Reklama

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

redakcja

Autor:redakcja

05 kwietnia 2017, 11:52 • 13 min czytania 38 komentarzy

Wczoraj Krzysztof Stanowski zaprosił nas wszystkich do zabawy na 90-lecie polskiej ligi. Staż mam co prawda dość skromny – w latach dziewięćdziesiątych byłem na trzech meczach a potem dzielnie zaprawiałem się oglądając II ligę – jednak spróbuję zmierzyć się z zaproponowanym formatem. Droga ligo – 1000 lat!

Jak co środę… JAKUB OLKIEWICZ

Pierwszy mecz na trybunach: Od debiutu na stadionie w 1994 roku na pucharowym meczu z FC Porto minęły cztery lata. Jakimś cudem okazało się, że klub, na którego grę zawsze tata narzekał, teraz pędzi po mistrzostwo, po drodze kasując między innymi ukochany zespół chrzestnego, co zdecydowanie wyostrzało atmosferę rodzinnych obiadów i kolacji. Na szczęście znając wrażliwość i wciąż niewielką tolerancję na porażki u ośmioletniego Kubusia tata nie ciągał mnie na żadne emocjonujące dramaty – na trybuny wybraliśmy się dopiero, gdy wszystko było już jasne. Jesteśmy mistrzem Polski, po raz drugi w historii, przede wszystkim zaś – zdetronizowaliśmy takich i owakich z drugiej strony miasta.

„Mistrzostwo wróciło do Łodzi” – jak żartowali ełkaesiacy, wytykając że dwa kolejne tytuły Widzewa świętowano najintensywniej w nieco mniejszych miejscowościach w całym województwie.

Ligowy debiut w roli kibica zaliczyłem więc od razu w meczu, po którym rozpoczęła się koronacja mistrzów Polski sezonu 1997/98, piłkarzy ŁKS-u Łódź. Pamiętam to wszystko zdecydowanie dokładniej, niż tę pierwszą wizytę przy al. Unii 2 przy okazji meczu z Porto. Rywalem był Lech, który walczył o utrzymanie i bardzo potrzebował trzech punktów. Tata uczulał mnie, że liga jest skonstruowana w taki sposób, że skoro oni punktów bardzo potrzebują, a my punktów już mamy absolutnie wystarczająco, to prawdopodobnie przegramy. Temperatura spotkania była więc taka, że Mirosław Trzeciak przerzucał sobie piłkę nad rywalami w stylu wczesnego Ronaldinho. Krzyknąłem wtedy – tata, patrz, twój zwód! – bo do tej pory tego typu cuda widziałem tylko w wykonaniu ojca na działce. Dalej są już tylko obrazki – złoty puchar nad głową Rafała Niżnika, który z kolei siedział na barkach… Tomasza Lenarta? Chyba tak, chyba to był Lenart. Łysy Wieszczycki, czarnoskóry Carbone – tych rozpoznawałem z daleka. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że kilka lat później po meczu juniorów Lenart będzie komplementował moje zaangażowanie, a jeszcze kolejnych parę wiosen dalej „Wieszczu” pochwali moje teksty – chyba uznałbym, że już więcej w życiu nie osiągnę.

Oczywiście przegraliśmy 0:2. Oczywiście nie udało mi się przybić piątki z piłkarzami, ludzi było zatrzęsienie. Oczywiście odliczałem już godziny do kolejnego meczu. Oczywiście oszalałem ze szczęścia, jak tata obwieścił że idziemy na mecz eliminacji Ligi Mistrzów z Manchesterem United.

Reklama

Najgorszy mecz: Bez wątpienia przegrane 1:3 derby z Widzewem. To chyba już na zawsze pozostanie cierń gdzieś głęboko w sercu, bo tego dnia przegraliśmy na wszystkich możliwych frontach. Przed meczem policja przeprowadziła widzewiaków wzdłuż Galery, co oczywiście musiało się skończyć dymem. Na naszych sektorach kilka godzin przed meczem była garstka ludzi, więc łupem gości padła cała meczowa oprawa. Goście dostali – jak to w dobrych czasach łódzkich derbów bywało – cały łuk, jakieś 3 tysiące miejsc.

W wyniku przedmeczowych szarpanin już od pierwszego gwizdka atmosfera była żałosna. Potem doszedł tragiczny wynik. Wreszcie desperacka próba odbicia jakichś szalików, by ten dzień nie był tak kompletnie przegrany. Skończyło się gazowaniem i pałowaniem Galery. Najgorsze były właśnie te ostatnie minuty, gdy Galera milczała, starając się dojść do siebie po starciu z policją. Piłkarze już tylko bezradnie czekali na gwizdek. A Widzew się bawił. „Ooo, łódzki Widzew ole!” – ich wtedy chyba jeszcze dość nowa przyśpiewka, nie mam wątpliwości, nigdy nie wyszła im głośniej i lepiej.

Porażkę na murawie da się przeżyć, jeśli na trybunach się wygrywa. Gdy na obu polach „dzień konia” ma największy rywal – zostają szklanki w oczach. Na szczęście jak to w derbowym mieście – karta dość szybko się odwróciła.

Najlepszy mecz: I co ciekawe – wcale nie derby. Oczywiście, i 2:0 z Widzewem na własnym stadionie dwa lata po tej kompromitacji, i 1:0 po bramce Mięciela, po którym noc trwała jakieś dwa tygodnie to wielkie przeżycia. Ale najbardziej pamiętam dwa mecze z Cracovią. Pierwszy, wyłącznie ze względów kibicowskich, to starcie jakoś na początku XXI wieku, gdy na stadionie odpalono ze 300 rac, podświetlając całą koronę i pierwsze rzędy. Na boisku chyba było 0:0, ale wynik był wówczas dla mnie sprawą absolutnie nieistotną. Liczyły się tylko te świecidełka, które z czasem stały się dla mnie czymś więcej niż kawałkiem meczowej oprawy.

Ale miało być o najlepszym meczu. I znów Cracovia. Walczymy o utrzymanie w Ekstraklasie, podobnie jak oni. Mecz na naszym stadionie, zimno, jakoś początek rundy. Po dwudziestu minutach jest 0:2 i – jak to ełkaesiak – jestem przygotowany, że sportowo to tu raczej furory nie zrobimy. Okazuje się, że jesteśmy w stanie dojść na 2:2, gola strzelił Świerczewski, drugiego dorzucił Radzius. Po chwili jednak, w momencie, gdy znów zaczynałem wierzyć – gong. Nowak na 3:2. Podcięcie skrzydeł. Pomyślałem nawet wówczas – jakie to typowo łódzkie. Rozbudzić nadzieję, dać wiarę, skasować. Po skasowaniu – raz jeszcze omamić wielkimi wizjami, pokazać, że da się wstać z kolan. I pach, znowu zdzielić wiosłem po głowie.

Tym razem jednak Bóg był z nami. Ta końcówka to coś, czego nigdy nie zapomnę. Ten rajd Bogusława Wyparły wzdłuż Galery to widok, który z przyjemnością pokażę wnukom. Zazwyczaj reagowałem na wydarzenia boiskowe w sposób dość stonowany, wychodząc z założenia, że pewnie i tak przegramy, więc lepiej zachować dystans. Wtedy nie było dystansu. Zbiłem piątki chyba z połową trybuny, a potem wpadłem na siatkę.

Reklama

Osobno muszę wyróżnić mecz już z III ligi, pożegnanie Galery. Nigdy nie bawiłem się na trybunach lepiej.

Najbardziej nielubiany piłkarz: Rafał Pawlak. Przejście z ŁKS-u do Widzewa samo w sobie jest niemal niewybaczalne, przejście z ŁKS-u do Widzewa połączone z wypowiedziami o ukochanym klubie i lepszej stronie miasta jest już totalnym przegięciem.

Najbardziej lubiany piłkarz: Marek Saganowski, bezapelacyjnie, do samego końca. Sam nie wiem, skąd to się tak naprawdę wzięło. Po latach skłaniam się ku teorii, że to wypadkowa wielkiej miłości do ŁKS-u i niemal równie gorącego uczucia do kreskówki „Kapitan Hawk”. Tsubasa Ozora grał z dziesiątką, więc naturalnym wyborem idola było postawienie na tego z „dychą” w ŁKS-ie. A że akurat w dodatku moja mama uczyła go w liceum?

Najszczęśliwszym dzieckiem świata byłem na pewno na tej jednej lekcji, gdy mama zabrała mnie ze sobą do szkoły i pozwoliła usiąść w ławce z Markiem. Pomógł mi rozwiązać krzyżówkę z „Piłki Nożnej” i chyba podpisał dwa zdjęcia. Jedną z kartkówek do dzisiaj trzymam w szafie, licząc, że mimo wszystko „Sagan” jeszcze wróci kiedyś do swojego łódzkiego domu.

Czysto piłkarsko potężne wrażenie robił na mnie… Tomasz Hajto. Tak, w okresie, gdy ŁKS walczył o utrzymanie, tak, w okresie, gdy sporo mówiło się o łódzkiej dyskotece „Cabaret” jako najczęściej używanym przez drużynę obiekcie treningowym. Ale Hajto… Widać było, że to jest ktoś z innej ligi, innego świata. Jak drużynie nie szło, to w 80. minucie szedł na atak, chyba że akurat dorzucał piłkę w pole karne gdzieś z prawego skrzydła. Wyciągnięta koszulka, ostre wejścia, temperowanie wszystkich młodych, i w zespole, i u rywali. To musiało imponować, tym bardziej, że Hajto przecież miał u nas dorabiać do emerytury. Dla mnie stał się twarzą naprawdę fajnej bandy, która może i nie błyszczała profesjonalizmem, ale wyjeździła na dupach wysokie miejsce w lidze.

Miejsce później utracone przy zielonym stoliku.

Największa niespodzianka: Na smutno. Przyśpiewka neonazistowska na jednym z moich pierwszych wyjazdów, na Legię do Warszawy. Dziękowałem później Bogu, że na trybuny trafiłem w momencie, gdy ta ekipa się z nich wycofywała, albo przynajmniej chowała swoją symbolikę do szafy.

Najgorsza frekwencja: Mecz Pucharu Ekstraklasy w środku tygodnia, w śniegu, z Legią Warszawa, albo raczej rezerwami Legii Warszawa. Z jednej strony to był żenujący mecz – właściwie chyba wszyscy przybyli tam za karę, od piłkarzy, przez sędziów, działaczy, aż po kibiców. Pewnie siedzielibyśmy w te kilka stów w kompletnej ciszy przez 90 minut, gdyby nie uratował nas… Bartłomiej Grzelak.

Tak, Bartłomiej Grzelak wlał w zmarznięte serca sporo radości – jako były ełkaesiak i widzewiak aktualnie w barwach Legii stanowił nielichą ciekawostkę i wymarzony cel do wszelkiej maści przyśpiewek. Zaczęło się od klasycznego festiwalu prymitywnych bluzgów o tym jaki zawód wykonuje i jak ma na imię. Mecz trwa jednak 90 minut. Płynnie przeszliśmy od prostackiego „ty kurwo” do melodyjnego: „Goździkowa przypomina: Grzelak kawał skurwysyna”. Później trener Legii postanowił Grzelaka zdjąć z boiska, co kibice skwitowali rzeczowym: „wpuśćcie Grzelaka, bo zaraz będzie tu draka”.

Nie dam głowy, ale tam chyba też pierwszy raz usłyszałem podmianę słów w pieśni:

„Deszcze niespokojne potargały sad
A my na tej wojnie ładnych parę lat
Do domu wrócimy, w piecu napalimy
Nakarmimy GRZELAKA!”

Największa sportowa różnica między ligą 20 lat temu i dzisiaj: Wtedy ŁKS grał w Ekstraklasie, no a teraz nie gra.

Największa niesportowa różnica między ligą 20 lat temu i dzisiaj: Wtedy, to znaczy w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, byłem totalnie zakopany we wszystkich możliwych skarbach kibica, „Hat-trickach”, dodatkach do „Przeglądu Sportowego” i tak dalej. Znałem wszystkie składy, wszystkich zawodników, wiedziałem, kto gra na jakiej pozycji, a czasem też jakim jeździ samochodem. Kiedyś do naszego domu wpadł kumpel taty z wojska, ojciec mnie zachwalał, że wymienię bez pudła dowolną jedenastkę z I ligi. Wujek więc strzelił: Zabrze.

Agafon, Kuźba, Prasnal, Lekki, Probierz… Chyba wymieniłem z piętnastu. Co ciekawe – nie znałem w ogóle wyników, jakoś nie chciało mi się czekać, aż strona 211 w Telegazecie się wyświetli, z „Expressu Ilustrowanego” wiedziałem, jak i z kim zagrał ŁKS, resztę kojarzyłem bardzo wybiórczo.

Dwadzieścia lat później wyniki znam wszystkie, piłkarzy już nieco mniej.

Przyśpiewka, która zapadła w pamięć: „Czarna dupa, żółte cyce – to GKS Katowice”, „Wasze matki golą klatki” oraz sytuacyjna riposta z meczu z Wisłą. Wtedy na ŁKS-ie bardzo popularna stała się przyśpiewka: „kto nie skacze jest z Widzewa”. Cześć ekip przyjeżdżając do Łodzi i słysząc te słowa dołączała do podskoków. Wiślacy z kolei poczekali, aż skończymy i zaśpiewali – oczywiście nie skacząc – „kto nie skacze jest za Wisłą”. ŁKS odkrzyknął przyśpiewką popularną, ale zazwyczaj używaną w innym kontekście i pod innym adresem. Riposta, nawiązująca do rodowodu Wisły, brzmiała: „mi-li-cyjna pro-wo-kacja”.

Piłkarze, którzy kojarzą mi się z konkretnymi drużynami: Tak jak wczoraj wyznaczył Stan – po dwóch od mojego debiutu w 1998 roku, pierwsze skojarzenia.

Ruch Chorzów – Mariusz Śrutwa, Łukasz Surma
Widzew Łódź – Rafał Pawlak, Marek Citko
Polonia Warszawa – Emmanuel Olisadebe, Adrian Mierzejewski (puchar Weszło…)
Lech Poznań – Piotr Reiss, Manuel Arboleda
Petrochemia Płock – Vahan Geworgyan, Sławomir Peszko
Pogoń Szczecin – Olgierd Moskalewicz, Maciej Stolarczyk
Wisła Kraków – Maciej Żurawski, Grzegorz Niciński
GKS Katowice – Jan Furtok, Janusz Jojko
Zagłębie Lubin – Manuel Arboleda, Wojciech Łobodziński
Stomil Olsztyn – śp. Jacek Płuciennik, Sylwester Czereszewski
Hutnik Kraków – Michał Pazdan, Piotr Tomasik (no co?!)
Górnik Zabrze – Jacek Wiśniewski, Mieczysław Agafon
GKS Bełchatów – Jacek Berensztajn, Radosław Matusiak
ŁKS Łódź – Grzegorz Krysiak, Marek Saganowski
Raków Częstochowa – Grzegorz Skwara, Tomasz Foszmańczyk
Śląsk Wrocław – Sebastian Mila, Cristian Diaz
Amica Wronki – Grzegorz Król, Grzegorz Szamotulski
Odra Wodzisław – Jan Woś i jeszcze raz Jan Woś
KSZO Ostrowiec Świętokrzyski – Piotr Stokowiec, Damian Nawrocik
Groclin Grodzisk Wielkopolski – Andrzej Niedzielan, Radek Mynar
Ruch Radzionków – Marian Janoszka i jeszcze raz Marian Janoszka!
RKS Radomsko – Igor Sypniewski, Adam Matysek
Szczakowianka Jaworzno – Ryszard Czerwiec, Krzysztof Przytuła
Świt Nowy Dwór Mazowiecki – Jewhen Radionow, Sebastian Szerszeń (nie szukajcie w pamięci, historia najnowsza, 3-ligowi rywale ŁKS-u)
Cracovia – Maciej Cabaj, Piotr Giza
Arka Gdynia – Olgierd Moskalewicz, Piotr Kuklis
Korona Kielce – Maciej Korzym, Grzegorz Piechna
Legia Warszawa – Kenneth Zeigbo, Jacek Zieliński
Górnik Łęczna – Sławomir Nazaruk, Veljko Nikitović
Polonia Bytom – Jacek Trzeciak, Marcin Brosz
Jagiellonia Białystok – Kamil Grosicki, Bartłomiej Drągowski
Lechia Gdańsk – Mateusz Bąk, Jarosław Bieniuk
Bruk-Bet Nieciecza – Bartłomiej Babiarz, Guilherme
Piast Gliwice – Jarosław Kaszowski, Kamil Vacek
Podbeskidzie Bielsko-Biała – Ladislav Rybansky, Richard Zajac
Zawisza Bydgoszcz – Michał Masłowski, Jakub Wójcicki

Najbardziej irytujący sędzia: Zbigniew Rutkowski, który potem zgubił z nazwiska parę literek. Szerzej pod „największy przekręt”.

Najbardziej charakterystyczny trener: No Janusz Wójcik, bezapelacyjnie. Miał tak naprawdę trzy życia: najpierw jeszcze jako uznany trener-selekcjoner, potem jako zjawisko, które dziś określilibyśmy mianem mema. W mojej świadomości trwał jako człowiek, który stwierdził, że „tu nie ma co trenować, tu trzeba dzwonić” a następnie rozsmarował Fabiniaka za odbicia rodem z siatkówki. Trzecie życie otrzymał zaś na Weszło, gdy zaczęliśmy pisać jego podszywki. Uważam, że „Zaginione fragmenty biografii Wójcika” do przeczytania TUTAJ to jest najlepszy tekst ubiegłego roku, ale i na naszej „Wielkiej Gali Weszło” zaliczył przyzwoity występ.

Melina w porcie zastawiona czarną betą. Dwóch gości przed wejściem, podchodzę – jeden nie chce mnie wpuścić. Kurwica mnie łapie, już chcę mu dźwignię założyć, ale drugi mnie poznaje – ty, Grisza, to jest Janusz Wójcik, drugi najlepszy trener w sporcie obok Phila Jacksona! Tym porównaniem do jakiejś miernoty tak mnie wkurwia, że dźwignię zakładam obu i wchodzę.

Wewnątrz siwo od dymu, butelka na butelce, szachowa plansza na planszy. Wystarczy, że spojrzę i wiem kto tu jest najlepszy – jeden typ gra ze sobą w nóż, pije bimber prosto z gąsiora, na dokładkę jara dwa cygara jednocześnie. Podchodzę i mówię, że go pokonam. On w śmiech.

– Ty myślisz, że ja gram z byle kim?

Ja mu wyciągam na to plakat ze sobą z rosyjskiego Bravo Sportu.

– To ładne, ale ze mną nie zagra byle gołodupiec.

Mówię mu, żeby wyjrzał przez okno, bo zaparkowałem mu przed chawirą najnowszą łódź podwodną rosyjskiej marynarki wojennej. Może być, że jak przegram, to jest jego. Co do moich kwalifikacji, to niech za nie służy fakt, że łódź rąbnąłem, przypłynąłem nią sam i to na cyku.

Zgoda mówi, ja na to, że gram białymi. I skoro więcej wnoszę do zakładu, to chcę grać w szachy albańskie: po każdym ruchu seta i liść na twarz. Oni w śmiech – grają tylko w tą wersję.

Tak się śmiejecie? Wujo zaraz was urządzi. Zobaczymy zaraz frajery kto ma grubszą kiełbasę.

Graliśmy trzy dni i trzy noce. Nie dlatego, że nie mogłem wygrać wcześniej, tylko chciałem się z nim zabawić. Po co drugim liściu spadał z krzesła. Raz poleciał pod ścianę i zbił akordeon. Bawiło mnie to. Wreszcie popatrzyłem na tę nalaną mordę, miał dosyć, zlitowałem się i dałem mata pionami. Rzuciłem na ladę pięćsetkę z eurobiznesu za drinki, wyszedłem do łodzi i odpłynąłem szukać lepszej imprezy.

Później się dowiedziałem, że to był ten komputer, co wygrał z Kasparowem.

Największy przekręt: Kujawiak Włocławek na wyjeździe. Zacytuję 90minut.pl.

W 64. minucie przy wyniku 1-0 spotkanie zostało przerwane z powodu burd wywołanych przez kibiców gości oraz zastraszania arbitra przez piłkarzy ŁKS-u.

23 kwietnia 2005, 13:00 – Włocławek
Kujawiak Włocławek 1-0 Łódzki KS
Tomasz Bekas 63

czerwone kartki: Paweł Golański (43. minuta, za dwie żółte, ŁKS), Robert Sierant (55. minuta, za dwie żółte, ŁKS), Igor Sypniewski (62. minuta, za dwie żółte, ŁKS), Rafał Niżnik (64. minuta, ŁKS).

sędziował: Zbigniew Rutkowski (Poznań).

Na szczęście znam ten mecz tylko z opowieści naocznych świadków, bo chyba wyrzuciłbym telewizor przez okno. Oczywiście spotkanie znalazło się na słynnej liście Dominika Panka z bloga „Piłkarska Mafia”.

Nieistotne zdarzenie, które pamiętam po latach: Odbicie flagi GKS-u Bełchatów przez jednego z piłkarzy, czerwona kartka Arboledy za zetknięcie się czołami z Ensarem Arifoviciem (Ensar upadł tak realistycznie, że aż mnie to zabolało). Do tego Adrian Mierzejewski wręczający worek bilonu przedstawicielom Weszło przy pierwszym Pucharze Weszło i cały, ale to naprawdę cały, co do milimetra, niezależnie od trybuny, stadion w Bytomiu zajebany łuskami od słonecznika. Wybaczcie, inaczej się tego określić nie da.

Moja jedenastka 23 lat: Problem polega na tym, że pierwsze kilka lat interesowałem się tylko nazwiskami, potem wyłączenie trybunami a dopiero od paru lat – trybunami, nazwiskami i grą, jaką prezentują te nazwiska. Dlatego o wiele uczciwiej będzie podać jedenastkę ulubionych, najbardziej charakterystycznych, czy po prostu: najważniejszych dla mnie piłkarzy.

Bodzio W. – Jacek Wiśniewski, Grzegorz Krysiak, Tomasz Hajto – Łukasz Madej, Mladen Kascelan, Sebastian Mila, Karol Linetty, Robert Kolendowicz- Marek Saganowski, Maciej Korzym.

Najnowsze

Anglia

Dwóch młodych piłkarzy Premier League oskarżonych o udział w gwałcie

Bartek Wylęgała
3
Dwóch młodych piłkarzy Premier League oskarżonych o udział w gwałcie
1 liga

Pierwsza tegoroczna porażka Arki. Znicz ucieka od strefy spadkowej

Szymon Piórek
1
Pierwsza tegoroczna porażka Arki. Znicz ucieka od strefy spadkowej

Felietony i blogi

Ekstraklasa

Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?

Piotr Rzepecki
7
Przed Jagiellonią ostatni wymagający rywal. W piątek poznamy mistrza Polski?
1 liga

Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?

Szymon Janczyk
3
Czyczkan, Kuczko i problemy białoruskich piłkarzy. Dlaczego transfery spoza UE są trudne?
Ekstraklasa

Vusković, czyli pieniądze w piłce nie grają [KOZACY I BADZIEWIACY]

Jakub Białek
17
Vusković, czyli pieniądze w piłce nie grają [KOZACY I BADZIEWIACY]

Komentarze

38 komentarzy

Loading...