Reklama

Nieznośna lekkość pierdolnięcia

redakcja

Autor:redakcja

29 maja 2017, 04:50 • 41 min czytania 35 komentarzy

Janusz Basałaj to jeden z najbardziej wpływowych ludzi polskiej piłki. Jego biblią „Ojciec chrzestny”, którą czyta jako książkę o honorze i zasadach, którym musi hołdować każdy mężczyzna. Zaczynał jako goniec w nocnej redakcji Przeglądu Sportowego, by wkrótce szefować sportowi w Canal+, sportowi w TVP, współzakładać Orange Sport Info, prezesować Wiśle Kraków. Wychował mnóstwo topowych dziennikarzy, od Smokowskiego i Twarowskiego, przez Kołtonia i Nahornego, po Święcickiego i Wiśniowskiego. 

Nieznośna lekkość pierdolnięcia

Dlaczego Mateusz Borek nie zapowiadał się na topowego komentatora? Jak uprawiało się propagandę sukcesu w korupcyjnych czasach ligi? Czego nie znosi w dzisiejszym Canal+? Dlaczego dziennikarze mają „nieznośną lekkość pierdolnięcia”? O co chodziło w „konflikcie” ze Szpakowskim? Co czuje człowiek, gdy cały stadion skanduje „Basałaj spierdalaj”? Dlaczego w małżeństwie przydają się zasady z judo? Zapraszamy.

***

W domu w podsuwalskich Raczkach było wesoło, niczego nie brakowało, rodzice byli bardzo zapobiegliwi. Mam pięcioro rodzeństwa, tata pracował w banku, mama w gminnej spółdzielni, po pracy były jeszcze prawie dwa hektary do obrobienia. Z dzieciństwa pamiętam wielkie poniemieckie radio, przez które zachorowałem na sport. Ojciec zaczynał i kończył dzień słuchając radia Wolna Europa, ja słuchałem kronik sportowych i relacji, które niesamowicie rozwijały wyobraźnię. Ojciec też był kibicem, uwielbiał boks. Bardzo dużo czytałem o sporcie i zawsze wiedziałem, że Raczki to nie miejsce, gdzie zostanę, choć dzieciństwo tam wspominam sielankowo.

Ale w Polonii Raczki nie udało się zadebiutować.

Reklama

W przeciwieństwie do moich braci. Ja miałem najmniej talentu. Byłem gruby, w okularach…

Stosowano wobec pana zasadę „gruby na bramkę”?

Nie, bo ja często miałem piłkę, a kto ma piłkę ten rządzi. Grałem na obronie albo w pomocy. Strasznie faulowałem. Piłka mogła przejść, zawodnik nigdy. Jakby pan spytał Bogdana, mojego brata, to on do dzisiaj może kości liczyć po moich ostrych wejściach. Kochałem to, ale wiedziałem, że piłkarzem nie zostanę – Bozia nie dała talentu. Postanowiłem na polu sportowym zaistnieć w inny sposób. W siódmej klasie podstawówki pani zadała temat – kim dzieci chcecie zostać? Napisałem, że dziennikarzem sportowym. Skoro tak sobie wymyśliłem, to dalsza część mego żywota była naturalną konsekwencją. Czasem żartuję, że nie każdy może o sobie powiedzieć, że spełniły mu się marzenia czternastolatka. Nie miałem pazerności, że chcę koniecznie zostać dziennikarzem, ale powoli, spokojnie, realizowałem kolejne etapy.

Do redakcji Przeglądu Sportowego trafił pan jednak stosunkowo późno, bo w wieku dwudziestu pięciu lat. Co pan robił w międzyczasie?

Po maturze poszedłem na prawo do Poznania. Starsza siostra mnie namówiła, kończyła tam ekonomię. Chodź na prawo, fajne studia! Guzik fajne. ,,Szkółka” straszna. Jedyne co fajne, to że działałem w radiu studenckim i chodziłem na Lecha. Wytrzymałem dwa lata, potem miałem półtora roku przerwy. Byłem na Śląsku. Trochę się przed wojskiem ukrywałem. Pracowałem. Rozwoziłem towary do sklepów, chodziłem na Ruch, Szombierki, Górnika, do dziś lubię śląskie klimaty.

Jak to ukrywał się pan przed wojskiem?

Reklama

Skoro mnie skreślili z listy studentów, to kamasze. Pomyślałem sobie: wojsko? Po co? Szkoda zdrowia i życia. Dałem dyla na Śląsk.

Ścigali pana?

Pytali ojca: gdzie syn? Ojciec odpowiadał: nie wiem! Ma dwadzieścia dwa lata, dorosły jest. Ja wiem gdzie on jest? Zanim WKU mnie znalazło, znowu byłem studentem, kierunek – dziennikarstwo i nauki polityczne. Na studiach podczas szkolenia wojskowego major Grygiel powiedział: a jak obywatel student skończył dwadzieścia osiem lat i do sylwestra tego roku wojsko go nie powoła, to wojsko może obywatela studenta pocałować w tak zwaną dupę. No i rzeczywiście miałem dwadzieścia osiem lat, byłem już redaktorem, to tak kombinowałem, żeby wojsko do mnie nie dotarło. W sylwestra 86′ bawiłem się świetnie.

Poczuł pan ulgę?

Trochę tak, chociaż Paweł (Zarzeczny – przyp. red.) wojsko odsłużył na Legii i myślę, że dzięki koneksjom redaktora naczelnego „PS”, Łukasza Jedlewskiego, też bym tam trafił. Może byśmy na jednej kompani jak dwa szwejki urzędowali z Zarzecznym? Nie ma żadnej ideologii w moim unikaniu wojska: nie jest tak, że jestem pacyfistą, nie robię z siebie też weterana walki z komunistycznym wojskiem. Nic z tych rzeczy, po prostu uważałem, że do niczego mi się to nie przyda. Czasem się śmieję, że studiowałem brutto dziesięć lat. Pamiętam ówczesny teść śmiertelnie się na mnie obraził. Uważał, że trzeba szybko skończyć studia i w ogóle mieć tzw. poważny zawód. Dla niego dziennikarstwo sportowe było szemrane. Jak można jeździć za tymi durniami, co w krótkich majtkach kopią piłkę? Ale dla mnie to był cały świat.

Pokutuje opinia, że dziennikarstwo jest najgorszym kierunkiem studiów jakie może wybrać marzący o dziennikarstwie.

Myślę, że trochę tak. Mieczysław Rakowski powiedział: dziennikarstwa nie nauczysz się na studiach. Poszedłem na proseminarium dziennikarskie, ale tak redaktor Leszczyński z „Trybuny” przynudzał, że wyszedłem w przerwie. Zająłem się politologią i tam przyjemnie się studiowało. Za komuny było pięć gazet, trzy programy radiowe, jedna telewizja. Studia dziennikarskie dawały niepowtarzalną szansę odbycia stażu w jednym z tych mediów. Ta droga do zawodu być może była elitarna, natomiast ja wybrałem inną, praktyczną – zostałem gońcem w redakcji nocnej Przeglądu Sportowego. Nie miałem z tym problemu, bo ja generalnie nie mam problemu z życiem i tym co życie oferuje, nie szukam kwadratowych jaj i problemów. Pracę zaczynałem o dziewiętnastej, kończyłem o drugiej. Z akademika na Żwirki i Wigury miałem trzy przystanki autobusem, wszyscy pracownicy redakcji nocnej mieli też przywilej bycia odwożonym wynajętą przez „PS” taksówką. Często woziłem do akademika tzw. szczotki, czyli próbne kolumny, już odbite. Czekał na mnie Rafał, mój kolega z akademika, dziś redaktor Nahorny. Mówił z emfazą: jestem drugi, co w Polsce czyta Przegląd Sportowy! W rzeczywistości był trzeci, po mnie i jeszcze dyżurnym. Te szczotki strasznie brudziły farbą drukarską, jak ktoś nie uważał, wymazał się strasznie, a to ciężko schodziło.

Pamięta pan swój pierwszy dzień w Przeglądzie?

Przyszedł redaktor Tomek Wolfke – późniejszy wicenaczelny – i oprowadził mnie po redakcji i drukarni. Przedstawił mnie: to jest Janusz, nasz nowy nabytek. I tak się zaczęło. Zobaczyłem jak się robi gazetę, od momentu, gdy redaktor zapisze kartkę papieru, przez obróbkę, po drukarnię, gdzie tekst trafiał na gorący skład. Bardzo mi się to podobało – na „Przeglądzie” się wychowałem, a nagle jestem w samym cyklu produkcyjnym.

Najdziwniejsze co pan jako goniec musiał dostarczyć?

Piotrek Górski w 84′ zrobił wywiad z Jackiem Bierkowskim, znakomitym szablistą, późniejszym prezesem związku szermierczego. Był to rok, w którym za dużo powiedzieć nie można było, tymczasem Bierkowski mówił bardzo odważnie o ówczesnej sytuacji politycznej. Sekretarz Janusz Nowożeniuk koło ósmej wieczorem powiedział do mnie: kolego, weź taksówkę i wieź gazetę do cenzury. Każdą gazetę musiała wtedy zatwierdzić cenzura, czyli „Urząd ochrony prasy”. Wsiadłem do auta, zawieźli mnie, wróciłem do redakcji, odbyłem dyżur. Następnego dnia wielka burza. Wywiad poszedł. Co się okazało: zwykle zawoziliśmy gazetę o dziesiątej, ale ja zawiozłem ją wcześniej i trafiła do jakiejś pani, która popatrzyła ze wstrętem, że chodzi o sport i od razu podbiła pieczątkę. Chyba straciła potem pracę. U nas problemy miał sekretarz i autor, którego naczelny Jedlewski wybronił. Do dziś nie wiem czy Bierkowski był taki odważny czy powiedział co powiedział wiedząc, że i tak tego nie puszczą.

Tygodnik Powszechny, gdy odmówił wydrukowanie nekrologu Stalina, na trzy lata został zawieszony. W takich pismach cenzura miała sporo roboty, ale u was?

Krzysiek Bazylow pojechał na reportaż do Orzysza. Napisał: Wojskowy Klub Sportowy Śniardwy. O dwunastej, gdy zamykaliśmy gazetę, telefon z cenzury. Nie możemy tego puścić. Nie możemy pisać, że w Orzyszu jest klub wojskowy, bo ujawnimy wrogowi, NATO, że tam jest jednostka. Tylko trzy kluby były z tego zwolnione – Legia, Zawisza, Śląsk. To absurdalne ingerencje. Kiedyś, gdy z Polski drapnął Kozakiewicz, naczelny Łukasz Jedlewski napisał takie zdanie w felietonie: „Gest, który pokazał w Moskwie Kozakiewicz, wzbudził powszechne sympatię. Jego ostatnia ucieczka do RFN na pewno nie”. No i się zaczęło. Odebrałem telefon, że nie możemy tak pisać. Pełniłem nocny dyżur, już jako redaktor, musiałem zadzwonić  do redaktora Jedlewskiego.

– Halo! Panie Łukaszu, przepraszam, ale dzwonią z cenzury o to ostatnie zdanie.
– Tak cholera myślałem, że się przyczepią.

I wspólnie z Jedlewskim musieliśmy końcówkę zmienić. Poszło bez słów, z których między wierszami wynikało, że symbol Kozakiewicza zjednał mu sympatię w kraju, co oczywiście było prawdą. Ja widziałem co się dzieje za oknem, ale te ingerencje cenzorów bardziej śmieszyły.

Miałem przyjemność w tym roku porozmawiać z Pawłem Zarzecznym. Opowiadał mi, że w redakcji „Piłki Nożnej” nie wylewało się za kołnierz. Jak było w Przeglądzie?

Redaktor Jedlewski miał misję wyeliminowania nadużywania alkoholu w redakcji. Pilnował tego bardzo. Chociaż pamiętam 86′, finały mundialu, godziny nocne, oglądamy mecz w grupie kolegów. Wpada z niezapowiedzianą inspekcją redaktor Jedlewski, flaszka stała pod moim krzesłem. Zobaczył, zabrał, spojrzał groźnie, do tematu nie wracał. Wiedział, że nie ja byłem prowodyrem sytuacji. W „Piłce Nożnej” panowała inna atmosfera, bo robiąc tygodnik nie masz codziennego wymogu oddania wieczorem gazety. Jakby wszyscy się u nas zabawiali, gazeta mogłaby nie wyjść. Chociaż było różnie na dyżurach, bo ludzie są tylko ludźmi. Gdzieś tam ta gorzała była w tle, ale nie jako najważniejsza. Paweł notabene był w Przeglądzie na stażu. Szybko wszystkim oznajmił, że zna się na wielu rzeczach lepiej niż starzy redaktorzy (śmiech). Myślę, że Paweł był mądrym człowiekiem i wiedział, że w tygodniku mniej się narobi niż w codziennej gazecie.

Jak to się stało, że z gońca awansował pan na redaktora?

Czułem, że potrafię coś napisać. Obserwowałem Tomka Jagodzińskiego, który pierwszy tekst tworzył siedem godzin, bo nie umiał pisać na maszynie. Siedział i walił w klawisze „łup, łup”! Myślałem: Jezu, jak on się męczy. Koledzy starsi podchodzili do Tomka: słuchaj, zaraz zamykamy gazetę. Zdążysz? W moim przypadku ówczesna żona, koledzy i bliscy pytali: czemu ty w zasadzie nie piszesz? Umiesz, jesteś oczytany, znasz się na sporcie. Ale mi się nie spieszyło, miałem duży spokój. Dopiero po dwóch latach poszedłem do redaktora Cergowskiego: panie Leszku, chciałbym odbyć staż w gazecie, jako dziennikarz. Mój pierwszy mecz ligowy to Śląsk – Górnik. Na boisku Tarasiewicz, Prusik, Rudy, Urban, Iwan, Komornicki. Piętnaście minut po meczu nadałem przez telefon sprawozdanie. Dzwoniło się do pani Jadzi z sekretariatu i dyktowało maszynopis. Na drugi dzień przyjechałem z Wrocławia. Redaktor Skórzewski zagadnął: młody, największa zaleta, to że nadałeś piętnaście minut po meczu. Kropka. Najkrótsza, najlepsza recenzja. Byłem świadom, że to nie dzieło noblowskie. Potem poleciało. Znałem francuski, to też pomagało.

Skąd znajomość francuskiego?

W liceum w Suwałkach wykładał profesor Smagacz, polonus, który urodził się we Francji w rodzinie emigrantów I wojny światowej, potem walczył pod Narvikiem, w obozie jenieckim poznał Polkę. Za nią wrócił do Suwałk. Niesamowite, porzucić słodką Francję, wybrać Suwałki, ale widać tak było mu pisane. Pod koniec lat osiemdziesiątych jeździłem też do Francji na winobranie. To był prawdziwy uniwersytet lingwistyczny. Czytałem wtedy France Football, L’Equipe, napisałem parę tekstów na podstawie wydawnictw francuskich, co się nazywało – jak to mawiał śp. Romek Hurkowski – przeżynką. Redaktor Jedlewski w pierwszej chwili nie chciał mnie w dziale piłkarskim, o którym marzyłem. Musiałem pół roku terminować w dziale reportażu.

Dział reportażu nie brzmi źle.

Jeździłem wtedy na przykład pod Przemyśl opisać aferę sprzedaży meczu za dwie skrzynki wódki – wykorzystano ten motyw później w „Piłkarskim pokerze”. Styczeń, kopny śnieg, ale dotarłem do jednego LZS, do drugiego. Okazało się, że chłopcy nie mieli składu, więc żeby nie grać meczu, za dwie skrzynki wódki wypełnili protokół, wypisali fikcyjne bramki. Tytuł reportażu: „Mecz, którego nie było” – 1985 rok, gdzieś jest w archiwach. Miałem zalecenie od szefów i starszych kolegów by jak najwięcej jeździć. Poznawać ludzi, budować relacje i siatkę kontaktów. To bardzo ważne dla młodego dziennikarza, by nie siedzieć w redakcji. Może dzisiaj to brzmi dziwnie, bo dzisiaj niejeden jest do biurka przywiązany, ma tworzyć krótkie formy za kliki, ale wtedy jeździło się. Miałem dobrych nauczycieli, dobrych majstrów i kontrolerów. Moje wejście w zawód było harmonijne. To też się wiąże z moim charakterem – mam sporo pokory i optymizmu.

Nie wierzę w talent wrodzony do pisania. To, że po dwóch latach gońcowania został pan redaktorem, nie wzięło się znikąd.

Pożerałem książki. Czytałem pod kołdrą, czytałem w ciemnym kącie z latarką, chłonąłem wszystko. Czytałem tyle, że aż rodzice mnie strofowali. Śp. ciotka powiedziała kiedyś: zgłupiejesz od tych książek!

Najważniejsze z nich?

„Lalka” Prusa i „Ojciec chrzestny”.

To co, nienawidzimy tej Łęckiej?

A pies ją trącał. Nie, „Lalka” za fantastycznie opisane żywoty Rzeckiego i Wokulskiego, a także realia ówczesnej Warszawy. Romans nie miał znaczenia, niektóre rozważania Izabeli omijałem celowo. Według mnie Prus był fantastycznym kronikarzem swoich czasów.

Pana fascynacja „Ojcem chrzestnym” jest powszechnie znana. Ale w zasadzie dlaczego akurat ta książka wywarła tak silny wpływ?

To książka o życiu, przyjaźni, miłości, lojalności. O podstawowych wartościach, jakie mężczyzna musi chronić. Ktoś kiedyś mi zarzucił: e tam, mordują się, strzelają, przemoc! Nie, to jest wtórne, na drugim planie. Nie traktuję tego jak książki o przemocy i zabijaniu, to instrumenty. „Ojciec chrzestny” to odpowiedź na to jak człowiek musi sobie radzić w życiu, które mu organizuje państwo, policja, sądy. Co ma robić żeby wyjść na swoje i uchronić najbliższych. Musi działać po swojemu. Nie stosuję tego w życiu…

Nawet czasami? Choćby z wojskiem.

Bo ja wiem. Tam więcej było gówniarskiego podejścia. Nie zgadzam się z Bogusławem Leśnodorskim, że film jest lepszy niż książka. Nie, film jest tylko i aż doskonałym uzupełnieniem. To nie jest świat, w którym chciałbym być, bo jest zbyt niebezpieczny, ale zarazem to świat, który odbieram dziwnie osobiście. Sam nie wiem dlaczego. Może kilka pokoleń wstecz jakiś siciliano we mnie był?

Konkretna lekcja, jaka płynie z tej lektury?

Kiedy ojciec chrzestny składa propozycję nie do odrzucenia, pokazuje to jego siłę i możliwości. Czasami warto w życiu tak postąpić. Jeśli masz komuś do złożenia propozycję nie do odrzucenia, to wiesz dobrze, że tylko konsekwentne wymaganie doprowadzi do celu. Oczywiście nie biorę pod uwagę aspektu przemocy, w każdym wypadku jest bezzasadna. Morał – być odpowiedzialnym w każdej sytuacji, która zagraża twoim najbliższym.

I twoim interesom.

Na drugim planie.

Ale jeśli twoje interesy są zagrożone, to i bliscy też.

Zgoda. Ojciec chrzestny stracił pracę tylko dlatego, że jego etat musiał zająć protegowany przez mafię. W związku z tym rozwiązał sprawę jak rozwiązał, zlikwidował mafioso. Ale jeszcze raz podkreślam: nie odwołuję się do przemocy.

Bił się pan kiedyś?

Tak. Nie raz i nie dwa w dzieciństwie. Pod okiem widać jaką mam szramę – dostałem krzesłem w łeb od kuzyna. Gówniarskie zabawy. Nigdy w tych bitwach nie było nic ideologicznego, po prostu beztroskie dzieciństwo. Biliśmy się, ale to nigdy nie były prawdziwe bitwy. Choć pamiętam, dziesięć lat byłem ministrantem i organizowałem mecze ministranci na resztę. Po meczu najczęściej dochodziło do bijatyk. Wynik to jedno, a potem, od słowa do słowa, praliśmy się. Ksiądz był wyjątkowo zdegustowany. To się działo w myśl zasady: sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie.

Dobry był pan w bójce?

Zaciekły. Zapiekły. Większość rówieśników przewyższałem masą. Więc… raczej tak. Potem prawie w ogóle się nie biłem. Nie wiem co to bójka. Jestem człowiekiem spokojnym.

W dorosłym życiu nie musiał się pan bić?

Musiałem raz, ale nie chciałbym o tym mówić. (dłuższa pauza). Tak. To była ostatnia bójka w moim życiu.

Ile razy składał pan propozycję nie do odrzucenia?

Kilka razy. Te propozycje nie do odrzucenia raczej dotyczyły relacji zawodowych. Generalnie w życiu jestem zwolennikiem dogadywania się, konsensusu. Chociaż kiedy popatrzę na swoje byłe małżeństwa, to potrafiłem być twardy. Twardy na zasadzie – jeśli się coś postanowiło, jeśli ktoś coś komuś zrobił, to do widzenia. Nie ma powrotu. Nie wiem czy to sycylijskie czy nie, ale często powtarzam – wybaczam, ale nie zapominam.

Tak też można czytać „Ojca chrzestnego”. Jako wielką powieść o honorze.

Też. Kwestie honoru do moich relacji małżeńskich dobrze by się dopasowały. Nie mówię, że rozwód to dobra rzecz, nie na tym to polega. Niemniej ciekawe, że w dwóch przypadkach moje byłe żony chciały do mnie wrócić, ale powiedziałem, że to niemożliwe. Sprawy zaszły tak daleko, że pod koniec nie było mowy, żeby na nowo coś próbować łatać. Koniec, kropka, każdy idzie w swoją stronę. Choć wiadomo, że dusza czasem cierpi, a serce płacze, tak trzeba być ponad to, wyciągać wnioski i nie popełniać kolejnych błędów.

Trzeba mieć kręgosłup zasad nie do złamania, bez którego człowiek by się połamał.

Ale z tymi zasadami różnie bywa, sam fakt rozwodu to złamanie pewnej zasady, prawda? Kolega powiedział mi kiedyś: życie małżeńskie to codzienna bitwa. Kto kogo. Nie wygrywaj wszystkich bitew. Raz na jakiś czas ugnij się po to, żeby zwyciężyć. To chyba z judo (śmiech). Kobieta, dzieci, sytuacja rodzinna, praca, nerwy, stresy… Nie polecam wygrywania wszystkich bitew. Czasem warto przegrać po to, żeby się podnieść. Poza tym nie wierzę w życiowych prymusów, którzy mają wszystko. Każdemu gdzieś coś nie do końca wypali, takie jest życie.

Wielki dramat każdego milionera: czy ona ze mną jest dla mnie, czy dla moich pieniędzy.

Milionerem nie jestem i nie będę, ale apropo milionerów, podoba mi się stwierdzenie „za każdą wielką fortuną kryje się wielka zbrodnia”. Mam w rodzinie kogoś bardzo zamożnego i spytałem go kiedyś: co popełniłeś? Cytat z Balzaca. Nie bardzo zrozumiał o co chodzi.

Pan Tomasz Jagodziński mówił mi, że był już znanym redaktorem Przeglądu Sportowego, a jednak sytuacja finansowa była taka, że wolał jechać do Niemiec zostać pomocnikiem tynkarza. Pan mówi, że wyjeżdżał na winobranie, więc coś jest na rzeczy.

Ależ to było proste. Wynajmowałem mieszkanie na Powiślu za trzydzieści dolarów miesięcznie – mniej więcej ówczesna pensja. Wie pan jaką miałem dniówkę na winobraniu? Trzydzieści dolarów. Brałem wolne, jechałem na dwa tygodnie, pracowałem i miałem opłacone mieszkanie na rok. We Francji zaprzyjaźniłem się z Michelem, właścicielem winnicy, w której pracowałem. Wielki fanatyk piłki. Jak wymieniłem skład Francji z 84′, byłem jego. Rano praca, wieczorem winko i wspominanie, oglądanie, jeżdżenie na bardzo silne Bordeaux. Notabene niedaleko winnicy Michela były gracz Bordeaux i reprezentacji Francji, Jean Tigana założył swoją, ale mu nie poszło, o czym Michel mówił z przekąsem: „To, że ktoś umie dobrze grać w piłkę, nie znaczy, że umie produkować wino”. Za drugim razem pojechałem ze szwagrem i siostrą, dwa i pół tysiąca kilometrów maluchem. Szwagier też kawał chłopa, więc jak Michel zobaczył, że myśmy tym maluchem dojechali, nie mógł uwierzyć. Później świat znormalniał, Polska też.

Co pan robił w winnicy?

Chodziłem między rzędami winorośli z wielkim koszem na plecach, do którego kobiety, a także mężczyźni bardziej nikczemnej postury, ładowali winogrona. Jak kosz się zapełnił, szedłem kilkadziesiąt metrów i sypałem zawartość na przyczepę. Byłem wtedy już, jak to się nieładnie mówi, stanu wolnego. Po drugie, nie patrzyłem na dziennikarstwo jak na źródło przychodu. Oczywiście chciałem zarabiać, ale na drugim miejscu. Najważniejsze, że mogłem pojechać do Bytomia na mecz, tu się z kimś spotkać, tam. Ludzie pukali się w głowę: jak można mieć taką pasję? Ale ja to kocham od dziś.

Wtedy podejmowało się dziennikarzy z honorami, to i milej się jechało.

Dla niektórych byliśmy szakalami, którzy przyjeżdżają węszyć i gryźć. Po pierwszej delegacji koledzy pytali: i jak, na białe nakryte było? Nie rozumiałem o co chodzi. Później, po kilku delegacjach, zrozumiałem, że chodzi o podejmowanie przez działaczy. Był to jakiś stały element dziennikarstwa, bo jak wspominałem – istniało kilka gazet, trzy kanały radiowe, jedna telewizja. Taki przyjazd dziennikarzy był dla małego klubu świętem. Czasem okazją, żeby się pochwalić, a czasem okazją, żeby się napić, to proste. Nigdy w tym nie przesadzałem, ale nie widziałem też w tym czegoś zdrożnego. Polacy z natury są gościnni, lubią podejmować. Dlaczego inni mieliby być ludzie sportu? Na jakieś szczególne ekscesy nie natrafiłem. Raz pamiętam do Gdańska na Lechię pojechałem z Mietkiem Piotrowskim, ówczesną gwiazdą sędziowania. Zostałem zaproszony na tzw. kolację sędziowską. Odbywała się spokojnie, bez szaleństw, tylko alkoholu było bardzo dużo. Do tego stopnia, że rano jak się obudziłem, to bez fajnej kurtki skórzanej, a Mietek bez stroju sędziowskiego. Mecz o jedenastej. Udało się w trybie awaryjnym ściągnąć strój sędziowski. Mietek sędziował tak sobie. Napisałem sprawozdanie jak napisałem. Wspominam to jako śmieszny wypadek przy pracy, który, żebyśmy mieli jasność, nie miał nic wspólnego z korupcją. Jeśli sędziowanie Mietka wydało się komuś podejrzane, to dlatego, że miał kaca. Niespecjalnie zachowaliśmy się wtedy higienicznie.

Dlaczego skończyła się pana przygoda z Przeglądem?

To jeden z największych paradoksów mojego życia. Nie chciałbym, żeby to źle zabrzmiało, ale nienawidziłem telewizji. Moje przejście do TV było wbrew sobie, wbrew moim poglądom. Życie lubi zaskakiwać.

„Do telewizji miałem spory dystans. Uważałem, że to powierzchowne dziennikarstwo”.

Kiedy widziałem kamery, kable, dziesiątki ludzi biegających w pośpiechu, nie pasowało mi to do dziennikarstwa, jakie lubiłem. Dziennikarstwa, w którym masz miejsce na kontakt z człowiekiem. W telewizji wszystko było na już, na wczoraj – takie mało intymne. Lubiłem pojechać, zrobić wywiad z trenerem, a potem – jak mawiał Maciek Polkowski – zajrzeć mu w oczy. Uważałem, że nie da się takiej atmosfery zrobić wparowując z kamerą, która zagania do odpowiedzi. Los bywa jednak złośliwy, a może pan Bóg? 91′ rok, jestem na Legii, Zygmunt Lenkiewicz, ówczesny prezes sportu w TVP pyta mnie: Janusz, a może chciałbyś skomentować skróty Ligi Mistrzów? Miałem trzydzieści trzy lata. Co mi szkodziło spróbować? Przyszedłem, zacząłem komentować jakieś śmieszne mecze Brugii ze Spartakiem. Potem już poszło. Dali mi mistrzostwa świata w Stanach. Zrobiłem pięć meczów. Pamiętam, że jeden robiłem w Bostonie, a kierowca taksówki cały czas mnie pytał, czy widziałem Rocky’ego Marciano. Cały czas mi mówił jaki to fantastyczny bokser. Wkrótce przyszła oferta z Canal+. Zachowałem się wtedy może trochę nieelegancko wobec TVP, bo nikomu nic nie powiedziałem.

Opuścił pan redakcję po angielsku?

Dowiedzieli się. Przyszedł Lenkiewicz: „Wiem, że coś kombinujesz z Canalem. Ale jest za późno, żeby wycofać cię z mistrzostw”. Mówiłem mu: Zygmunt, ja jestem z Przeglądu. Nikomu nic nie zrobiłem. Jest Szpakowski, Zydorowicz, współpracuje z tobą Zimoch, masz Laskowskiego. Canal+ rozmawiał wtedy jeszcze ze śp. Zdzichem Ambroziakiem i Markiem Rudzińskim, dziś komentatorem Eurosportu. Marek odmówił, Zdzich chciał chyba za dużo. Co ostatecznie zdecydowało, że trafiłem do Canalu? Zadzwonił do mnie Piotrek Górski. Byłem u brata w Los Angeles, zwiedzałem trochę. Piotrek mówi: słuchaj, jesteś szefem działu, trzeba skarb kibica pierwszej ligi robić. Myślę sobie – kurwa, Piotrek, Los Angeles, Hollywood, a ja mam dzwonić po klubach? Przecież to zrobi zdolny stażysta. Wtedy się dzwoniło do kierownika drużyny, a on mówił: Adam Kryger, rocznik 69′, przyszedł z klubu takiego i takiego. Pomyślałem sobie – nie no, po co mi to? Zacznę pracować w telewizji. Proszę pamiętać, że podczas wyjazdów na winobranie pasjami oglądałem francuski Canal+, wiedziałem więc z czym to się je. Tomek Smokowski podobnie, bo był studentem we Francji. Jak się dowiedział, że powstaje Canal+Polska, przychodził kilka dni z rzędu. Ja nie miałem czasu się z nim spotkać, aż w końcu pani Bożenka, kadrowa, mówi: panie Januszu, taki przesympatyczny młody człowiek przychodzi, chce się z panem umówić, a pan ciągle nie ma czasu! Następnego dnia czas znalazłem, zobaczyłem błysk w oku i został. Tak narodziła się gwiazda Tomka Smokowskiego.

Wasze wejście w polską piłkę do dziś uważa się za niezwykle ważny moment w historii całej ligi.

Może niektórzy z chłopaków pamiętają, napisałem wtedy dekalog: dziesięć przykazań reportera Ligi+. Wśród nich również to, że uprawiamy propagandę sukcesu, czego się nie wstydzę, bo trzeba było produkt wypromować. Może zbyt górnolotnie byłoby powiedzieć, że odkrywaliśmy nową kartę polskiej piłki, ale coś było na rzeczy. Pierwszy mecz na Legii. Poszedłem do Janasa, powiedziałem, że chcemy wejść do szatni przed meczem. Paweł, równy chłop, zgodził się. Wchodzimy, a tam Mandzia, Rataj, Pisz, Zieliński, Szczęsny. Powiedziałem im o zasadach, wywiadach przed meczem, w przerwie, po meczu. O studiu, analizach, ile mamy kamer. Wszyscy, na czele z Leszkiem Piszem, zaakceptowali. I poszło.

Tomek Smokowski mówił mi, że ta dyrektorska fucha potrafi przygnieść. Pana wtedy nie gniotła? Wyzwanie jeszcze większe, bo budowa od zera.

Moim zdaniem łatwiej zbudować dom niż go utrzymać. Wtedy wszyscy mieliśmy wrażenie, że robimy coś zupełnie nowego, ekscytującego. Nie było korporacyjnego podejścia, tylko fajna nowa telewizja z ambicją, by pokazać sport inaczej. Tak zresztą brzmiał jeden z pierwszych naszych sloganów: telewizja inaczej. Tego się trzymaliśmy. Byliśmy w kontrze do strasznie nieruchawej TVP. Polsat dopiero się rodził. Chcieliśmy pokazać, że polska piłka może być atrakcyjna. Chociaż jest oporna, dwadzieścia lat minęło i mimo wysokiej klasy transmisji, komentatorów, reportaży, całej otoczki, poziom wzrasta bardzo wolno.

Z tą propagandą sukcesu i nadawaniem makijażu miał pan szczególnie trudno, bo pana rządy od 94′ do 02′ to złote lata korupcji. Musieliście robić propagandę sukcesu wobec meczów sprzedanych.

Propaganda nie polegała na tym, że wszystko jest fantastyczne i znakomite, tylko żeby pokazać, że ten produkt może być strawny dla kibica. I to na pewno nie było tak, że wszyscy wszystko wiedzieli. Starzy redaktorzy lubią mówić – tak, wszystko było poukładane! Bzdura, dziennikarzy nikt nie wtajemniczał, a nawet jeśli coś brzydko pachniało, to przecież musiałeś to udowodnić. Na pewno nikt w Canal+ nie miał sytuacji: aha, jadę na mecz, który jest sprzedany, a ja zaraz będę z siebie robił idiotę. Raz tylko miałem osobiście takie poczucie, robiąc słynny finał Aluminium – Amica.

Jak się komentuje sprzedany mecz? Jest pokusa, by powiedzieć wprost widzom, że oglądają szopkę?

„Kolejna dziwna decyzja sędziego Kowalczyka”. Nie mówię, że to był najtrudniejszy mecz do zrobienia, ale pamiętam, że nawet wypowiedzi działaczy na gorąco były wstrząsające. Po tym, co widziałem na stadionie, wiedziałem, że coś jest nie halo, ale to nie takie proste powiedzieć: proszę państwa, ten mecz jest sprzedany. Takie bajki można wciskać pięknoduchom albo komuś, kto nigdy nie skomentował meczu. Oczywiście miałem świadomość, że ktoś zrobił idiotów z ludzi, ze stacji, na koniec ze mnie. Ale byłem też na słynnym Wisła – Legia. Stałem za bramką, widziałem jak na dupie siadał Bobrowicz, a Czykier z Kowalczykiem wjeżdżali w obronę Wisły przy odsuwającym się Gałuszce. Co tu jest grane? Z drugiej strony człowiek musi być odpowiedzialny za słowo. Co miałem napisać, że to mecz przekupiony? Śledztwa pokazały, że to był mecz nieczysty, ale trudno ot tak sobie napisać, trzeba mieć dowody. Aczkolwiek oglądałem z niesmakiem. Najpierw się tak naiwnie zdziwiłem. Może ja ciągle jestem naiwny człowiek z Raczek, który wierzy, że wszystko jest na poważnie? Co tam się działo… i słynny Janusz Wójcik szczęśliwy na ławce.

Czy temat kręconych meczów pojawiał się w kuluarach, na korytarzach Canalu?

Nie. Cudowna wiosenna seria Groclinu, w studiu Andrzej Strejlau, który dziś uchodzi za guru polskiej piłki. Andrzej powiedział wtedy: „Doskonała praca trenera Białka!”. Jeśli pan to powie Smokowi, on się zacznie spazmatycznie śmiać. Niech pan się teraz postawi w roli prowadzącego, miał powiedzieć: „panie Andrzeju, co pan opowiada?„. Nie ma czegoś takiego. Nie sądzę, żebyśmy mieli poza przypadkiem Groclinu czy też wspomnianego finału, przekonanie, że coś jest nie tak na porządku dziennym. Sprawę Witka Żelazko mocno przeżyłem, choć już wtedy nie było mnie w Canal+. Bardzo przykre.

Miał pan przekonanie, że popełnił błąd stawiając na niego?

Widziałem w Witku barwną postać telewizyjną, duży talent showmana, natomiast nie podejrzewałem i nie tropiłem innych historii. Może byłem naiwny? Może pilnowałem nie tych rzeczy co trzeba? Nigdy nie pomyślałem o Witku jako o człowieku, który miał coś na sumieniu.

Powiedział pan, że wyławianie talentów dziennikarskich daje panu nieporównywalnie większą satysfakcję niż sama praca dziennikarza.

W Przeglądzie zaczynali u mnie kolega Godlewski, kolega Kołtoń, kolega Nahorny. Adam przyszedł i mówi: dzień dobry, jestem Adam Godlewski i mówią o mnie Gucio. Jak to Gucio? Bo z podobny rzekomo do Gucia Warzychy. Rafał Nahorny był moim kolegą z akademika. Skończył studia i nie wiedział co ze sobą zrobić. Był fanatykiem ligi angielskiej, co do dziś mu zostało. Zastanawiał się czy nie zacząć aplikacji radcowskiej w Elblągu. Mało to radców? Mówię mu – będziesz dziennikarzem! Pamiętam rozmawiałem z jego mamą: wie pani co, ma szansę być dziennikarzem, przeżyć coś ciekawego, a radców jest tylu. Romka Kołtonia odkrył Romek Hurkowski. Piłka Nożna nie dawała etatów, więc Hurkowski z bólem, ale musiał uznać moją wyższość. Kołtoń był wariatem zakochanym w niemieckiej lidze. Pisał nawet taką bundesfrazą. Entuzjasta ciągle otoczony Kickerem, Bildem. Mateusz Borek też przyszedł wtedy do Canalu, przyprowadził go Andrzej Person. Ja mówię: nie, po co, mam Twarowskiego, Smokowskiego, właśnie ściągałem Laskowskiego. Posłałem Mateusza do Eurosportu, który mieścił się w tej samej siedzibie. Jak go słuchałem: o Jezu, w życiu! Kalki ze Szpaka. Kłopot z przegrodą. Ale po roku tak się wyrobił… Najwyższy szacun. Mati myślę, że bardziej uważa Andrzeja Janisza za swojego komentatorskiego ojca, ale niech będzie, że jestem jego wujkiem. Prowadził później studia w Canale, robił reportaże, komentował, aż w końcu Polsat podkupił nam Bundesligę, to poszedł za rozgrywkami. Pełen szacunek za jego pracowitość, niesamowitą energię i entuzjazm życiowy. Twaro – wiadomo, poszedł do kawiarni na Myśliwieckiej, zaczął narzekać na kanał. Ktoś mi doniósł. Zadzwonił do niego: ty, coś ci się w Canale nie podoba? Mówił coś, że słabe komentowanie, jeszcze się rzekomo drapałem na wizji. Głupoty. Dobra mistrzu, to chodź będziesz u mnie komentował. Kazałem mu po kilku transmisjach ściąć długie włosy, w których wyglądał jak Kopernik. Powiedział, że nie zetnie, bo jego dziewczynie się podobają. „Ale mi się nie podobają” – następnego dnia przyszedł w ściętych. Wiadomo, Andrzej to fantastyczne poczucie humoru, refleks, intelekt. Nigdy nie mogłem się do jego głosu przyzwyczaić, ale Twarożek stwierdził, że woli mieć taki głos, niż piękny, a gadać głupoty. W sprawie Marcina Rosłonia dzwonił Marek Pietruszka z Legii, co mnie najpierw trochę wkurzyło. Młody człowieku, przez prezesa załatwiasz takie rzeczy? No wie pan, ja tak się zwierzyłem prezesowi… Trudno się było na niego wściekać, bo Marcina nie da się nie lubić. Cezarego Olbrychta przyprowadził kolega Milko. Czarek zrobił z konferencji prasowej na Polonii rap. O, facet ma pomysły. Marcin Serafin, szef Liveparku, też wtedy zaczynał, ale szybko stwierdził, że nie będzie żadnym komentatorem, tylko wziął się za produkcję. Dzisiaj idzie mu świetnie i to co oglądamy w transmisjach C+ i Eurosportu jest jego zasługą. Jak Mateusza Święcickiego zobaczyłem w Canalu to pomyślałem: Jezu, co to za strach?  A potem… chłopaki z Canalu nie umieli mi nigdy odpowiedzieć, dlaczego Świętego nie potrafili wykorzystać. Wiśnia wchodził ze mną w długą wymianę mailową, spieraliśmy się kto jest lepszy – Smok czy Twarożek. Był bardzo merytoryczny. Przyjechał na staż i został. Tomek Włodarczyk – zobaczyłem, że miał staż w The Sun. Od razu wiedziałem z kim mam do czynienia, no i trafił się bardzo  dobry dziennikarz. Ja nie jestem zazdrosny, przysięgam. Co to da, jak czterdziesty trzeci raz zrobię jakiś mecz? Mam większą satysfakcję, gdy człowiek jako dziennikarz rośnie – cytując Łazarka – jak baba wielkanocna.

Czego pan szuka w dziennikarzach?

Błysku w oku. Ciekawości świata i ludzi. Życzliwości, otwartości, pasji. Kiedyś się śmiałem, że dziennikarz telewizyjny powinien być szczupły jak Szpakowski, elegancki jak Zydorowicz, mieć twarz Smoka, pasję Borka. Musi mieć entuzjazm, być na tak do wszystkiego, nawet jak ma zrobić Amica – Aluminium. Trochę mi brakuje transferów dziennikarskich, wie pan? Popaliłoby po dupce niektórych.

Wie pan, nie miałem w domu Canal+. Dla mnie oznaką siły waszej stacji był fakt, że zniknął z TVP Jacek Laskowski, głos meczów mojego dzieciństwa.

Jacek był zawsze w TVP numerem dwa po Szpakowskim. Chłopcy w telewizji mówili – Jacek, poczekał, za chwilę będziesz jedynką. Lata jednak uciekały, a Jacek wciąż był drugim. W 98′ pojechałem do Francji, on wtedy komentował mundial. Dobiliśmy targu. Ludzie byli zdziwieni. To, że dziewiętnaście lat temu ściągnąłem Laskę z telewizji – rzeczywiście, byłem duży kozak. Byłem wtedy Monchim. Jacek jest dla mnie jednym z najlepszych, obok Tomka Smokowskiego i Mateusza Borka. Mogliby komentować mecze, w których bym grał (śmiech). Jacek u nas miał pewność, że jedzie na mecz, a nie musi czekać co wywieszą na grafiku – czy jedzie Szpakowski, Zydorowicz czy on. Czemu później odszedł tego już nie wiem, tajemnice Canal+. Ale byłem bardzo dumny z tego transferu. Stać nas było na Messiego i był Messi. Choć w Canale nie zawsze było różowo. Pamiętam jak weszła WizjaTV na rynek. Złożyła propozycje wszystkim moim ludziom. Najpierw porozmawiali ze mną, ja wzruszyłem ramionami. Potem porozmawiali z całą resztą. Poszedłem do szefa, Francuza.

– Słuchaj, jutro jest Górnik – Ruch. Jedziesz ze mną.
– Pourqoui, dlaczego?
– Będziesz ze mną komentował.
– Zwariowałeś Janusz?
– Nie ma ludzi. Wszyscy odchodzą do Wizji. Zostałem ja i ty.

Francuz zbladł. Chłopcy zostali, zarobili wtedy niezłe podwyżki. Romantyczne lata. Nigdy nie zapomnę, jak przy francuskich prezesach naszą stację pochwalił prezydent Kwaśniewski. Mnie osobiście nie interesują tego rodzaju pochwały, ale dla nich to było istotne. Widzieli sens, koncepcję, fajną załogę, która nie nudzi widzów, daje alternatywę dla innych stacji. Ile się nasłuchałem wcześniej od Francuzów, że Tomek i Andrzej nie są wiarygodni. Mówiłem: będą wiarygodni.

Czy udawało wam się, uwaga cytat, „zrobić telewizję dla kibola, sprzątaczki, profesora uniwersyteckiego i Andrzeja Strejlaua”.

Staraliśmy się.

Jak to się robi?

Trzeba mówić w sposób praktyczny, jasny, zrozumiały, podszyty jednak tym strejlauowym widzeniem świata. Jeśli mamy opowiedzieć o taktyce, to ciekawym językiem dla profesora, ładnym tembrem głosu dla sprzątaczki, a dla Andrzeja, że to ta diagonalna, krzyżowa. To jest to, co dobra telewizja sportowa powinna sobą prezentować. Weźmy Polsat, bardzo dobry merytorycznie, mający wiarygodnych ekspertów. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale jest paru w Canalu mniej wiarygodnych, których nie słucham. Polsat jest inny, ma więcej mięsa, nerwu, tej wojny codziennej, może więcej prokuratorskich tez, dochodzenie do czegoś. Osobiście lubię, gdy podczas transmisji komentator odwoła się do historii. Powie, że Grosicki wykonuje gorzej rzuty rożne niż Gadocha. Za jeden uśmiech Andrzeja Strejlaua warto to powiedzieć.

Dobry ekspert musi mieć autorytet zbudowany piłkarskim CV?

Absolutnie.

Czyli nie jest pan fanem Krzysztofa Przytuły oceniającego Ancelottiego?

Nigdy. Kiedyś zadzwonił do mnie kolega, który średnio interesuje się piłką.

– Janusz, kto to k… jest?
– A, wiesz, taki gość, który zagrał osiemdziesiąt meczów w Ekstraklasie.
– Ty, on przed chwilą zniszczył Ancelottiego, Mourinho i Blanca.

Koniec. Kropka. Fanem Przytuły nie jestem, nigdy tego nie ukrywałem, pytałem o niego Tomka wiele razy. Mówił: ale wiesz, on ogląda wszystko, dobrze mówi po polsku. Co więcej, na tzw. środowiskowych imprezach wiele razy zdarzała się sytuacja, gdy ktoś pytał: no dobra Smok, o co chodzi z tym Przytułą? Z drugiej strony, u nas niezwykle ciężko o eksperta z bogatym CV. Ekspertem w takich standardach mógłby być Zbigniew Boniek, Jerzy Dudek i za parę lat Robert Lewandowski. Cenię Grześka Mielcarskiego bardzo, Kaziu Węgrzyn ma swój styl, ale ja bym zaczynał właśnie od piłkarskie CV. Co zrobiłeś człowieku, kim jesteś, co za tobą stoi? Bo to buduje wiarygodność. To tak jak mówi prezes Boniek: najważniejsza w życiu piłkarza jest półka z trofeami.

Powiedział pan, że Aluminium – Amica nie był najtrudniejszym meczem, jaki musiał pan zrobić.

Czernomorec – Widzew w Odessie. Trzy kamery, nic nie widać. Jedzie Edek Durda, nie ma z nim łączności. Zawsze musi być ktoś wpisany jako komentator rezerwowy, ja szedłem na jakaś imprezę, ale mówię – dobra, wpiszcie mnie. Siadam w ostatniej chwili. Widzewiaków poznaję, ale z Czernomorca? W redakcji walczą o załatwienie składu. Producent dzwoni całą pierwszą połowę do Edka, ale wtedy na Ukrainę się dodzwonić… Jeszcze lepiej jak musiałem zastąpić samego Janusza Pinderę podczas walki Michalczewskiego. Niemcy, kulturka, piękne stanowiska. Pierwszy gong i nie ma głosu. Nie miałem pojęcia o boksie. Ale trzeba łapać byka za rogi, po dziesięciu sekundach mówię tak: proszę państwa, mam nadzieję, że niebawem połączymy się z Januszem Pinderą, ja nie będę państwu przeszkadzał, postaram się mówić jak najmniej. Muszę powiedzieć, że pierwsza runda pokazuje świetną pracę nóg, świetny lewy prosty – polska szkoła boksu! I tak ze trzy minuty szyłem, w myślach modląc się, żeby udało się połączyć z Pinderą. Spociłem się wtedy jak cholera. Scena, której nie zapomnę: walka Gołota – Bowe. Do dwudziestej drugiej kolejka przed Canalem, ludzie przyszli po dekodery. Sprzedaliśmy ich wtedy dziesiątki tysięcy. Tuż przed tarnsmisją zwalili się do mnie do pokoju Zbigniew Boniek, Andrzej Grajewski, śp. Janusz Atlas, Andrzej Placzyński, Wojtek Gąssowski. Nie wiedziałem, że prezes Boniek jest takim fanatykiem boksu – wtedy się przekonałem, a dzisiaj się utwierdzam, że kocha boks i zna się na nim. Takie obrazki z Canalu wracają często. Kiedyś powiedziałem w PS: to były najlepsze lata mojego życia. Może człowiek nie powinien tego mówić, ale kocham tamten czas. W Orange było fajnie, w Przeglądzie też, w TVP było ch…o, ciężkie dwa lata. Ale Canal+ jest wyjątkowy ze względu na to, że coś się tworzyło i moi ludzi dziś tak ładnie się starzeją… Jestem z nich dumny, przy wielu uwagach krytycznych, o których mówię Tomkowi: ja mogę, bo jestem ojciec założyciel! Zarazem zdaję sobie sprawę, że ojciec stracił prawa rodzicielskie. Poza tym wiem, że ludzie ich kochają. Robią to kulturalnie, inteligentnie, dowcipnie. Umieją wykorzystać to, co niesie życie, czyli nowoczesne technologie. Zawsze są z nimi za pan brat. Mateusz Borek powiedział kiedyś celnie i złośliwie: my idziemy w prawdę, oni w technologię. Mówi to o Polsacie, który ma trochę inny sposób sportowej narracji. Ich publicystyka jest zadziorna, chłopcy z Canalu robią to z wdziękiem, życzliwie, ale nie tak jak najwyższa prokuratoria Mateusz Borek, gdy kogoś zaprosi do Cafe Futbol.

Z tym, że dziś Mateusz w Cafe Futbol jest coraz rzadziej.

Zawsze Mateusza nosiło. Chciał być dziennikarzem, prezesem, reporterem, komentatorem. Daj mu Boże. Nie mogę odżałować, że nie namówiłem go, żeby skomentował boks. Wielcy francuscy komentatorzy robili boks i piłkę nożną. Ale on przeskoczył parę stopni i dzisiaj jest promotorem, życzę mu powodzenia. Mateusz jest zjawiskiem samym w sobie jeśli chodzi o dziennikarstwo. Dawno nie spotkałem człowieka, który tak by czuł piłkę, a jednocześnie umiał słuchać tego, co dzieje się z drugiej strony ekranu. Polityk powiedziałby: słuch społeczny. Słuch widza.

Idealna umiejętność do meczów kadry.

Na pewno. Mateusz wie co ten facet w jego Dębicy, moich Raczkach, pana…

Kolumnie.

Kolumnie, w czyjejś Warszawie, Krakowie, Poznaniu, chce usłyszeć. Ale to nie jest schlebianie tanim gustom, bo to raczej inny wielki redaktor, który czasami popełnia ten grzech.

Dzisiaj jak pan patrzy na Canal+, martwi się o nich? Tracą prawa.

Canal+ ma dwadzieścia trzy lata. Wie pan, mam syna, który ma trzydzieści cztery. Trudno, żebym odpowiadał za jego uczynki, mam dużo dystansu w tym, co robi. Wiadomo, że go kocham i chciałbym dla niego jak najlepiej, ale synu – to jest twoje życie. Ja zawsze mówię dziennikarzom: codziennie piszesz swoje CV. Jesteś tak dobry jak twój ostatni tekst. Nikt nie weźmie dzisiaj Andrzeja Twarowskiego tylko dlatego, że dziesięć lat temu powiedział, że uciekającego Henry’ego obrońca nie dogoniłby nawet na motocyklu. Osobiście cieszę się, że nie komentuję. Mateusz spytał kiedyś: nie ciągnie? Nie, nie ciągnie. Nie sądziłem, że tak się wypalę w ponad dwadzieścia lat. Dzisiaj nikt mnie nie zmusi do mikrofonu. Chyba, że na zasadzie takiej – kolega jedzie, nie ma łączy, muszę.

Dziennikarstwo jest takim specyficznym zawodem, w którym wielką rolę odgrywa pasja, a istnieje stosunkowo spore ryzyko wypalenia.

Z mediów sportowych się nie wypaliłem, ale za tym konkretnym przypadkiem nie tęsknię. Oczywiście nigdy nie mów nigdy, to kolejna dewiza, która mi przyświeca. Ale widz z drugiej strony łatwo cię rozszyfruje. Czy ci się chce. Czy dzisiaj się do meczu przygotowałeś, czy przychodzisz prosto z kolacji. Widziałem redaktorów z Francji, którzy siadali nie do końca przygotowani, po dobrym winku. Nie wiem jak wypadli, ale wydaje mi się, że przejawiali taką rutynkę, która jest zabójcza.

Dla walki z rutyną odszedł pan w 2002 do TVP?

Nie powiem, że byłem wypalony, ale owszem, to było coś nowego. Możliwe, że byłbym w Canal+ do dziś, ale wtedy uznałem, że zobaczę jaki jest inny świat. Uważam, że niczego w życiu nie należy żałować, natomiast… (dłuższa pauza). Pewno, że mogłem to zrobić inaczej, głębiej się zastanowić.

Czyli nie miał pan presji, żeby odchodzić?

Nie, to było wyzwanie, a ja się wyzwań nie boję. Na szczęście spędziłem tam tylko dwa lata.

Taka męka i koszmar?

W pewnym momencie tak. Te beznadziejnie długie korytarze na Woronicza jak z filmu „Człowiek z marmuru”. Chowający się po kiblach dziennikarze. Raz coś takiego przeżyłem: wiadomo było, że odchodzę, ukłoniłem się koleżance, ta się nie odkłoniła, a potem ukrywała po zakamarkach. Myślę: Wajda miał rację. Trafiłem tam na dziwną sytuację polityczną. Prezes Kwiatkowski, który mnie angażował, odszedł. Gdy Wisła grała z Realem o Ligę Mistrzów wszyscy bili się o prawa, a TVP nie, na złość Placzyńskiemu. TVN to wziął, a mi zapchała się skrzynka mailowa – ty taki, owaki! Zadzwoniła jakaś gazeta: jak to nie chcesz Wisła – Real? Powiedziałem dwa słowa za dużo. „Przedwojenny oficer strzeliłby sobie w łeb”. No bo jak jako szef sportu mogę nie chcieć Wisła – Real? Na drugi dzień telefon od wiceprezesa TVP. „Pan przesadził. Nie wiem, czy znajdzie pan pracę” i takie teksty. Nie chciałem dać satysfakcji, pojechałem na igrzyska do Aten jako szef delegacji, dopiero po powrocie się zwolniłem.

Wielu pamięta pana rządy w TVP głównie przez pryzmat konfliktu z Dariuszem Szpakowskim.

Prezes Kwiatkowski powiedział: słuchaj, musisz zrobić porządek ze Szpakowskim. Nie chcę go. No i zaczęło się, tylko jak to w TV, ludzie mają niesamowity dar przetrwania. Szpak się usunął, odszedł prezes, ja odszedłem, Szpak wrócił, był jest i będzie, amen. Nie było to moje widzimisię, tylko ustalenia z prezesem – robimy nowy team. Złożyłem propozycję Tomkowi Smokowskiemu i Mateuszowi Borkowi.

Myślał pan, że będzie łatwiej o nową jedynkę w TVP.

Tak, ale chłopcy byli mądrzejsi ode mnie i nie dali się wpieprzyć.

W końcu musiał pan sam komentować.

Byłem ja, Jasina, potem ściągnąłem Maćka Iwańskiego. Szpak pewnie do dzisiaj ma żal i uważa, że go chciałem wykończyć, choć tyle razy mówiłem, że to sugestia prezesa i nie ma w tym drugiego dnia. Po dwóch latach tej polityki, tych głupot, z ulgą odszedłem.

Nie tego się pan spodziewał.

Nie wiem czego się spodziewałem. Ja trochę wyznaję zasadę Staśka Terleckiego: trzeba się kierować impulsem w życiu.

Później miał pan sposobność posmakować piłki z drugiej strony. Trafił do Wisły.

Nie miałem za bardzo co ze sobą zrobić. Cupiał złożył mi propozycję, uznałem, że zobaczę jak to jest po drugiej stronie. Wisła to klub specyficzny, gdzie autorytaryzm właściciela ma szczególny wymiar. Pamiętam chciałem wypożyczyć juniora, Mrowiec się nazywał. Na to też musiała być zgoda właściciela, bo to jego majątek. Wszystko musiał potwierdzić. Nagle dorobiono mi gębę konfliktowego, chociaż taki nie jestem, a to nie moja wina, że Cupiał nie wiedział jak skończyć Kasperczaka. Za duży sukces sobie poczytuję, że razem z Grześkiem Mielcarskim sprowadziliśmy za siedemdziesiąt tysięcy złotych Kubę Błaszczykowskiego. Po trzech latach odszedł za trzy miliony euro. Bardzo dobra przebitka, Mielcar do dziś wspomina to z sentymentem, śmiejąc się, że nie zauważył tego w premii od Cupiała. Wrócił Paweł Brożek, Radek Sobolewski przeszedł do Wisły. Ale na pewno nie tęsknię.

Jak się czuje człowiek, gdy cały stadion skanduje „Basałaj spierdalaj”?
W pierwszej chwili pomyślałem, że bardzo dobrze to rozegrano akcentem. „Ba-sa-łaj, Spier-da-laj” – tu nie ma rymu, ale przy odpowiednim akcencie się wiązało. Potem zaśpiewałem sobie w duchu piosenkę „Co ja tutaj robię?”. Po miesiącu już mnie nie było. W Wiśle zawsze dobry jest prezes Cupiał, źli są jego dworzanie, w tym ja, najgorszy. Dobra szkoła. Zobaczyłem co to nienawiść.

Czego pana nauczył ten epizod?

Żeby uważać co się dzieje za plecami. Brać odpowiedzialność tylko za to, co się zrobiło, a nie zasłaniać właściciela własną piersią.

Najciekawsze, że pan, dziennikarz z krwi i kości, zaczął mówić o dziennikarkach per „oni”.

Zobaczyłem wtedy z całą mocą kim oni są, a raczej – kim my jesteśmy. Powierzchowni, koniunkturalni, rozgrywający swoje małe i duże polityki. Michał Białoński, mój serdeczny kolega, napisał, że pojechałem do Moskwy dopiąć kontrakt Jopa i Gorawskiego, ale też sprzedać Wisłę Ruskim z Norylska. Wie pan co znaczy w środowisku kibiców informacja, że ktoś chce sprzedać Wisłę Ruskim? Pytam go:

– Michał, dlaczego to napisałeś? Skąd ci to przyszło do głowy?
– A bo mnie wkurwiłeś.
– Czym?
– Bo nie odbierałeś telefonu.

Siedziałem w Moskwie z działaczami FK, nagle telefon, Michał. Dobra, później. A potem takie coś. Oczywiście Michałowi wybaczyłem, to fantastyczny kolega, ale to jest właśnie ta dziennikarska nieznośna lekkość pierdolnięcia. Ale co się stało, czy ktoś umarł? Nikt kurwa nie umarł, ale sprawiłeś, że ludzie zaczęli mnie nienawidzić. Bo pojechał Basałaj sprzedać nasza ukochaną Wisłę. I co mogłem mu powiedzieć? Ty rudy chamie? Wesoło było w Krakowie. Aczkolwiek nie do końca.

Przy wszystkich sukcesach w znajdowaniu dziennikarskich talentów, zarazem powiedział pan kiedyś „nie wiem czy mam kolegów w zawodzie”.

Przesadziłem, to kokieteria. Myślę, że mam kolegów i życzliwych mi ludzi. Mam dobre relacje, choć czasem mnie ponosi. Potrafię zadzwonić i opieprzyć, ale to nie ma nic wspólnego z tymi legendarnymi telefonami o świcie. Gębę mi uszyli: „Minister propagandy PZPN”. Ostatnio też zadzwoniłem do kolegi Jasiny. Pan Sieczko czy ktoś tam obarczył PZPN za niepowodzenia polskiej reprezentacji beach soccera. Mój Boże. Mieli dobrze, a nawet bardzo dobrze. Jasina siedział, słuchał, a Sieczko opowiadał. Tomek, kurde no, nie znoszę jednostronnej krytyki, chociaż skonfrontuj z opinią drugiej strony .Jestem człowiekiem, który lubi ludzi, stara się pomóc, ale czasami trzeba być przykrym, zdecydowanym i ktoś po drugiej stronie za to płaci. Tak to już jest. Jak powiedział mój kolega Włodek Sierakowski: nikt normalny nie zostaje szefem. Szefem zostają tylko wariaci, co męczą ludzi, wymagają, nie skupiają się na własnej robocie, tylko na ocenie innych. Ale tak jest świat urządzony. Często nazywam siebie zamrożonym dziennikarzem. Ale czy ja wiem czy się odmrożę jak odejdę z PZPN? No co, mam iść, pisać uczone rozprawy o Krychowiaku w PSG? Swoje zrobiłem, swoje pewnie jeszcze zrobię, ale ściganie się? Po co? Lepiej jak młody zasuwa, niż taki stary pierdziel jak ja, który jak będzie miał za niski poziom cukru, to jeszcze zaśnie przy mikrofonie.

Nie miał pan dość piłki po Wiśle? Rozczarował się dziennikarstwem w TVP, drugą stroną też.

Miałem dość, ale nie miałem pomysłu na coś innego. Jak się w wieku czternastu lat wymyśli, że się będzie dziennikarzem sportowym, to trudno potem robić coś innego. Byłem w Życiu Warszawy, była próba założenia gazety u Sołowowa, również Polska The Times… wróciłem do szeregu. Kiedyś Lidia Chojecka przyjechała z mężem Kameruńczykiem na Okęcie. Pojechałem zrobić rozmówkę. Po południu dzwoni Paweł Strzelecki, łódzki dziennikarz. Janusz, co ty tam robisz? Kurwa, ty, były prezes Wisły? Jak to co robię? Wykonuję swój zawód.

Jak się pan czuł z powrotem do szeregu?

Normalnie. Przecież to żadne upokorzenie. Ale nie wytrzymałem długo, znowu musiałem iść zarządzać (śmiech). Byłem vice naczelnym w Przeglądzie, gdy został sprzedany Axel Springerowi. Jacek Adamczyk mnie wziął, ale wkrótce odszedł, a przyszedł Kalita, który nie miał odwagi mnie wywalić. Nie mam do niego pretensji, zachował się normalnie, ale jak zbliżało się Euro 2008 i powiedział, że szefem sztabu na turniej będzie Antek Bugajski pomyślałem: o kurde, to co ja mam robić? Zakulisowe walki z szefem sportu w całym ,,Axlu” Tomkiem Kontkiem… Oni wszyscy odetchnęli jak odszedłem, a najbardziej ja. Wcześniej wszyscy klepali mnie po plecach  na mieście – to teraz ty będziesz naczelnym Przeglądu! Tak, ale mam jeden problem – nie jestem z Wrocławia. Przegląd to moja pierwsza praca i gazeta, którą będę kochał do końca dni – moich i jej. Po NSport część ludzi, którzy kiedyś razem ze mną zakładali Canal+, znalazło nowy pomysł: Orange Sport  Info. Miło mi czasem jak ktoś wspomni: Panie Januszu, szkoda, że nie ma Orange, nie ma Pawła, który siedział wieczorem i miał gadkę do poduchy. Jezus Maria, jak mi Francuzi powiedzieli co chcą zrobić, to się przeżegnałem. A potem zobaczyłem co to za siła. Telewizja newsowa zarazem jest bardzo wymagająca. Każdego dnia podejmujesz decyzję, jak mawia mój kolega: wysyłasz miliony na śmierć.

Ciągle pod prądem.

Aczkolwiek ja mam dobre transformatory. Nie reaguję tak mocno, mam pięćdziesiąt dziewięć lat, nie będę rwał włosów sobie i pracownikom. Zawsze starałem się, żeby ludzie u mnie mogli się realizować. Atmosfera nie zrobi się z tego, że ja nasypię każdemu dwadzieścia tysięcy, na co nikogo i tak nie stać. Ale zrobi się, jeśli stworzę warunki, by każdy, za przeproszeniem, mógł się swoją pracą jarać. Kiedy każdy dojdzie do wniosku, że bez tego zawodu nie umie żyć, bo daje mu tyle frajdy. Kiedy cztery lata temu powstało Łączy Nas Piłka, a w zasadzie ta najbardziej popularna, widoczna odmiana, czyli ,,Wiśnia i jego ekipa”, nie wiedziałem co z tego będzie. Nie wiem jak namówiłem Adama. Albo ja miałem dobry dzień albo on zły (śmiech). Dzisiaj gdybym z takim pomysłem przyszedł do trenera Nawałki… gdzie tam! Ale poszło. Adam też jest inteligentnym człowiekiem i widzi, że to pomaga chłopakom. Ja czasem mówię, że Wiśnia to w zasadzie ktoś na zasadzie terapeuty. Bierze ich na rozmowy, wygłupy, różne historie, buduje atmosferę.

Jak pan ocenia dzisiejsze dziennikarstwo?

Nie można żyć i pisać tak, jakbyś jutro miał umrzeć, a tak tworzy wielu dziennikarzy. News za wszelką cenę, wystrzelać się z wiadomości, spalić kontakt, spalić… nie powiem informatora, bo zabrzmi to po ubecku, ale rozumiemy o co chodzi. Chyba nie odnalazłbym się w takim newsowym dziennikarstwie jakbym dzisiaj miał dwadzieścia lat. Przeszkadza mi powierzchowność tematów, pisanie jednostronnych artykułów i reportaży, w których druga strona nie ma prawa głosu. Brakuje też systemu „uczeń, czeladnik, mistrz”. Gdzieś to powoli ginie. Mój każdy tekst na początku był omawiany i obrabiany przez kilka osób, to niesamowicie pomagało. Dzisiaj z pośpiechu, konkurencji, tej obróbki nie ma. Oczywiście patrzę z pokorą na rozwój mediów i nie będę się na to obrażał. Internet jest błogosławieństwem ostatnich lat, aczkolwiek jak usłyszałem, że pojawił się taki wynalazek, nazwałem to na swój użytek wynalazkiem diabła.

Dlaczego uważał pan, że internet to diabelski wynalazek?

Intuicja. Pamiętam byłem w Canale, przyszedł do mnie pewien dyrektor  i opowiadał o nowym medium, w którym każdy będzie mógł publikować. Jak mawia młodzież, nie ogarnąłem tego. Wydawało mi się, że to da upust wszystkim najniższym instynktom. Nie to, że byłem zwolennikiem zamordyzmu, że publikację musi zaakceptować pięć osób, ale wydawało mi się, że to przyniesie więcej szkód niż pożytku. Oczywiście bzdura, więcej jest pożytków, dzisiaj bez maila, Facebooka, Twittera i wujka Google trudno sobie wyobrazić życie. Nie byłem szczególnym wizjonerem.

Długo pan się zastanawiał nad ofertą z PZPN?

Znowu teoria impulsów. Tylko TVP i Wisła były negatywne? No to bilans blisko remisu. Prezes Zbigniew Boniek powiedział, że chciałby żebym przyszedł i zrobił między innymi coś roboczo nazwanego „federazione tv”. Szedłem do firmy z człowiekiem o takiej osobowości jak Boniek, który ma fajną wizję polskiej piłki, plus to, że nie uciekam z mediów, bo mówcie co chcecie, propaganda czy nie, to robię medialną robotę. Nie powiem, że to miękkie lądowanie, raczej racjonalny ruch. Nie żałuję, ale nie wiem co będę robił za trzy lata. Mogę być do wzięcia, chociaż na rynku, mając sześćdziesiąt dwa lata, przy dzisiejszym kulcie młodości? Kto będzie chciał takiego starego dziada jak ja?

Ma pan w życiu szczęście?

Robię to co lubię. Z wielu opresji życiowych wychodzę bez szwanku. Los czy pan Bóg często mi daje drugą szansę. Często trafiam na fajnych ludzi, po tylu latach rodzinnie się ustatkowałem. Generalnie tak. Chociaż nie znam kogoś, kto nie chciałby mieć więcej szczęścia (telefon do pana Janusza. „No już już, Aldona, pan mnie tu przetrzymał. O wszystkim powiedziałem… nawet o tym, że jesteś moim szczęściem”).

Leszek Milewski

Pokłóć się z autorem, że film „Ojciec chrzestny” jest lepszy niż książka

Przeczytaj poprzednie sparingi

Najnowsze

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

35 komentarzy

Loading...