Reklama

Wiedziałem, że sędzia jest nawalony, bo z nim piłem

redakcja

Autor:redakcja

10 kwietnia 2017, 10:57 • 32 min czytania 17 komentarzy

– Wiedziałem, że sędzia jest nawalony, bo z nim piłem do siódmej rano. Byli też tacy sędziowie, co po gorzale sędziowali lepiej niż na trzeźwo. „Kurde, jak walnę sobie podwójną lufę, to mi wszystko wychodzi” – Po kilka sprzedanych meczów na kolejkę, Fryzjer w niemal każdym klubie. Magnetowid proponowany dziennikarzowi za lepszą notę. Janusz Eksztajn w wannie rosyjskiego szampana, nafaszerowani anabolikami piłkarze Wójcika, począwszy od medalistów olimpijskich. Tomasz Jagodziński – dziś dyrektor Muzeum Sportu – był dziennikarzem Przeglądu Sportowego jedenaście lat, a w czasach, gdy polski futbol gnił. Afery były smutną codziennością. Rozmawiamy o nich i nie tylko. Zapraszamy.

Wiedziałem, że sędzia jest nawalony, bo z nim piłem

***

Jaka była reakcja środowiska w 1993 na pana książkę „Cwaniaczku, nie podskakuj”.

Różna. Większość osób poczuła się urażona, że wydałem to w formie ekspresyjnej i szczegółowej.

Delikatnie powiedziane, skoro opisuje pan np. Janusza Eksztajna w balii wypełnionej rosyjskim szampanem, z damą do towarzystwa u boku.

Reklama

Nikt mi postawił mi w publiczny sposób zarzutów, że coś w tej książce jest nieprawdą. Nie miałem żadnej sprawy sądowej. Mój zabieg polegał na tym, że zostawiałem sobie fakty na dogrywkę. Jeśli ktoś wytoczyłby proces o zniesławienie, na sali ujawniłbym jeszcze więcej. Taki gość myślał: no tak, Jagoda wydrukował to i tamto. Ale tego już nie opisał. W tej książce i tak jest tylko pięć procent tego, co można było napisać.

Jerzy Chromik wspominał, że w  swojej ostatniej rozmowie z Pawłem Zarzecznym, Paweł powiedział mu: „Jurek, ci młodzi teraz mają dobrze, mogą pisać o sukcesach. My taplaliśmy się w bagnie”.

Tak, ale to też były łatwe czasy dla dziennikarza. Potrzeba było jednak umiejętności znalezienia się, żeby nie zostać skasowanym przez środowisko, odciętym od informacji. Zarazem musiałeś ustawić sobie granice nie do przekroczenia.

Gdzie pan ją sobie ustawił?

Nigdy nie konfabulowałem. Nie pisałem fabuł. Nie zmyślałem. Z tego tytułu miałem kłopoty.

***

Reklama

Dziesięć lat mieszkałem w Kurnosie, wsi pod Bełchatowem. Nic tam się nie działo. Nawet żaden wyścig kolarski nie przejeżdżał. Do marzenia o dziennikarstwie zostałem zwabiony fantastycznymi relacjami radiowymi – telewizor rodzice kupili dopiero w 72′ przed igrzyskami w Monachium. Na „Przeglądzie” uczyłem się składać literki. W Bełchatowie poniedziałkowy „Przegląd” można było dostać w okolicach czwartku, a to i tak tylko, jeśli udało mi się pożyczyć go od wuefisty lub pana od fizyki – przychodziły do kiosku tylko dwa egzemplarze. O mojej determinacji niech powie fakt, że jako dziesięciolatek pojechałem autobusem do Piotrkowa do punktu dystrybucji, by przysyłali jeden egzemplarz „Przeglądu” więcej, bo ja też chcę czytać. Z dzisiejszej perspektywy, szaleństwo. Wkrótce dziennikarstwo sportowe tak mnie zafascynowało, że postanowiłem, że też tak chcę, choć… to było marzenie nie do zrealizowania. Bełchatów wówczas – miasteczko liczące siedem tysięcy osób. Żyło się biednie, mama, cudowna kobieta, dojeżdżała do Łodzi pracować w zakładach włókienniczych, ojciec całe życie był ślusarzem w bawełniance. Nie było możliwości ułatwionego startu życiowego, ale miałem w sobie wrodzony upór, można użyć sformułowania – chłopski upór. Żeby móc studiować, musiałem pracować. Rówieśnicy po pracy w kopalni szli na dyskotekę, ja szedłem do technikum wieczorowego górniczego.

Co pan robił w kopalni?

Pod ziemią pracowałem w Wesołej. Na odkrywce w Bełchatowie np. kopałem rowy pod kable. Rów na metr głębokości, długości kilkaset, zero koparek, tylko brygada do pracy. Iły takie, że rano na warsztacie szlifowaliśmy szpadle. Montowaliśmy też sieć napowietrzną. Ustawianie słupów wysokiego napięcia, skręcanie tzw. kratowców. Uczyło tężyzny fizycznej. Dzisiaj do kratowca podchodzisz z automatem i śruba dokręcona. Wtedy musiałeś robić to sam.

Miał pan tam niebezpieczne sytuacje?

Jedną miałem w kopalni Lenin w Wesołej, gdzie pracowałem jako elektryk. Sztygar wysłał mnie, żebym założył na wyrobisku kolejny punkt oświetleniowy. Szedłem nie tak jak trzeba, chodnikiem, tylko znanym skrótem, dzięki któremu mogłem dojść na miejsce trzy razy szybciej. W pewnym momencie usłyszałem takie jakby mruknięcie ziemi nade mną, a potem zostałem przysypany. Dwa dni wcześniej w Rybniku zginął młody chłopak, mój rówieśnik. Ruszałem palcami, powoli się wykopywałem, choć wiedziałem, że jeszcze jedno osunięcie ziemi i nigdy stamtąd nie wyjdę. Ale udało się. Założyłem nawet ten punkt oświetleniowy. Wracałem…

Już nie skrótem.

Już nie. Wyjechałem na powierzchnię. Poszedłem do sztygara, z płaczem zdjąłem kask i rzuciłem: ja już tam nigdy więcej nie zjadę. Słowa dotrzymałem. Druga sytuacja miała miejsce przy pracach remontowych linii wysokiego napięcia przy odkrywce w Bełchatowie. Trzeba w takim przypadku zrobić odcięcie z jednej i z drugiej strony. Wymieniliśmy izolatory, praca skończona, sztygar wysłał kolegę, by włączył odcinek do sieci. Siedzimy pod słupem, ale ktoś zobaczył, że na złączce między izolatorami zwisa stalowy drut. No to kto na ochotnika? Zgłosiłem się. Wchodzę na słup, z wysokości widzę kolegę, jak idzie lasem. Mam mnóstwo czasu. Dokręciłem, puściłem i niemal  w tej samej chwili po linach poszedł prąd. K…, jak to możliwe? Byłem ułamek sekundy od śmierci. Dosłownie pół chwili wcześniej jeszcze trzymałem te liny. Zsunąłem sie bezwładnie ze słupa. Doznałem jakby ataku osłabienia, szoku, dziwnego samopoczucia. Pytam tego kolegę później jak to się stało, bo przecież widziałem go, powinienem mieć dość czasu. On mówi: „a, ciemno się zaczęło robić, więc zacząłem biec”. Wtedy doszło do mnie jak niebezpieczne jest to, co robię. Mogę tu zginąć przez przypadek, bez własnej winy.

Zabawne, ale też nieciekawe sytuacje miałem jeszcze dwie w USA. Pierwszą przez prezydenta Busha seniora. Relacjonowałem dla pisma ALFA wybory gubernatora w Illinois. Na jeden z wieców przyjechał Bush. Szedł i witał się z wybranymi, podstawionymi ludźmi. Przede mną np. z facetem w kowbojskim kapeluszu i dzieckiem na rękach. Tak się zapatrzyłem na tego gościa, że sam też podałem rękę. Uścisk mam pokopalniany, mocny, więc Bush się skrzywił, a wokół zaroiło się od agentów Security… dzisiaj to opowiadam na luzie, ale to nie była dobra chwila dla mnie.

Druga sytuacja miała miejsce na zakończenie mojego pobytu w Chicago. 18 grudnia, tuż przed świętami. Organizowałem pożegnalną imprezę, gości wielu, choćby Henio Apostel z żoną Elą, ale też Janek Panasewicz – akurat dawali tam jakieś koncerty. Na jedenastą miałem być na lotnisku, więc koło 4 mówię – to wy się bawcie, ja jadę, muszę skończyć się pakować. Janek mówi, że mnie podrzuci, zgodziłem się, bo inaczej musiałbym brać taksówkę. Ledwo żeśmy wyjechali z baru, a tu światła szeryfa. Panas zatrzymuje się na poboczu, oni za nami, wychodzą z auta… A Janek wtedy daje gazu tak, że mało co mnie nie wyrzuciło na zewnątrz. W Stanach za ucieczkę przed policją grożą kraty. Struchlałem, byłem mocno zdenerwowany. Już widziałem siebie w kajdankach, zamiast w domu z rodziną przy wigilijnym stole. Ale udało mu się, znał dobrze te uliczki boczne, nie wpadli na nasz trop. Nigdy nie podejrzewałem, że z kolegi muzyka jest taki kozak.

Jak to się stało, że pan, górnik-elektryk, został dziennikarzem?

Pracując w kopalni w Bełchatowie miałem występ w programie Studia 2: Turniej Marzeń. Nie było wtedy siedmiuset kanałów, tylko dwa, wszyscy to oglądali. Podczas tego programu miałem rozmowę z redaktorem Bohdanem Tomaszewskim. Powiedziałem mu  wtedy, że jak on skończy karierę, to go zastąpię. A nawet, że będę lepszy. Tomaszewski się obruszył, że jak to, że niech pan tak nie ocenia, że on chce jeszcze długo w zawodzie pracować… słowa dotrzymał. Po latach często wspominaliśmy tę sytuację. Program nagrywano w niedzielę, tydzień później emisja. W poniedziałek wstaję do roboty: kufajka, gumofilce, kask. Staję pod kioskiem kupić gazety dla brygady, a połowa kolejki się ze mnie śmieje. Połowa kopalni też. Kolega inżynier, późniejszy prezes GKS-u Bełchatów, powiedział: „tu mi kaktus wyrośnie, jak zostaniesz dziennikarzem!”. Oczywiście byli tacy, co dopingowali, ale generalnie dominowały podśmiechujki. Co ten chłopaczek sobie wymyślił za abstrakcyjny pomysł! Dwa lata później ukazał się mój pierwszy tekst w Przeglądzie. Sprawozdanie z meczu kolejki, Śląsk – Widzew. Myślałem, że aby robić taki mecz, trzeba być reporterem z pięć lat i się wyróżniać, a dostałem to od ręki.

W jaki sposób?

Honorowym starterem na wyścigu kolarskim w Bełchatowie był pan Lech Cergowski, zastępca redaktora naczelnego. Złapałem go za rękaw wtedy w Bełchatowie: proszę pana, studiuję na wydziale dziennikarstwa, chciałbym u was pracować. Dobra, zapraszam. Nie wiadomo, czy to było rzucone bardziej na odczepnego, czy szczerze, ale po sześciu tygodniach przyszedłem do redakcji. Mówię sekretarce: jestem umówiony z redaktorem Cergowskim. Jak się pan nazywa? Jagodziński. Pan Cergowski twierdzi, że pana nie zna. Taka krótka pamięć? Poszedłem do niego, przypomniałem się. Wysłali mnie na ten właśnie mecz kolejki.

Żeby pana spalić?

Trochę tak. Naczelny Łukasz Jedlewski powiedział: jak się pan sprawdzi, to zostanie, jak nie, to dziękujemy. Nie umiałem nawet pisać na maszynie. Mecz w sobotę wieczorem, a pisałem tekst całą niedzielę – już się niedzielne mecze zdążyły skończyć, a moje sprawozdanie ciągle nie było gotowe, bo pisałem go jednym palcem. Szefem piłki był wtedy Maciej Polkowski. Poprzekreślał, napisał coś po swojemu, poprawiając stylistykę i język. Ale tekst się ukazał. Byłem wtedy najszczęśliwszym człowiekiem w Polsce. W ten sposób zaczęła się moja jedenastoletnia przygoda z Przeglądem Sportowym.

Po latach straciłem cały szacunek do tego zawodu, zwłaszcza w wydaniu materialnym. W 86′ założyłem rodzinę. Na weselu w Dobrzelowie bawiło się większość kolegów z redakcji. Ale później patrzę na swoją robotę: coraz więcej pracuję a mam coraz większe długi. Coś jest nie tak! W redakcji kłótnie o piętnaście złotych wierszówki, takie sprawy. Załatwiłem sobie trzymiesięczną wizę do Niemiec. Pracowałem tam na czarno, zostałem pomocnikiem tynkarza. Facet zatrudniał głównie Turków. Mnie, Polakowi, płacił mniej niż Turkom. Postawiłem mu się, bo wiedziałem, że pracuję od nich wszystkich lepiej – on też to wiedział, bo później pracowaliśmy razem – ale im płacił 12 marek za godzinę, mnie 10. Co nie zmieniało faktu, że przez jeden dzień zarabiałem więcej, niż jako wielki pan redaktor przez miesiąc. Wyjeżdżając miałem 350 marek długu. Ponad półroczna pensja. Po tygodniu, jak odebrałem wypłatę, dzwonię do żony i mówię, że mamy problem z głowy. Co ty, bank obrobiłeś? Nie przyszło mi na myśl, że te różnice w wynagrodzeniach są tak drastyczne. Jak później pisałem felietony do chicagowskiego Sport Review, dostawałem 40 dolarów za jeden tekst. W Przeglądzie jak tyle zarobiłeś w przeliczeniu przez dwa miesiące, to byłeś krezusem. To piękny, cudowny, fantastyczny zawód, ale to często taka finansowa wegetacja.

Jak to się stało, że pana konikiem i specjalnością stało się tropienie afer?

To było moje przekleństwo. Ja się nie mogłem z tym pogodzić wtedy, nie mogę teraz i nie pogodzę się nigdy. Z dzieciaka kochającego piłkę stałem się gościem taplającym się we wszystkim co najgorsze. Ciążyło mi to i było jedną z przyczyn, że uciekłem później z tego zawodu w politykę.

To jak to się stało, że pana w to wtłoczyli na ten tor?

Starałem się prostować sędziów. Szybko zorientowałem się, że jest to mafia. Pisać było o tym ciężko nie mając żadnych dowodów, bo nie udowodnisz gościowi, że wziął kasę czy inne fanty za wydrukowanie. A drukowano wtedy obrzydliwie. Wychodziłeś czasem z meczu z obrzydzeniem, a jeszcze miałeś to opisać i to nie jako cyrk, który widziałeś, tylko jako mecz. 95% środowiska w tamtych czasach było umoczone, również w latach późniejszych, gdy już nie byłem dziennikarzem. Ja musiałem w tym wszystkim lawirować, nie mogąc przekraczać pewnej granicy, bo bym szybko wypadł.

Czasami pan strzelał. Napisał pan po meczu w Poznaniu, że sędzia dostał cztery miliony.

Powiedział mi to gość, który te pieniądze przekazywał. Opisałem jedną sytuację, ale takich w każdej kolejce było po kilka. Co mogłem to pisałem. Były szef polskich sędziów, Stanisław Eksztajn, mnie nienawidził. Polkowski mnie tonował. Jak miałem kampanię do senatu, sędziowie zrobili zrzutę i wydrukowali jakieś ulotki na mnie, rozrzucone w terenie, gdzie kandydowałem. Sędziowie do dziś pozostają bezkarni, popełniają mnóstwo błędów i nie są karani, nie ma sankcji. Bezkarność rozzuchwala. Dlatego staram się unikać spotkań ze Zbyszkiem Przesmyckim, a jak już to witam się i idę dalej.

W książce napisał pan, że tacy ludzie jak pan Przesmycki – ówczesny obserwator – nigdy nie powinni działać w futbolu.

A dzisiaj jest szefem sędziów. Wtedy podał mnie do sądu i przeprosiłem go, bo nie chciałem się wikłać – miałem inne problemy, w tym wypadek.

Pierwszoligowi sędziowie, sądząc po opisach, mieli bizancjum.

Każdy klub miał człowieka od przyjmowania sędziów. Środowisko działaczy klubowych ceniło mnie, ponieważ zbytnio nachalnie nie opisywałem zwyczajów pozasportowych. Wszedłem w łaski. Byłem zaprzyjaźniony z większością „opiekunów”. Często razem z sędziami jechałem na mecz pociągiem, czasem z nami ich obserwatorzy. Uczestniczyłem w niezliczonej liczbie kolacji połączonych z libacjami alkoholowymi. To było przyjęte jako rzecz normalna. Przyjeżdżaliśmy do miasta na mecz. Sędziowie mieli szczególne przywileje, ale niektórym klubom zależało też na dobrych relacjach z prasą, więc byliśmy podejmowani. Szło się na wspólną kolację, potem wjeżdżała gorzała. Jeden pił więcej, drugi mniej, zazwyczaj piło się więcej. Piłem też ja, bo kto nie pije ten kapuje, ale dzięki temu poznawałem na czym to polega. Potem w zależności od zapotrzebowania pojawiały się panienki albo nie. Czasem szło się gdzieś do kasyna. Kasyna były nielegalne, raz jechaliśmy przez lasy, jakieś wertepy do prywatnej willi, raczej domu z kasynem. Sędziowie oczywiście za swoje nie stawiali. Co do pieniędzy dla arbitrów – owszem, dostawali, ale cenniejsze były wtedy fanty. Artykuły codziennego użytku to ówczesna twarda waluta. Ja sam z Lubina dostałem kartę górniczą, dzięki której mogłem kupić sobie telewizor kolorowy. Na rynku kosztował dwa razy więcej, a ja, jako górnik, mogłem kupić po niższej cenie. Jeszcze drugi raz dostałem coś w Łodzi. Jeden z sędziów był wielkim wielbicielem książek i opiekun zaprowadził nas do księgarni. Oczywiście nie pozwolił nikomu zapłacić, ani arbitrowi, ani mnie. Dwa momenty, kiedy jako dziennikarz skorzystałem w sensie wymiernym, nie licząc tych poczęstunków. Umiejętnie potrafiłem wkomponować się w to środowisko tak, żeby się nie narazić, nie zrazić do siebie. Później już zaczęły się rzeczy większego kalibru. Bo to, że sędziowie przed meczem się napili i sędzia na bani sędziował? Że pił do siódmej rano wiedziałem, bo piłem razem z nim. Mecz o jedenastej – jak mógł być trzeźwy? Obserwator to samo, potrafił ze zmęczenia usnąć na meczu. Pili wszyscy, obserwatorzy razem z arbitrami, których mieli oceniać, jedna sitwa. Wszyscy wszystkich popierali. Ja jestem obserwatorem twoich sędziów, ty moich, to się dogadujemy i dajemy wysokie noty. Pic na wodę, fotomontaż. Umiejętność znalezienia się w tym środowisku to było wyzwanie. Naprawdę wyzwanie. Łatwo było wypaść.

Ale zarazem pan miał opinię dziennikarza, który ich punktuje.

To była umiejętność nie przekraczania pewnych granic, żeby nie wypaść z obiegu. W książce posunąłem się dalej, bo byłem już senatorem i chciałem się odciąć od tego wszystkiego.

Wątek jak kibicki wypracowywały wynik jest dość szokujący. Wiadomo było, że rolę odgrywają fanty, że pieniądze, ale seks to temat tabu. Cytat:

„Zakrapiana suto kolacja nie wyczerpuje porządku wieczoru. Klasowy klub deleguje na takie spotkania tzw. osoby towarzyszące, czyli zaufane panie. Nie muszą to być wcale panie z kręgów sprzedajnych. Sporo kobiet w kraju naprawdę fanatycznie interesuje się klubową piłką! Pan Tadeusz na przykład najwyżej cenił sobie (bo już sędziuje) usługi pani Joli, więc starał się jak tylko mógł, by dostawać przydział meczu na Górnym Śląsku. Ile się „nasędziował” to jego.

Jego koledzy z sędziowskiej organizacji także wielokrotnie dawali dowody, że nie są wcale gorsi w tych sprawach. Obsługa katowickiego hotelu „Silesia” do dziś wspomina upojną, jesienną noc sprzed kilku lat. Tak się złożyło, że do śląskich drużyn z pierwszej i drugiej ligi przyjechały prowadzić zawody aż trzy trójki z Warszawy. Po kolacji (przy osobnych stolikach) w hotelowej restauracji panowie przenieśli się do apartamentu pana Janusza. Tam już czekał przygotowany i suto zastawiony przez kelnerów (na koszt górniczego klubu) stół z potrójną, zimną płytą i wyborowymi trunkami. Rzecz jasna, do męskiego towarzystwa zaraz dołączyły też panie. Rozpoczęła się kapitalna balanga połączona z sekscesami, które wkrótce zamieniły się w ogólną orgię. Czegóż tam nie było?! Pan Janusz, przykładowo, zażyczył sobie „pogwizdania” w windzie. Ta zabawa tak się spodobała, że później trwały rajdy w górę i w dół z dwiema, a nawet trzema gwizdkami. Urządzono gonitwę nago po korytarzach, a także konkurs siusiania z X piętra. Do białego rana trwała rywalizacja, który z panów głównych i liniowych ma najlepszą kondycję. Poziom chyba był wyrównany, gdyż kilkanaście godzin później wszyscy nieźle wywiązali się z powierzonych obowiązków. Nocne (s)ekscesy dobrze przygotowały do roli niedzielnych arbitrów. Wyniki były takie jak trzeba, zaś oceny pracy panów z gwizdkami – sprawdziłem – superpozytywne.

Nie każdy jednak klub ligowy ma wśród swoich sympatyków zaufane „kibicki”, które swoimi wdziękami natchnęłyby specjalnych gości od gwizdani w jedną stronę. W tej sytuacji człowiek do specjalnych poruczeń albo sponsor drużyny, musi sięgnąć po posiłki z hotelowego drink-baru. Towar ten bywa jednak mocno przebrany, ale i na to ostatnio znalazła się rada. Od niedawna modne stało się korzystanie z usług tzw. agencji towarzyskich, których namnożyło się w całym kraju bez liku. Wystarczy tylko wykręcić znany na pamięć numer telefonu do „Angeliki” albo „Luizy”, przedstawić życzenia i gusty przyjezdnych klientów, a za pół godziny kurier-taksówkarz dowozi zamówiony towar. Za ten w najlepszym gatunku trzeba płacić (ceny z października 92′) od jednego do półtora miliona za godzinę wytężonej pracy. Dla nieletnich obowiązuje półmilionowy dodatek „za młodość”.

A propos dziewczynek. Nie tak dawno, bo w rundzie jesiennej sezonu 92/93, jeden z pierwszoligowych arbitrów zażyczył sobie „co najwyżej siedemnastki”. „Tylko, żeby mi, kurwa, nie była dzisiaj używana” – ostrzegł klubowego sponsora, który wykładał kasę na płatną miłość dla sędziego. Jasnowłosa buźka w ciup rychło przysiadła się do restauracyjnego stolika. Na krótko, bo zaraz została wzięta za rączkę i prowadzona niczym owieczka na rzeź. Nieoczekiwanie wejście do windy zagroził pan starszy, siwy portier, prosząc o okazanie karty pobytu, zwłaszcza przez tę młodą damę. Gdy – po sekundzie – dziadek w liberii oparł się o pobliski filar, krzykiem wezwał pomoc chłopców z hotelowej „Securitate”. Ponieważ panna nie miała przy sobie dowodu osobistego, bo go mieć nie mogła, para – jak niepyszna – wróciła do restauracji. „Jakieś chuje nie dali mi wjechać na górę!” – poskarżył się mocno zdenerwowany arbiter. „To wy tnie macie tu swoich opłaconych wykidajłów?!” – grzmiał na klubowego sponsora. Opiekunowie arbitra, ciężko przestraszeni gniewem i zemstą członka sędziowskiej mafii, szybko znaleźli inne rozwiązanie. „Zakochaną” (na godzinę) parę przemycono wyjściem awaryjnym, przez kuchnię. Drogę do windy na drugim piętrze wskazywał sam kierownik lokalu. Kilka godzin później, bo cała akcja rozgrywała się o trzeciej nad ranem, gospodarze w niedzielne południe pokonali gości.

Tak więc nie trzeba nikogo przekonywać, a potwierdzają ten fakt wtajemniczeni, że erotyka w pracy wielu sędziów jest na pierwszym miejscu. Większość z nich wyznaje zasadę, że pieniądze to nie wszystko, a poza tym szczęścia nie dają. Panowie w średnim wieku bardzo cenią sobie tkliwość, zanim wyjmą gwizdek…”

Kiedyś, za czasów senatorskich, miałem audiencję u arcybiskupa. Powiedział mi: „Ale że senator popełnił takie dzieło?”. Po tych słowach zacząłem ją znowu czytać. I często łapałem się na myślach „ja pierniczę, ja to napisałem?!”. Nie znaczy, że w tej książce nie ma prawdy, tylko jest brutalna. Tak brutalna, że wiele rzeczy bym dziś pominął. Powiem tyle, że nigdy nie korzystałem z „koleżanek z wojska”, tu byłem zasadniczy. Obawiałem się, że stanę się obiektem szantażu ze strony klubów. Bo to, że ja wypiłem litr wódki… To żaden problem dla mnie. Miałem mocny łeb i mam do dziś. Opowiem historię. W brygadzie byłem najmłodszy. Moim zadaniem było załatwianie gorzały dla brygady, a trzeba pamiętać, że wtedy wódka była na kartki. Składałem się na alkohol, ale nie piłem, bo chodziłem do technikum wieczorowego. Pewnego dnia koledzy weszli mi na ambicję. „Płacisz, a nigdy nie pijesz, pewnie nie umiesz!”. Zrobiliśmy zakład, że wypiję pół litra w pięć minut. Jeśli wygram, nie muszę się zrzucać przez najbliższy tydzień, jeśli przegram, funduję gorzałę przez tydzień. Warunki niekorzystne, ale podjąłem. Wziąłem flaszkę, wypiłem na raz większą część, potem na drugi dopiłem resztę. Czas 3:50!  Wlałem w siebie pół litra czystej. W pierwszej chwili myślałem, że zrobili mnie w konia, dolali tam wody do butelki w ramach żartu. Ale po dwudziestu minutach świat mi się zakręcił, walnąłem o glebę. Z relacji kolegów wiem, że wnieśli mnie na przyczepę ciągnika, ciągnikiem na warsztat, z warsztatu do szatni. Przebrali mnie, zanieśli z warsztatu do autobusu, z autobusu przenieśli do domu. Przez dwa dni wstawałem tylko za potrzebą, byłem nieprzytomny. Nie poszedłem następnego dnia do pracy. Ale zakład wygrałem.

Mecz, w którym sędzia był pijany, przypominał komedię czy tragifarsę?

Jedno z drugim. Mecz? Takich meczów było mnóstwo. Wiedziałem, że sędzia jest nawalony, bo z nim piłem. A nawet jak nie piłem, to wchodziło się do szatni nawet w trakcie meczu – inne zwyczaje, wszyscy się znali – a sędzia w kontekście koleżeńskim mówił: „kurde, ja tu nawalony jeszcze, a muszę sędziować”. Byli też tacy sędziowie, co po gorzale sędziowali lepiej niż na trzeźwo. „Kurde, jak walnę sobie podwójną lufę, to mi wszystko wychodzi”. Szczera prawda. Wielu miało też problemy z kondycją, niezależnie czy pili czy nie.

Napisał pan, że Janusz Eksztajn podczas testów padał jak pies Pluto.

Żal patrzeć. Zero profesjonalizmu. Ale jednej sytuacji żałuję bardzo. Mecz w Szczecinie bodajże. Sędziował Włodzimierz Bródka. Po meczu mówił mi: wiesz, trochę źle się czuję. Sędziował fatalnie i odniosłem wrażenie, że próbował tymi słowami zamaskować to, że pił tego dnia. Trafiłem go w Przeglądzie, a on w poniedziałek umarł. Miał zawał. Miałem wyrzuty sumienia, że nie potrafiłem mu uwierzyć.

Napisał pan, że jeden z arbitrów chciał kupić od pana notę za dresy Adidasa i magnetowid.

Takich sytuacji było wiele. Ranking not w „Przeglądzie” cieszył się prestiżem. Sędziom zależało na wysokiej lokacie. Mówiąc szczerze, zdarzało mi się być nieobiektywnym, ale nie ze względu na fanty, których nigdy nie wziąłem, tylko ze względów taktycznych niektórych oszczędzałem.

Taktycznych?

Jak człowiek funkcjonuje w danym środowisku, musi liczyć się z pewnymi ograniczeniami. Łatwo możesz dostać puknięcie w nos i cię nie ma. Trzeba umieć się poruszać. Trzeba wiedzieć co robić, by zostać w obiegu. Bywali sędziowie, którzy docierali do mnie przez znajomych, a ci mówili: co ci zależy, czy dasz 4 czy 5? A ja czasem uległem. Ale dzięki temu zostawałem dopuszczany do informacji, miałem dostęp, a dziennikarz żyje z dostępu. Dzisiaj jest łatwiej, masz internet, technikę, wtedy sam musiałem zadbać o źródła informacji. Nie korzystałem z tego nagminnie, starałem się być obiektywny, ale były takie sytuacje i to się opłacało. Nigdy nie odpuściłem jak ktoś wypaczył wynik, ale czasem, gdy ktoś był pijany, udawałem, że tego nie widzę.

Tamte czasy to też wyjątkowo  barwni działacze.

Fantastyczny był Ludwik Sobolewski. Nie wchodził w układy, ale presja środowiska była taka, że musiał mieć człowieka od czarnej roboty. Takim kimś był świętej pamięci Stefan Wroński. Rewelacyjny. Bolo Krzyżostaniak – mój przyjaciel, fajny gość. Właściciel Olimpii Poznań, szef firmy Bolplast. Bolo nikomu nie pozwolił, by ktoś za coś zapłacił. Dbał o gości, o drużynę, o piłkarzy. Jakoś mu to szło do pewnego czasu. Ale na piłce się wtedy nie zarabiało, dzisiaj są jakieś możliwości, wtedy na pewno nie. To był strumień pieniędzy płynący nieustannie i bez końca.

Ale dało się zarobić na transferach zagranicznych. Pisał pan jak przepadały nagle setki tysięcy dolarów.

Tak. Na tym zarabiało wielu dzięki temu, że zasadnicza część transakcji była przekazywana pod stołem.

Czego dowodem sprawa Romana Koseckiego.

Fundacja Warsfutbol chciała mnie za to podać do sądu. Miałem dwóch informatorów, w tym kelnera. Niemniej miałbym pewnie kłopot z udowodnieniem, ale byłem już objęty immunitetem senatora. Pan może zacytować tę sytuację z książki, wszystko jest opisane.

„Dzień X w tej aferze to 14 grudnia 1990 roku. Przy ul. Jasnej 24 w Warszawie pojawili się wysłannicy znad Bosforu, konkretnie delegacja Galatasaray Stambuł z wiceprezesem klubu, Selcukiem Uygurem na czele. Rozpoczęły się targi o Koseckiego. Oferty tego dnia zaczęły się sypać jak z rogu obfitości. W warszawie pojawili się również inni tureccy kupcy – działacze Fenerbahce. Chcieli wyłożył na stół milion siedemset tysięcy dolarów, ale za transfer definitywny. Gdy przedstawiali swoją ofertę, wysłannicy Galaty byli już po wstępnych rozmowach i czuli się bardzo pewnie. Tuż po godzinie siedemnastej nieoczekiwanie zaczął stukać teleks z Londynu. Arsenal wyraził chęć pozyskania Koseckiego za milion sześćset tysięcy dolarów. Teleks ogromnie zaniepokoił Mariana Mazurka. „Panowie, podpisujemy kontrakt, bo za chwilę nic z tego nie będzie!”. Gdy Mazurek rzucił hasło „Arsenal”, Selcuk Uygur machnął ręką i po chwili rozanielony Kosecki wyszedł z zacisznego pokoiku wynosząc w dwóch torebkah reklamowych pół miliona dolarów w gotówce. Wydarzenia potoczyły się lawinowo. W ogromnym pośpieciu zaczęto redagować kontrakt.

Nazajutrz w serwisie prasowym PAP ukazała się informacja, że Koseckiego sprzedano do Turcji za 600 tysięcy dolarów. Fachowcy orz dziennikarze określili ten transfer jako skandal. Na początku stycznia, gdy sięgnięto do oryginału podpisanego kontraktu, prawnikom włos zjeżył sie na głowie. Jak byk stało napisane, że umowa opiewa na 500 tysięcy dolarów. 5.5 procent sumy transferu zagarnął Arteon. Po 10 procent PZPN i PKOL, a ponieważ Kosecki przeszedł do Legii z Gwardii, która słusznie zadbała przy przejściu piłkarza o swoje interesy, Legii zostało około 200 tysięcy dolarów. Było to mniej niż kilka krajowych transferów.

Za Warsfutbolu Legia mogła spaść z ligi, raczej nie przypadek.

To nie przypadek, w środowisku piłkarskim nie ma przypadków. Weźmy przykład Fryzjera. Takich „Fryzjerów” w polskiej piłce było mnóstwo. Ryśka wszyscy znali, wszyscy żyli z niego, wszyscy się z nim witali, kochali. A jak tylko został w aferze zatrzymany – nikt go nie znał. Wszyscy amnezja, włącznie z najwyższymi władzami PZPN, gdzie był stałym, częstym gościem. Jedynym, który go wcześniej próbował wyrugować, z tych lub innych powodów, był Zbigniew Boniek.

Pan osobiście jak wspomina Forbricha?

Równy, fajny gość. Towarzyski, ciepły człowiek, zawsze uprzejmy. Zawsze miał ze sobą flachę gorzały, którą częstował wszystkich dookoła. Zapraszał na kolacyjki, raz chyba uczestniczyłem.

W słynnym pałacyku?

Nie, w restauracji „Borowianka”. Ale bywało też między nami ostro. Finał Aluminium – Amica, byłem już wtedy rzecznikiem PZPN Mariana Dziurowicza. Na trybunach oglądałem mecz z szefem kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego, Markiem Ungierem. Kompletnie nie rozumiał futbolu, ale przyjechał wręczyć puchar. Ciągnie mnie w pewnym momencie za rękaw: według mnie ten sędzia cały czas sędziuję na rzecz tych w czerwonych koszulkach. Oczywiście nawet on, laik, widział co się dzieje. Ja z przerażeniem patrzyłem na to co robił sędzia Kowalczyk. Obserwatorem był Alojzy Jarguz, który mnie trafił w swojej książce, ale jak się spotkaliśmy w Olsztynie zawsze było miło. Jak był dyrektorem w Lubinie załatwiał mi kierowcę do Warszawy, co było miłe, bo inaczej człowiek wracałby dwa dni do Warszawy. Ale wracając. Po meczu widzę Rycha w namiocie dla VIP-ów. Coś mu powiedziałem, on mi pysknął, więc się na niego wydarłem. Edek Socha, który pracował wtedy w Aluminium, wściekły. Oni wygrali mecz, ale Marek Kowalczyk ich skasował. 400 tysięcy wziął. Forbrich sam załatwił ten finał, jawny przekręt. Ta mafia tak daleko sięgała, że półtora miesiąca później siedzimy na zarządzie PZPN i rozpatrujemy listę sędziów międzynarodowych. Ja patrzę, a tam Marek Kowalczyk. Jako rzecznik nie miałem prawa decydowania o czymkolwiek, byłem tylko głosem doradczym, ale podnoszę rękę: panowie, nie róbmy jaj, sami się wystawiamy. Kowalczyk, który zrobił przekręt w finale, jest tu na liście. Wtedy przyznali mi rację i go skreślili z listy, ale sam fakt pokazuje, że nie mieli skrupułów. Marek potem, gdy mnie spotkał, „dziękował mi”. Ja jeszcze dobrze mówić nie skończyłem, a już mu donieśli o wszystkim. Można przymknąć oko na coś, co jest w granicach dopuszczalnego błędu. Ale jak ktoś robi ze mnie idiotę, to przepraszam bardzo, tak się nie da.

Każdy wtedy chciał być arbitrem FIFA nie tylko ze względu na splendor.

Gigantyczne pieniądze, różnica jeszcze większa, niż gdy mówiłem o pomocniku tynkarza. Będąc arbitrem FIFA czy UEFA nawet na meczu juniorów zarabiał krocie. Albo taki obserwator. Pojechał za granicę na mecz, obejrzał coś tam i ciężka kasa. Żyć nie umierać. Sędziowie potrafili się pobić o nominację.

Stanisław Eksztajn był jak ojciec chrzestny „mafii” sędziowskiej?

Spokojny, miły pan, który wprowadził system, według którego nikt nie mógł zostać sędzią na szczeblu centralnym bez wkupienia się w łaski. Nie liczyła się wiedza, umiejętności, tylko trzeba było mieć dojścia i odpalić mu dolę. Klasyfikacja punktowa – która też była żartem – nie miała żadnego znaczenia jeśli chodzi o awanse, jeśli nie miałeś oparcia u właściwych ludzi. Jak niewłaściwy człowiek ją wygrał, to ranking fałszowano, przerabiano.

Jarosław Szostek naraził się i został wycięty.

Tak, Jarek tak, został wykasowany ze środowiska, gdy w nie uderzył. Kilku było takich. Później, już z Michałem Listkiewiczem, wszedł w konflikt Mietek Piotrowski.

Michał Listkiewicz chyba zawsze umiał się odnaleźć.

Michał to mistrz świata jeśli chodzi o umiejętność poruszania się w środowisku. Potrafi zjednać sobie wszystkich i ma takie specyficzne podejście do każdego, nawet do wroga, począwszy ode mnie, bo Michał się ciężko obraził na mnie po tej książce.

„Rzecznika prasowego FIFA, Włocha Guido Tognoniego, kupił kosztownymi fantami. W licznych prezentach najczęściej przewijały się platery i porcelana z Ćmielowa, kryształy z piotrkowskiej „Hortensji” i Stronia Śląskiego oraz słoiczki sowieckiego kawioru. Bossowi FIFA, sekretarzowi generalnemu Blatterowi ze Szwajcarii, skutecznie podsunął długonogą blond-piękność znad Wisły. Dzięki jawnemu poparciu swojego „suchego szwagra” Blattera, Listkiewicz zaliczył olimpiadę w Seulu, czempionat europejski w Niemczech i mistrzostwa świata w Italii. Wszędzie tam robił zwykle za boiskowego statystę, albo inaczej mówiąc – sędziowskiego fajtłapę. Na zawodach w Niemczech wyznaczono mu rolę pomocnika dróżnika. Dokładnie było tak, że ani raz – w obawie przed kompromitacją – nie dano mu pogwizdać w meczu, tylko dostał w łapę chorągiewkę i machał nią na bocznym aucie. Drogocenne suweniry dla kolesiów z FIFA sporo jednak kosztują. Listek nie w ciemię bity, szybko poszedł po rozum do głowy i wymyślił prywatną instytucję indywidualnego sponsoringu sędziego Listkiewicza. Prywatnym impresario arbitra Michała L. ogłoszono niejakiego Janusza Stajszczaka, właściciela spółki „Weltinex”, zamieszanej w przemyt do Polski morza gorzały. Później nazw przemytniczej firmy zamieniono na /”Polfsrot”. Właśnie za reklamowanie Polfrostu na sportowym dresie, czarnym neseserze i bordowe” ładzie”, gwizdkowicz Listkiewicz kasował od Stajszczaka niezły szmal”.

I tak nie napisałem wszystkiego i on o tym wie. Jakbym granicę posiadanej wiedzy zbytnio przekroczył… Zapowiadał mi – cytat z gazety – że będę się przemieszczał z jednego korytarza sądowego na drugi, bo będę miał tyle spraw, a z więzienia nie wyjdę długo.

Sam pisałem o sprawie Boruty Zgierz. Napisał pan, że na kluczowym meczu w Rzeszowie dwóch graczy Boruty zderzyło się ze sobą, a sędzia gwizdnął karnego.

Aż się trybuny śmiały z tej decyzji. Takich wydarzeń było multum. Pamiętam specyficzną sytuację z późniejszych lat, gdy już byłem wiceprezesem Radia Katowice. Mecz Arka – ŁKS. Farsa. W drugiej połowie sędzia dwa razy powtarzał karnego, byle gospodarze trafili. Tak drukował, że w przerwie powiedziałem wprost gospodarzom, że przesadzili z drukowaniem. Świętej pamięci Wojtek Wąsikiewicz, mój kolega, mówił: chyba na innym meczu jesteś. A ja, ciężko  wzburzony: Wojtek, kurwa, zamknij się, przecież wszyscy widzą co się dzieje. Rok później afera wybuchła, oczywiście mecz znalazł się na liście ustawionych. Obrzydzenie brało na takie mecze. To się nie skończyło, tylko ukróciło, ale sędziowie wciąż działają, tylko w większej konspiracji.

Rozbawił mnie fragment, gdy Janusz Wójcik po niedzieli cudów mówi, że wygrał tak wysoko z Wisłą, bo miał na sobie szczęśliwą marynarkę z meczu Polska – Australia 6:1.

Janusz, barwna postać. Byliśmy zaprzyjaźnieni. Był u mnie nawet na imieninach kiedyś. Mamy wiele wspólnych wspomnień i niezależnie od okoliczności chyba się lubimy, jakoś nadajemy na tych samych falach. Sympatycznie rozmawiamy do dzisiaj.

Chociaż go pan nie oszczędził.

On mnie też na zasadzie rewanżu. Zawsze będę miał do niego pretensje o mecz na Wembley. Któryś z fotoreporterów nie przyjechał, jako rzecznik wziąłem jego identyfikator, fartuch i miałem wejściówkę na płytę.  Jest takie zdjęcie, gdy Brzęczek strzela gola, a wszyscy fotoreporterzy robią zdjęcia, tylko jeden wyskakuje w górę – to ja! Wcześniej patrzę jak rozgrzewają sie nasi i myślę: niemożliwe. Tylu obrońców? Coś się nie zgadza. Spotykam Janusza na murawie, mówię mu prosto w nos: ty tchórzu! Staliśmy i kłóciliśmy się. Po tym meczu Janusz mógł być trenerem przez duże T. A tak jest gdzie jest. Szkoda. Wcześniej mieliśmy różne przeboje, bo on był po drugiej stronie barykady podczas wojny futbolowej, współpracował z gangsterem Jackiem Dębskim. O tym, że Dębski jest gangsterem, wiedziałem prawie od początku konfliktu.

Po co panu było to rzecznikowanie wtedy?

Miałem strategię. Mimo atrakcyjnych propozycji w biznesie, wybrałem ofertę Mariana, ale dlatego, że chciałem przejąć po nim związek. Tak sobie założyłem – oczywiście Marian o tym nie wiedział, bo jakby wiedział, to by mnie nie zatrudnił. Ten plan się nie powiódł, bo szyki pokrzyżował mi pan Dębski i jego otoczenie, do którego należał też Janusz Wójcik. Czasy rzecznika… trylogię można napisać. Dwa razy podczas pracy rzecznika zdarzyło się tak, że miałem telefon od dziennikarza na komórkę, drugi telefon od innego dziennikarza na stacjonarny, widziałem się w telewizji, a także słyszałem w radio. Sytuacja jak z Mrożka. Miałem dobre kontakty w służbach i pewnego razu spotkałem się z kolegą w restauracji Ambasador. Mówi mi: macie założone podsłuchy na wszystkich telefonach. Myślę, super, zaraz robię konferencję! On na to: co ty głupi? Agencja oficjalnie zaprzeczy. No faktycznie, to co robić? Uprzedź kogo trzeba, żeby nie poruszali drażliwych tematów przez telefon. Wracam do związku, ciągnę Mariana do kibla. On warczy na mnie, „co ty robisz!”, ale wciągam go, puszczam wodę i mówię mu o podsłuchach. Przekaż komu trzeba.

Inna sytuacja… muszę to opowiedzieć. Ten kolega powiedział mi, że mają udowodnione, że pan Dębski ma kontakty gangsterskie. Jest to na zdjęciach, na podsłuchach, rejestratorach. No to pisz do premiera! Najpierw tajne pismo poszło do wicepremiera Janusza Tomaszewskiego, tego który wyszedł z warsztatu samochodowego aż do polityki. Mówię koledze: przecież Dębski jest z nadania Tomaszewskiego, przechwyci i koniec, nic z tym nie zrobi. Druga tajna poczta poszła do premiera Jerzego Buzka i dowiedziałem się, że ją odebrał. Spodziewałem się, że Dębski wtedy wyleci, ale nic się nie stało, poleciał dopiero po kilku miesiącach.

Minęło kilka lat. Jestem wiceprezesem Radia Katowice. Inauguracja roku akademickiego na Politechnice Śląskiej  w Gliwicach, zostałem zaproszony przez rektora. Siedzę na balkonie, patrzę, a w tych gronostajach Buzek. Kilka godzin to trwało, referaty, przemowy – pewnie bym poszedł, ale liczyłem, że z nim pogadam o tej sprawie. No i doczekałem się Na tradycyjnym poczęstunku dopadam do niego. Jeszcze się z tych gronostajów nie zdążył rozebrać:

– Witam pana premiera!

– A witam!

– Panie premierze – uderzam prosto z mostu – dostał pan informację, że Dębski jest gangsterem i pan nie zareagował.

– Skąd pan o tym wie?

– Jestem z zawodu dziennikarzem.

– A co by pan zrobił na moim miejscu? Jak kogoś pan desygnował, a on okazuje się kimś takim, niełatwo się przyznać. Nie zrobił niczego, żeby w tamtym momencie go zdjąć. Zacząłem proces wymiany i potrwał kilka miesięcy.

Ostatnia kwestia, którą chciałem poruszyć. „Brojlery” Wójcika.

 „Afera wybuchła tydzień przed wyjazdem ekipy do Katalonii. Już dwa dni później błyskawicznie, sprawnie i co najistotniejsze skutecznie, wszystko wyciszono i zatuszowano. W „PS” informacja o wykrytym u trzech kadrowiczów dopingu ukazała się w postaci mętnie napisanej wypowiedzi szefa laboratorium, Marka Daniewskiego pod enigmatycznym tytułem „nie potwierdzam, nie zaprzeczam”. Nawet za taką, nic nie mówiącą notkę, nazajutrz solidnie oderwał naczelny Przeglądu, Polkowski. Jaśnie pan wydawca gazety, Zbigniew Niemczycki, zarazem prezes Fundacji Olimpijskiej i przyjaciel trenera Janusza Wójcika, postawił swojego podwładnego na baczność i zrugał straszliwie. Dzięki temu w następnym „PS” tytuł na pierwszej stronie krzyczał: „NIE BYŁO DOPINGU”. Ta notatka od początku do końca jest kłamliwa. w ślad za Przeglądem komunikat przedrukowały inne centralne gazety. Później sam Wójcik się przechwalał, że „jednym telefonem do swojego koleżki z Curtisu zamknął dzioby dziennikarzom”.

(…). Ostro zareagowała tylko Krajowa Sekcja Kultury Fizycznej i Turystyki NSZZ „Solidarność”, przesyłając list protestacyjnego do przewodniczącego sejmowej komisji sportu, Alojzego Pietrzyka. Czytamy w nim: „zwracamy się z prośbą o odpowiedź na kilka pytań: dlaczego laboratorium badań antydopingowych nie wykonało, zgodnie z żelazną zasadą, ekspertyzy próbki B, lecz ponownie pobrało mocz od trzech piłkarzy trzy tygodnie po pierwszych badaniach? Czy zostaną wykonane badania na będących w laboratorium próbkach B? Kto jest odpowiedzialny osobiście za taką manipulację?

(…) Organizmy piłkarzy w trakcie trzyletnich przygotowań do startu w igrzyskach przyjęły niewielkie ilości różnych niedozwolonych specyfików, ale najczęściej korzystano z testosteronu. Raz doszło do sromotnej wpadki. Chodzi o eliminacyjny mecz z Danią w Aalborgu. Butny przed meczem Wójcik zapowiadał, że gospodarze zostaną rozbici w pył. Znał przecież prawdę o tym, że zawodnicy zostali – jak to określił – nafaszerowani jak brojlery. Nie mógł wiedzieć, że przyjęcie przez organizm większej niż zazwyczaj dawki anaboliku spowoduje odmienną reakcję. Młode organizmy zamiast poczuć się wzmocnione i uodpornione na ból zostały osłabione.

(…) – Jest pan pewny wiarygodności wykonanej analizy? – pytanie do szefa Laboratorium Antydopingowego, dr. Marka Daniewskiego.

– Za takie pytanie mógłbym się obrazić, ale już się przyzwyczaiłem. Jak trafia się wynik pozytywny, to człowiek dziesięć razy się jemu przyjrzy, zanim wyda werdykt. Ja nie mogę sobie pozwolić na jakieś numery. W tych wypadkach wykonaliśmy ekstrapowtórzenia.

– Kto uniemożliwił zbadanie próbki B?

– Tego nie wiem. Jestem zbyt daleko od sportu w tym sensie, że nie siedzę w mafii. Ja jestem tym człowiekiem, który czasem dostaje opieprz, którego biją po karku i zwymyślają za to, że wykrywa doping. Prywatnie mogę ocenić, że w tym skandalu zadziałały pewne układy, telefony i wzajemne powiązania.Przez to spadła nasza wiarygodność w Europejskiej Radzie Dopingowej, w której reprezentuję nasz kraj. Zostaliśmy w tej organizacji skompromitowani. Na ostatniej sekcji w Strasburgu byłem mocno atakowany o dopingowy skandal polskich piłkarzy, który został opisany w niemieckim Kickerze. Dlaczego zawodnicy nie zostali zdyskwalifikowani? Padały zarzuty o moją nierzetelność.

Janusz głównie o to ma do mnie pretensje. Przekreśla to jego sukcesy całkowicie, zarówno z kadrą olimpijską jak i w Legii, gdzie na dopingu wpadł Ukrainiec Zub.

Pan jest przekonany.

Ja tylko relacjonowałem co się zdarzyło. Więcej na ten temat powiedziałby ówczesny szef komisji antydopingowej w Polsce. Fizycznie widziałem te próbki, wyniki, tego się nie da podważyć. Dzisiejsze afery z MKOL-em swoje pokazują. Niestety faszerowali chłopaków anabolami. Relacjonował mi z płaczem maser, że przed meczem 0:5 z Duńczykami pomylili się i dali podwójną dawkę. Chłopaki byli jak zamroczeni, taki jest efekt przedawkowania. Tamci biegali, robili co chcieli. To jest prawdziwy temat, wszyscy się bali tego dotknąć. Ja miałem pogróżki za to. „Słuchaj gnojku, będziesz miał odcięte uszy i odstrzelone jaja”. „Uważaj palancie na przejściu dla pieszych, bo będziesz trafiony centralnie”. Wójt miał doskonałe kontakty ze służbami, generałowie, szefowie SB to byli jego kumple. On mógł, jakby chciał… Ja byłem lubiany. „A, chuj z tego Jagody, ale w sumie fajny gość”. Tam się napije, zagada, pożartuje. Poniosło go, ale niech mu będzie. Niech pożyje jeszcze. Nigdy się nie bałem, ale jak człowiek dostaje głuche telefony w nocy to czuje się niekomfortowo.

Temat dopingu w kadrze olimpijskiej został na zawsze skasowany.

Najbardziej przysłużył się temu Alojzy Pietrzyk, z którym byłem zaprzyjaźniony, ale którego od stu lat nie widziałem. Wówczas był szefem sejmowej komisji sportu. Prosty chłopak ze Śląska. Napisałem w książce w podpisie pod zdjęciem: Alojz, a kiedy ujawnisz prawdę o dopingu? Dostał ode mnie wszystkie materiały. Popracowali nad Alojzem. Dali mu dresy, zawieźli na igrzyska do Barcelony… Jako przewodniczący komisji mógł zrobić z tym wszystko. I powiedział mi, że nic z tego nie wyjdzie. Zamiótł to. Jak sięgam pamięcią, to jeszcze dziś łapie mnie dreszczyk emocji. Wtedy naprawdę mnie poniosło. Nie wiem czy drugi raz bym się odważył tak to drążyć.

Leszek Milewski

Napisz do autora

Najnowsze

Polecane

Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024

Paweł Paczul
0
Probierz: Grając tak jak z Walią, mamy szansę na awans z grupy Euro 2024
Ekstraklasa

Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Michał Trela
1
Królowie stojącej piłki. Kto w Ekstraklasie najlepiej korzysta ze stałych fragmentów gry?

Weszło

EURO 2024

Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
8
Yma o Hyd! Jak futbol pomaga ocalić walijski język i tożsamość [REPORTAŻ]
Inne kraje

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski
10
Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Komentarze

17 komentarzy

Loading...