Reklama

Zajebiste granie w Lublinie. Pod warunkiem, że odpaliliście tylko drugą połowę

redakcja

Autor:redakcja

16 maja 2017, 20:22 • 3 min czytania 10 komentarzy

Jeśli dziś szef kazał wam zostać w pracy do 19:00 i przypadkiem z tego powodu opuściliście pierwszą połowę meczu Górnika Łęczna z Cracovią, jutro powinniście ruszyć do niego z pudełkiem czekoladek i płomiennym podziękowaniem. Jeżeli bowiem włączyliście to spotkanie dopiero po przerwie, mogliście mieć wrażenie, że ekstraklasa zafundowała nam świetne, niezwykle emocjonujące widowisko.

Zajebiste granie w Lublinie. Pod warunkiem, że odpaliliście tylko drugą połowę

Franciszek Smuda przed meczem powiedział, że Górnik Łęczna czasami gra jak Barcelona, a innym razem jak zespół z C-klasy. I tak jak Franz ma tendencję do wygadywania kocopołów, tak dziś nawet ten absurdalnie brzmiący fragment o zespole z Katalonii po boiskowej weryfikacji wcale nie okazał się pozbawiony sensu. Bo gdy jego zespół złapał luz, robił z obroną Cracovii, co mu się żywnie podobało. I to bez Grzegorza Bonina! Na finiszu spotkania brakło tylko wzięcia przez któregoś z łęcznian piłki na plecy i przejście tak od połówki boiska aż do bramki Sandomierskiego.

Bo sorry, ale i obrona Pasów, i stojący za jej plecami bramkarz wyglądali jak grupka skrzyknięta naprędce pod blokiem, tylko dlatego, że nikt inny dysponujący dwiema w miarę sprawnymi nogami akurat we wtorek wieczór nie miał czasu. Popisy nieporadności niemal kopiąc się w czoło (dosłownie!) i zagrywając przy okazji piłkę ręką we własnym polu karnym zaczął Wołąkiewicz, jednak sytuacja szczęśliwie dla niego umknęła uwadze sędziego Raczkowskiego. Nie ostatni zresztą raz w tym spotkaniu.

Przezornie na początku drugiej połowy Wołąkiewicz dostał od Jacka Zielińskiego wędkę. Szkoleniowiec Pasów nie mógł jednak przewidzieć, że dziś ta przydałaby się w stosunku do każdego jego zawodnika z bloku obronnego, może wyłączając aktywnego z przodu Jaroszyńskiego. Najpierw pusty przelot zaliczył bowiem Sandomierski, pozwalając Leandro zapakować piłkę głową do pustej bramki, później dojście do kolejnych dogodnych sytuacji umożliwiali w geście solidarności kolejni. Efektem czego musiały być kolejne gole – i szczęście, że wpadły tylko trzy, bo w pewnym momencie zapachniało kompromitacją na miarę Ruchu sprzed zaledwie kilku dni.

Drugiego – raz jeszcze po stałym fragmencie gry, tym razem nie po błędzie bramkarza, a wybiciu prosto pod nogi stojącego w polu karnym rywala zaliczył Dźwigała. Trzeciego – po doskonałym odbiorze odkrycia ostatnich tygodni Atoche, świetnym zagraniu Piesio i… fatalnym strzale Hernandeza, z którego wyszła przednia asysta – gola zdobył natomiast naładowany dziś energią jak nowiutki akumulator Bartosz Śpiączka.

Reklama

Do pewnego momentu Cracovia próbowała jeszcze na kolejne próby łęcznian odpowiadać, ale po trafieniu na 2:0 zwyczajnie zabrakło jej naboi. A wcześniej, głównie ślepakami, strzelali Piątek (co najmniej trzy dogodne sytuacje, wszystkie wybronione przez Małeckiego) i chyba jedyny godny jakichkolwiek pochwał w ofensywie Pasów Steblecki. Na resztę najlepiej będzie spuścić zasłonę milczenia, bowiem środek Budziński-Dąbrowski-Cetnarski, na papierze gwarantujący dużą różnorodność w rozegraniu, dziś działał na poziomie kreatywności przeciętnego selera naciowego. Swoje teoretycznie dołożył też sędzia Raczkowski, który jeszcze przy jednobramkowym prowadzeniu łęcznian nie podyktował karnego za faul Atoche na Stebleckim, ale żeby być precyzyjnym – i wcześniej (ręka Wołąkiewicza), i później (ręka Ferraresso), Górnikowi też należały się wskazania na wapno.

Zdradzimy wam na koniec nieco kuchni. Pierwotnie, przed golem Leandro, który nieco rozruszał towarzystwo, relacja meczowa miała być okraszona kultowym: „Boże, czy ty to widzisz” i zdjęciem Wojciecha Mecwaldowskiego z filmu „Jak się pozbyć cellulitu”. Innego pomysłu na podsumowanie boiskowych wydarzeń w pierwszej połowie (0-0 w celnych strzałach) zwyczajnie nie potrafiliśmy w tamtej chwili znaleźć. Podobnie jak nadziei na to, że trzeba będzie szukać jakkolwiek odmiennej koncepcji tekstu pomeczowego.

Temu samemu Bogu, którego Mecwaldowski wzywał, niech będą dzięki, że później cokolwiek się w tym spotkaniu ruszyło. Bo, będziemy dosadni – druga połowa meczu, a szczególnie jej końcówka, była po prostu za-je-bi-sta.

ovGwHto

fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

10 komentarzy

Loading...