo, uznałem, że jak na takiego klocka to dobry wynik. Szczególnie, że byłem gościem, który od rana do nocy siedział w pracy, a jak z niej wychodził, to  głównie na spotkania służbowe. A tam wiadomo – lało się sporo wódy plus jadło co popadnie, nikt nie liczył kalorii.

Tak się w Polsce dobija ważne deale.

Powiem ci, że już niekoniecznie. Sporo się zmieniło. Mam wrażenie, że teraz im wyższy poziom spotkania, tym więcej gada się podczas niego o sporcie. Prezesi i dyrektorzy lubią sobie porozmawiać o tym, jaki zegarek jest najlepszy na zawody, w których butach warto biegać i tak dalej. Przy takich konwersacjach raczej nie wypada pić (śmiech). Kiedyś biznesu bez wódki po prostu nie dało się zrobić.

Wracając do biegania – wkręciłem się w nie coraz mocniej. Po wspomnianej piątce wystartowałem na dyszkę, zrobiłem też półmaraton, pojechałem na obozy z Małgosią Sobańską, do dziś rekordzistką Polski w maratonie, i jej trenerem, Piotrem Mańkowskim. Dotknąłem sportu na najwyższym poziomie, to mnie wciągnęło. Z czasem zaczęło iść mi na tyle dobrze, że złamałem w maratonie magiczną dla amatora granicę trzech godzin, mój najlepszy wynik to 2:52, zrobiłem go już za czasów triathlonowych. W osiągnięciu takiego rezultatu pomogły mi też książki Jurka Skarzyńskiego (polski lekkoatleta – red.). Usystematyzowały mój trening, jechałem według jego planu, który okazał się skuteczny.

Jak doszło do tego, że zdolny biegacz-amator i były motocyklista zainteresował się triathlonem?

Pewnego dnia rano wziąłem do ręki magazyn „Bieganie” i zacząłem szukać w nim imprezy, w której warto wystartować. Wyczytałem w nim, że jest coś takiego jak triathlon, zawody odbywają się w Suszu, może w nich wziąć udział 150 osób. To był czwartek lub piątek. Stwierdziłem, że skoro impreza jest w weekend, a ja mam rower, potrafię pływać i lubię biegać, to dlaczego by nie spróbować? Opowiedziałem o tym pomyśle mojej Małgo. Uznała, że nie damy rady, bo akurat zamykaliśmy wtedy biuro i byliśmy umówieni z jakimiś ludźmi, że zabiorą z niego meble. Pojechałem więc na to spotkanie i jak pojeb nosiłem te szafy i biurka z trzeciego piętra do ich samochodu, byle tylko szybko załatwić sprawę i móc pojechać na Mazury. Wszyscy patrzyli na mnie i myśleli: co to kurde za gość, co on wyprawia? No ale zdążyliśmy dzięki temu do Suszu. Dojeżdżam na miejsce i słyszę, że za późno przyjechaliśmy, że jutro nie da się wystartować.

– A ile macie zapisanych osób?

– 149?

– No właśnie, to jedno miejsce jest wolne, akurat dla mnie!

W końcu stwierdzili, że OK, ale muszę mieć aktualne badania. Wtedy organizatorem zawodów był Piotrek Netter. Zobaczył jak bardzo jestem napalony na start i zadzwonił do jakiejś babki, chyba swojej cioci, która była lekarzem. Kobita zgodziła się mnie przyjąć, specjalnie po to otworzyła przychodnię. Zmierzyła tętno i ciśnienie, uznała, że jestem zdolny do uprawiania triathlonu. Zapisali mnie i jest bomba!

Rano patrzę, a tam wszyscy ubierają się w jakieś gumowe kombinezonki. Trochę się wystraszyłem, pytam kogoś: „Dlaczego w tym płyniecie, co w tej wodzie będzie się działo?!”. Ja to chciałem płynąć w kąpielówkach, bo przecież czerwiec i gorąco (śmiech). Wytłumaczyli mi, że nie mam w nich szans na dobry wynik. Okazało się, że na miejscu jest stoisko z piankami. Wtedy nikt za bardzo z nimi nie kombinował, były dwa rozmiary, brało się jeden i tyle. Nie czułem się w niej komfortowo, trochę mnie przyduszała przy szyi. Ale jeszcze weselej było na rowerze, na który wziąłem kurtkę, bo uznałem, że jak wyjdę z wody to będzie mi zimno. Wyglądałem jak Batman w tej wiatrówce, spociłem się w niej, że hej. Falowała za mną przez całe 90 km, ale mimo to twardo wytrzymałem. Na trasie ludzie cały czas dawali mi rady jak przetrwać, uznali mnie pewnie za wariata, ale takiego pozytywnego, zajaranego triathlonem, dlatego pomagali jak mogli. Atmosfera była wtedy kapitalna. Po zejściu z kolarzówki czułem się bardzo dobrze, więc bieganie poszło mi jak z płatka. Zawody skończyłem mniej więcej w połowie stawki, satysfakcja była olbrzymia no i oczywiście zakochałem się w triathlonie.

Jakie poczyniłeś kroki, by podnieść swój sportowy poziom?

Uznałem, że muszę porządnie nauczyć się pływać. Wziąłem indywidualnego trenera, Zbyszka Mazurczyka, który bardzo pomógł mi na początku poprawić technikę. Zacząłem też dużo czytać o treningu kolarskim i wprowadzać nowinki techniczne. Miałem dobry background – przewinąłem się przez różne studia, m.in. przez biotechnologię i AWF, więc takie rzeczy jak metodyka treningu czy fizjologia wysiłku miałem w małym palcu. Zainwestowałem wtedy konkretną sumę dziesięciu tysięcy złotych w pomiar mocy na rowerze. Wówczas prawie nikt w Polsce nie wiedział co to jest, ale ja czułem, że to bardzo ważne dla poprawy kolarskich wyników. Kolejne lata pokazały, że miałem rację.

Słyszałem, że kupiłeś swoją pierwszą poważną kolarzówkę w dosyć nietypowych okolicznościach.

Prawda. Wpadłem do Las Vegas jako przedstawiciel Creative na targi elektroniczne. W Stanach okazało się, że rowery są tam dużo tańsze niż u nas. Znalazłem wtedy Cervelo P3 za które zapłaciłem… mniej niż za wspomniany miernik mocy. Wspominam ten sprzęt z sentymentem – to właśnie na nim zakwalifikowałem się po raz pierwszy na mistrzostwa świata na Hawajach. To był Frankfurt, 2011 rok.

Jak wspominasz Konę?

Kojarzy mi się z przyjaznymi, uśmiechniętymi i wyluzowanymi ludźmi. Mi tego luzu zabrakło tuż po przylocie. Zobaczyłem autobusik, który zabiera ludzi do miasta i jak przystało na walniętego Europejczyka z korporacji ruszyłem ku niemu co sił w nogach. Prawą stopę włożyłem w drzwi, krzyczę do kierowcy, żeby nie zamykał, a on, w tej hawajskiej koszuli, patrzy na mnie jak na idiotę i mówi: „Daj spokój, przyjadę za jakiś czas i cię wezmę. Tym kursem nie jedziesz, musisz się uspokoić, musisz odpocząć, oddychaj świeżym powietrzem.” Odpowiedziałem, że nie, że muszę jechać tym, więc facet się wkurzył. Powiedział, że jak nie przestanę się zachowywać jak idiota, to mnie pacnie. Podziałało, wystraszyłem się i automatycznie uspokoiłem (śmiech). Ciśnienie ze mnie zeszło, za jakiś czas ten sam gość podjechał, spojrzał na mnie i powiedział: „Jest OK, możesz wsiadać”. To była fajna konfrontacja europejskiego pędu z hawajskim luzem.

Z mistrzostwami w 2011 roku kojarzy mi się coś jeszcze: idę sobie z rowerem do strefy zmian koło jakiejś dziewczynki, nagle otacza nas tłum fotoreporterów. Zaczynają robić zdjęcia, pomyślałem: nie wiedziałem, że jestem aż tak sławny na Hawajach (śmiech). A tak serio – to była Chrissie Wellington, wielka mistrzyni triathlonu. W naszym sporcie fajne jest to, że największe gwiazdy są w nim na wyciągnięcie ręki. Kiedyś biegłem we Frankfurcie ramię w ramię z mistrzem świata Janem Frodeno. Co prawda on miał jedną pętle mniej do zrobienia, ale i tak było fajnie, chociaż jak do niego zagadywałem nie był chętny, by odpowiadać, chyba nie miał już sił.

62_m-100756826-FT-1701_000124-6832513

W tym miejscu warto dodać, że równolegle z rozwijaniem triathlonowej pasji pracowałeś w firmie.

Tak i nadal miałem dużo zakrapianych kolacyjek. Nie chciałem jednak pić, żeby forma nie spadała, dlatego zacząłem oszukiwać podczas imprez.

Jak?

Patentów jest kilka. Ja brałem do ust shota czystej wódy, który teoretycznie popijałem sokiem. Teoretycznie, bo tak naprawdę wypluwałem wtedy alkohol do szklanki. Co jakiś czas prosiłem kelnerów o zmianę soku i w taki sposób zabierali mi ze stolika te procentowe bomby. Przeważnie się udawało, ale pamiętam taką sytuację: późna noc, zabawa na całego, nikt już nie zgarnia szklanek. Nagle do mojego stolika podbiega z parkietu koleżanka – spocona, zmęczona tańcem. Spragniona chwyta więc sok, bierze dużego łyka i momentalnie robi się czerwona na twarzy. Nie spodziewała się takiej ilości wódy, dobrze, że nie puściła pawia. Generalnie jednak ten system się sprawdza, mi uratował wiele razy życie. Ludzie nie mieli pretensji, że z nimi nie piję, a ja z kolei następnego dnia po takiej zabawie spokojnie dawałem radę iść na trening.

Szło ci na tyle dobrze, że wywalczyłeś kolejną kwalifikację na MŚ – tym razem w 2015 roku. Wymyśliłeś, aby wszyscy Polacy wystartowali tam jako „Ironman Polish Team”.

Chciałem zjednoczyć rodaków. Kiedy poleciałem tam cztery lata wcześniej, załamałem się – była garstka ludzi z Polski, każdy ubrany jak tylko chciał, na tle Niemców czy innych krajów wypadliśmy mizernie. Uznałem, że warto to zmienić, sprofesjonalizować i np. mieć takie same stroje. Wyszło fajnie – na paradzie narodów, odbywającej się kilka dni przed startem, wyglądaliśmy zawodowo, dostaliśmy od widzów bardzo pozytywny feedback. Nie tylko od tych na Hawajach, ale również od mieszkających w Polsce – na mistrzostwa zaprosiłem dziennikarza Łukasza Grassa, który zrobił kilka świetnych filmików, dostępnych do dziś na Youtube.

Tamten start uświadomił mi ważną rzecz: ciężko zrobić dobry wynik na Hawajach, gdy kwalifikujesz się do nich w lipcu. MŚ są w październiku, to za krótka przerwa, by zbudować dwa szczyty formy. Dlatego też w tym roku wystąpiłem na Ironmanie w Afryce na początku kwietnia. Zdobyłem tam slota, potem trochę odpocząłem, teraz znowu jestem w pełnym treningu. Liczę, że dłuższa przerwa między tak długimi zawodami sprawi, że jesienią na mistrzostwach wreszcie rozmienię 10 h na drobne. Wiadomo, że na Hawajach to nie jest prosta sprawa, bo to najtrudniejsze zawody na świecie.

Jak przygotować się w Polsce do Ironmana, który odbywa się wczesną wiosną?

Podstawą jest zaprzyjaźnienie się z trenażerem i taśmą do biegania. Mi owszem, udało się wyjechać w grudniu na obóz na Teneryfę i w marcu na Wyspy Kanaryjskie, ale poza tym trenowałem głównie w domu i w siłowni. Do tej pory nie lubiłem tego, ale teraz to się zmieniło. Ostatnio byłem we Francji, ładna pogoda, ciepło, a mi… brakuje trenażera. Treningi na nim są konkretne, poza tym nie traci się czasu na dojazd na zajęcia i powrót z nich. Jestem w stanie jechać na rowerze w miejscu 5-6 h i daje radę psychicznie, choć jeszcze kiedyś wydawało mi się to nie do pomyślenia. Przy lżejszych treningach pomagają seriale i filmy, ale w momencie, w którym zaczyna się walka – jedziesz na zadane waty, które musisz utrzymać – nie możesz skupić na obrazie, co najwyżej włączasz dynamiczną, pobudzającą muzykę.

Jak pogodzić długie treningi i pracę z udanym życiem rodzinnym? Wiem, że wielu triathlonistów ma z tym problem.

Byłem kiedyś na wykładzie najlepszego trenera świata, Bretta Suttona. Powiedział ważną rzecz: że trenowanie do Ironmana powinno się zacząć od ustalenia tego z żoną. Jest w tym dużo racji. Ja miałem trochę szczęścia, bo moja Małgo zaakceptowała triathlon od razu. Jakim cudem? Uznała, że to dużo bezpieczniejszy sport niż motocykle. Cieszyło ją, że nie jeżdżę po torze kilkaset kilometrów na godzinę, nigdy nie była tym specjalnie zachwycona. Poza tym małżonka jest zadowolona, bo dzięki dyscyplinie, którą uprawiam, dużo podróżujemy. Zresztą umówmy się – niejeden triathlonista używa fajnych wycieczek na zawody jako argumentu mającego przekonać wybrankę serca do swojego sportu (śmiech).

IM South Africa_finish4

Jeden z najlepszych polskich triathlonistów Marcin Konieczny chciałby na Hawajach zdobyć mistrzostwo w kategorii do lat 50. Wyznaczyłeś sobie podobny cel?

Walka o medale w jakiejkolwiek kategorii nie jest tam łatwa. W tych starszych startuje wielu eks-zawodowców, będących nadal w doskonałej formie. Gościom, którzy wstali od biurka w korpo, tak jak ja, ciężko z nimi rywalizować. Pamiętaj też o tym, że poziom triathlonu w ostatnich latach bardzo mocno się podniósł, co widać też w Polsce. Tym sportem jara się coraz więcej ludzi, więc siłą rzeczy wyniki idą w górę. Ale generalnie nie przekreślam swoich szans. Chciałbym zostać mistrzem świata, tylko jeszcze nie wiem w jakiej kategorii, nie mam tak doprecyzowanych planów jak Marcin (śmiech).

78_m-100756826-FT-1701_020218-6832529

Podoba ci się, że triathlon stał się taki modny?

Tak, bo w końcu niemal każdy w naszym kraju wie o co w tym sporcie chodzi, nie muszę więc tłumaczyć ludziom, że ja tak naprawdę nie biegam na nartach z karabinem (śmiech). Z drugiej strony patrząc – niektóre imprezy w Polsce są robione tylko po to, żeby zarabiać kasę, na zasadzie: nie muszę się starać, bo ludzie i tak przyjadą. Nie podoba mi się to, ale w sumie lepiej, że dyscyplina ma takie problemy, niż jakby była kompletnie nieznana i każdy miałby ją gdzieś.

Są ludzie, którzy uważają triathlonistów za lanserów. Sam mam kilku znajomych, od lat chadzających do siłowni, którzy wyśmiewają ten sport.

Zawsze znajdą się tacy, którzy będą patrzyć krzywo na to, że ktoś ma fun z tego co robi. Żyjemy w kraju, w którym przy każdej okazji znajdzie się hejter wyśmiewający daną rzecz. Tacy jesteśmy, daleko nam pod tym kątem do Niemców czy Brytyjczyków, doceniających triathlon i wspierających swoich zawodników. Ja w ogóle nie rozumiem ludzi obrażających tych, którzy się ruszają. Jeśli uprawiasz sport, obojętnie czy to triathlon, badminton czy squash, jest to fajne i tyle. To są proste, małe rzeczy, które dają człowiekowi dużą satysfakcję, które pozwalają zrzucić wagę i czuć się lepiej. Po cholerę z tego kpić?

Jeszcze coś – wiele osób przychodzi do triathlonu, gdy osiągnęło już coś w życiu. Mają odchowane dzieci, kupę kasy, rozkręcony biznes, mogą kupić sobie najdroższy, najbardziej wypasiony sprzęt. Ale pewnych rzeczy nie pozyskają za pieniądze, mianowicie dobrych wyników. Żadne buty nie pozwolą ci złamać trzech godzin w maratonie, o ile nie będziesz ciężko trenował. Rower nie da ci zajebistego czasu, jeśli nie spędzisz na nim wielu godzin. Dlatego apeluję, żeby doceniać tych, którzy coś osiągnęli w tej dyscyplinie, uwierzcie, że wylali tysiące litrów potu, aby mieć wyniki.

Na koniec spytam, czy po tylu latach ciężkiego treningu nie czujesz znużenia?

Nie, bo jakiś czas temu miałem cały sezon odpoczynku. Z przymusu. Jechałem sobie w maju na motocyklu po drodze i miałem wypadek w efekcie którego złamałem nogę. Myślę sobie, że to był sposób pana Boga na to, żeby mną potrząsnąć. Ja wtedy naprawdę przeginałem – trenowałem po nocach albo nad ranem, żeby tylko pogodzić to z robotą. No i właśnie kiedyś śmigałem na spotkanie biznesowe, a tu nagle wyjechała mi koparka i bum, nieszczęście gotowe. Przyszedł czas na zwolnienie, ale i refleksje, uświadomienie sobie jaki sport jest dla mnie ważny. Kiedy masz gips założony po jaja, zaczynasz doceniać to jak wielkim szczęściem jest możliwość normalnego ruchu. Nawiasem mówiąc – oczywiście po jakimś czasie nie wytrzymałem i go rozciąłem, mimo protestów lekarzy. Założyłem ortezę i poszedłem „biegać” z kulami. Doczłapałem się do Łazienek z wielkim bólem i napuchniętą nogą. Miałem łzy w oczach z radości, że jestem w parku, w którym normalnie robię trening. Po takich doświadczeniach dużo łatwiej wyjść z domu. Czasem jak mi się nie chce ćwiczyć, przypominam sobie siebie tuż po wypadku. Za każdym razem działa: doceniam to, że jestem zdrowy i błyskawicznie ruszam dupę.

ROZMAWIAŁ KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Archiwum prywatne Rafała Hermana

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Piotr Rzepecki
3
Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Komentarze

2 komentarze

Loading...