Reklama

Piłkarski rejs przez Wigry i Bałtyk

redakcja

Autor:redakcja

04 kwietnia 2017, 08:29 • 33 min czytania 9 komentarzy

Jak wyglądały realia suwalskiej piłki lat 80. i 90? Czy 35 lat temu dało się wyżyć z gry w III lidze? Jak nasz wówczas 18-letni rozmówca wspomina pucharowe spotkanie z naszpikowaną reprezentantami Legią z 1979, które zresztą do dziś przez wielu uważane jest za najlepszy mecz w historii Wigier? Jakie towary miały największe wzięcie podczas zagranicznych zgrupowań i dlaczego niektórzy piłkarze z nich nie wracali? Jak wyglądały ostatnie podrygi Bałtyku Gdynia w najwyższej klasie rozgrywkowej? W jaki sposób nasz bohater wspomina Janusza Wójcika i o co ten miał do niego pretensje? Jak udało mu się strzelić swojego jedynego gola mimo gry na pozycji golkipera i dlaczego mimo wszystko odczuwa niedosyt? O tym wszystkim i o wielu, wielu innych sprawach przed dzisiejszym rewanżem półfinału pucharu Polski między Wigrami i Arką Gdynia postanowiliśmy porozmawiać z wieloletnim bramkarzem suwalczan, ekstraklasowego Bałtyku Gdynia, a także człowiekiem, który… uczył gry na przedpolu młodziutkiego Wojciecha Kowalewskiego (co zresztą otwarcie przyznaje sam „Gibon”). Na długą i niezwykle barwną podróż przez historię suwalskiej i gdyńskiej piłki zaprasza Krzysztof Kropiwnicki. Uwierzcie na słowo – warto!

Piłkarski rejs przez Wigry i Bałtyk

* * *

Opowiem wam o moim złapanym karnym życia. To było w 1982 roku, nasi akurat grali na mundialu w Hiszpanii. Wigry grały akurat swoje mecze pucharowe. Edek Ambrosiewicz jechał z pierwszym zespołem do Orzysza, ja z drugim do Gołdapi. Nasze rezerwy grały wtedy w okręgówce i wygrywały wszystko po kolei. W ogóle zdarzało się tak, że w finale pucharu wojewódzkiego grały Wigry I i Wigry II… Ale nieważne. Jechaliśmy jednym autokarem, najpierw zawieziono nas, potem ich do Orzysza. Żeby zdążyć na mecz naszej reprezentacji, pierwsza drużyna wróciła prosto do domu, a my musieliśmy zorganizować sobie przejazd. Niedaleko stadionu, gdzie graliśmy mecz, był przystanek autobusowy i jeden z naszych rezerwowych wyszedł ze spotkania wcześniej, żeby zatrzymać PKS jadący o 17:15, czyli ostatni tego dnia. Mieliśmy mu dać parę złotych, by na nas poczekał, zanim zejdziemy z boiska. No i co się okazuje – miał być łatwy mecz, a my prowadzimy tylko 1:0. Na minutę przed końcem sędzia gwiżdże wapno… Bilety kupione, mecz miał się zaraz kończyć, autobus odjechać, a tu karny! I dogrywka w perspektywie! Nie to, że z kapelusza, ewidentny. I udało mi się obronić, złapałem piłkę. Jeden z kolegów, Rysiek Wasilewski, podbiegł do mnie krzycząc:
– Rzuć mi tę piłkę!
– Ale czemu?
– No rzuć!
Jak on trzepnął tę gałę gdzieś tam hen daleko w zarośla… Byleby tylko sędzia skończył mecz! Taki to był karny mojego życia. Mecz wygrany, dogrywki nie było, PKS odjechał z nami. Ależ mnie wtedy uściskali!

* * *

Jak to się stało, że z geograficznego środka Europy, Suchowoli, pod koniec lat 70. trafił pan do Wigier?

Reklama

Wtedy przez ostatni rok to była jeszcze liga międzywojewódzka. W środku Europy, czyli Suchowoli, był klub Błękitni Suchowola, z którego dostawałem powołania do szerokiej juniorskiej kadry województwa białostockiego. Z tym, że wtedy było coś takiego, że roczniki wyznaczała jeszcze data 31 lipca. Ja urodziłem się przed 31 lipca, więc powoływany byłem z rocznikiem 1959, a potem 1960. Z tamtej grupy wyżej wybił się jednak w zasadzie tylko Robert Gaszyński, były prezes Wisły Kraków. Gdy Robert odchodził z Gwardii Białystok do Krakowa, zaproponował mi, bym zakręcił się obok trenera i ewentualnie zajął jego miejsce. W międzyczasie spotkałem jednak Ryszarda Niedzielskiego, który zajmował się promocją piłkarzy i jednocześnie sprawował funkcję trenera w Promieniu Mońki. Stamtąd zaś wytransferował mnie do Wigier.

Jak wyglądała rzeczywistość w Wigrach w tamtych czasach?
Na tle regionu klub wyglądał na dość poukładany. Podkreślam jednak, że chodzi o region. Poza Wigrami futbol na wyższym poziomie prezentowała jedynie Jagiellonia balansująca między II i III ligą i Mazur Ełk. W pozostałych przypadkach była to jednak amatorska piłka, w regionie brakowało atmosfery zawodowstwa. Wszystko bardziej na zasadzie, że jakoś to będzie. Pograją chłopaki i tyle. Wigry pod tym względem prezentowały się porządnie.

Trzeba było łączyć grę w piłkę z pracą?
Na przełomie lat 70. i 80. w takich klubach, jak Wigry piłkarze byli na etatach w zakładach pracy. Raz czy dwa razy w tygodniu trzeba było się pojawić, podpisać listę na tydzień wprzód czy na tydzień wstecz. Tak jak jednak wspomniałem, w regionie były tylko trzy w miarę profesjonalnie funkcjonujące kluby. Może po części jeszcze Gwardia Białystok, ale to był klub milicyjny, działali na nieco innych zasadach. Nie wiem, czy zakładali mundury, ale podejrzewam, że również nie robili im pod górę. Na chwilę przed ogłoszeniem stanu wojennego niektórzy burzyli się, że piłkarze nie chodzą normalnie do pracy. Do pracy chodziłem przez dwa albo trzy tygodnie, ale tylko z tego względu, że w styczniu i lutym 1981 roku już się zaczynały strajki. Protestujący, tak oceniam to z perspektywy czasu, potrzebowali wsparcia ze strony medialnych osób. Jako piłkarze byliśmy w regionie rozpoznawalni. Strajkujący czuli się bardziej dowartościowani, a ich postawa stawała się bardziej widoczna. Nie pracowało się jednak długo. Dwie-trzy godziny, a potem tłumaczyło się kierownikowi czy zarządowi strajkujących, że mamy trening. Dobra, ubieraj się i leć.

Dało się w ten sposób normalnie wyżyć?
Dało się, bo w tamtym czasie pensje były wystarczające. Piłkarze mogli liczyć na dobre wynagrodzenie. Do tego dochodziły też premie z samych meczów. Ówczesna III liga była o wiele bardziej opłacalna dla zawodników niż dzisiejsza II. Jestem tego pewien. Z drugiej strony, wówczas pod względem organizacyjnym – w porównaniu z tym, jak wygląda to teraz – to był jeden wielki badziew. Szatnia to był po prostu barak pięć na sześć metrów z dwoma prysznicami. My akurat ciepłą wodę mieliśmy, ale kiedy jechało się na jakiś mecz Pucharu Polski do zespołu z klasy okręgowej, już jej nie było. W Gołdapii na przykład mieli przyzwoity obiekt, gdzie zawsze dbano o murawę, ale myć się trzeba było na zewnątrz. W szatniach w ogóle nie było pryszniców.

A jak wyglądało wówczas samo podejście trzecioligowego piłkarza do zawodu? Przypuszczam, że diet bezglutenowych raczej nie uskuteczniano.
Nie było dużego wyboru w sklepach czy restauracjach. Schabowy, mielony i to wszystko. Jeśli chodzi o samo podejście, większość zadowalała się tym, co ma. Niewielu było takich, którzy mieli parcie na sukces. Jeśli ktoś poszedł gdzieś wyżej, to tylko dlatego, że był dobry, a nie dlatego, że bardzo zależało mu na wybiciu się. Nie ma takiego nastawienia jak dziś, że dzieciakowi wmawia się, iż zostanie wielkim piłkarzem czy biznesmenem.

Podejrzewam, że Wigry były też wtedy klubem o wiele bardziej regionalnym.

Reklama

Przyjezdnych, do których należę również ja, było niewielu. Większość przenosiła się do Suwałk głównie dlatego, że po powstaniu województwa suwalskiego łatwo było o mieszkania. Same Wigry był jednak rzeczywiście bardzo regionalnym klubem. Obecnie w kadrze praktycznie nie ma suwalczan – ostatni był Kamil Lauryn. Kiedyś 70-80 procent zawodników było urodzonych tutaj. Dzięki temu kibice też byli bardziej życzliwi, bo po prostu chyba bardziej byli w stanie się identyfikować z piłkarzami. Kiedy odszedłem do Bałtyku Gdynia, pewien szok stanowiło to, że fani wywierają presję. Grasz, bierzesz za to pieniądze, więc mamy prawo wymagać. Nic cię nie usprawiedliwia. W Suwałkach odwrotnie. Nie wyszło? Wyjdzie następnym razem. Nie było parcia na wynik. Zobacz, jak to wygląda obecnie – dwie porażki i frekwencja spada o połowę, dwa zwycięstwa – pełne trybuny.

Jak to wyglądało w porównaniu z Białymstokiem?
W Białymstoku mieszkałem tylko pół roku. W Promieniu Mońki miałem jednak styczność z piłkarzami odgrywającymi pierwszoplanowe role w Jagiellonii. Część z nich już nie żyje. Janek Żukowski – powoływany do reprezentacji Polski juniorów – opowiadał mi, jak kończył wiek juniora starszego i wchodził do szatni Jagiellonii, która połączyła się właśnie z Włókniarzem Białystok. Młodzi zawodnicy płakali. Dlaczego? Starsi wiedzieli, że do drużyny będą wprowadzani na ich miejsce młodzi gracze, którzy od następnego sezonu mieli stanowić o sile Jagiellonii. Starzy w obawie przed utratą miejsca na każdym kroku niesamowicie gnębili młodszych. Na treningu lały się pot i łzy.

Widoczna była rywalizacja Suwałk z Białymstokiem?
Nie. Była za to rywalizacja między Suwałkami i Ełkiem. Chodziły słuchy, że przy powstawaniu nowych województw, miastem wojewódzkim miał być Ełk. Ostatecznie zostały nim jednak Suwałki, stąd powstała zadra. Momentami bywało nieprzyjemnie, bo nie zawsze grało się fair. Kibice też się nie lubili, jak to często sąsiad z sąsiadem. Dzisiaj coś w Ełku jeszcze próbują zrobić, ale tutaj ogólnie jest niestety biedny region do piłki. Trudno o sponsorów.

Czas najwyższy wspomnieć o meczu Wigier z Legią w 1/16 Pucharu Polski w 1979 roku. Wielu mówi, że to najlepsze spotkanie Wigier w historii klubu.
Być może najlepsze w tamtym momencie. Choć nie pamiętam już dokładnie nazwisk, Legia miała 13 zawodników grających lub ocierających się o reprezentację. 120. minuta, rzut rożny, Milewski z głowy… Jacek Kazimierski już zdążył wejść na rzuty karne, ja zaś miałem wejść po tamtym kornerze. Szkoda, bo bym zagrał. Miałem wtedy 18 lat. Duże przeżycie. Po drodze wyeliminowaliśmy m.in. II-ligowy Motor Lublin, ale to wciąż nie była Legia z reprezentantami Polski. Tego się w telewizji oglądało, tamtego też, ten bramki w kadrze strzelał… W mieście każdy pytał, czy wystarczy biletów. Trybuny mieściły 2,5 tysiąca widzów, ale dookoła jeszcze była korona bez ławek. Ludzie siedzieli i stali dosłownie wszędzie. Teraz ze względów bezpieczeństwa coś takiego nie byłoby możliwe.

Po meczu w mieście mówiono, że do drugiego takiego starcie może dojdzie za 50 lat. Wyeliminowanie Legii byłoby oczywiście sukcesem, ale zadowolenie trwałoby tylko do momentu konfrontacji z następnym przeciwnikiem. Nikt by nie zagwarantował, że w kolejnej potyczce to dobre wrażenia nie zostałyby zatarte. Mogliśmy trafić na jeszcze jednego pierwszoligowca i dostać u siebie 3 czy 4:0, a na wyjeździe siódemkę. Ta fala i tak musiałaby się kiedyś skończyć. Wystarczy spojrzeć, jak jest teraz – w Suwałkach przegraliśmy z Arką 0:3 i trzeba pojechać do Gdyni. By wyjść z twarzą, trzeba osiągnąć pozytywny wynik, niekoniecznie awansując. Nie daj Boże przegramy tam wysoko, bo nie można przecież tego wykluczyć, i po czasie będzie się wspominać, że doznaliśmy wysokiej porażki. Nawet jeśli z Legią odpadliśmy po golu w ostatniej minucie dogrywki, zostaliśmy wyeliminowani z sukcesem. Przegrywamy mecz, ale mimo wszystko mamy coś, co mile wspominać będziemy przez lata. Z perspektywy czasu myślę, że to może nawet i lepiej, że nie przeszliśmy tej Legii.

Była potem satysfakcja, że Legia ostatecznie sięgnęła po tytuł, wygrywając w finale 5:0 z Lechem?
Zawsze lepiej odpaść z kimś, kto potem triumfuje. Jeśli jesteś eliminowany przez zespół, który przegrywa w następnej rundzie, zaczynasz myśleć: „nic nie zagrali, może gdyby dopisało nam szczęście, my dalej poradzilibyśmy sobie lepiej”.

Szkoda było w tym sezonie, gdy Legia odpadła z Górnikiem Zabrze? Mogła być powtórka spotkania sprzed lat.
Znów mielibyśmy widowisko. W tamtym momencie wcale niekoniecznie bylibyśmy skazani na kompromitację z legionistami. Myślę też, że gdybyśmy z Arką zmierzyli się jesienią, u siebie moglibyśmy ich pokonać. Arka słabo grała na wyjazdach, a my zdobywaliśmy punkty i tutaj, i poza domem. Poza tym wiosną, gdynianie byli już po trzech ligowych potyczkach, my natomiast rundę zaczynaliśmy starciem właśnie z nimi.

Patrząc jednak ogólnie, większym sukcesem było odpadnięcie z Legią w 1/16 czy dojście w tym do półfinału?
Odpadnięcie z Legią. Chociażby z tego względu, że jeśli spojrzymy dziś na kluby z II, I ligi czy Ekstraklasy, to począwszy od sprzętu, przez bazy treningowe po organizacje klubu, różnice są znacznie bardziej pozacierane w stosunku do tego, co było kiedyś. O ile kilkadziesiąt lat temu na najwyższym szczeblu rozgrywkowym potrafiono zadbać o sprzęt. o tyle na zapleczu czy jeszcze niżej już nie każdy grał w Adidasie czy Pumie. Niektóre zespoły grał w naszym Polsporcie. A jeszcze niżej to już w ogóle kołkotrampkach. Te buty były niewygodne, wyciągały się, gdy dostały wody, robiły się duże. Piłki – to samo. Obecnie w III czy IV lidze każdy ma porządne piłki i markowy sprzęt, bo niewiele kosztują. W Suwałkach dobre mieli tylko starsi, młodzi dostawali zużyte. Boiska również wyglądały fatalnie. Kępa na kępie. Plac przed bramkami to była jedna wielka skała. Oczywiście, im dalej jechało się na zachód lub południe, tym te boiska wyglądały lepiej.

Legia was zlekceważyła?
Nie. W telewizji często się mówi, że ktoś kogoś zlekceważył. Ale to tylko tak wygląda. Legia przyjechała rozegrać dobre spotkanie, przy okazji nie spiesząc się ze zdobyciem bramki.

Wyszło im.
Jeśli zakładasz komuś siatkę czy starasz się bawić z ambitnym, ale gorszym piłkarsko zawodnikiem, w dziada, wtedy go lekceważysz, chcesz go ośmieszyć. Tego nie było. Legia grała dobrze, nie traciła piłki i nie spieszyła się ze strzeleniem gola. Wydaje mi się, że taką obrali taktykę. Wiele zespołów tak robi.

Z czasem pewnie zaczęli mieć jednak coraz bardziej nietęgie miny, gdy już chcieli trafić, a nie mogli.
Im bliżej końca, tym większa nerwówka. Pamiętam, że przy zmianie Jacka Kazimierskiego w 119. minucie, kierownik zaczynał się niepokoić, iż mogą z nią nie zdążyć. Czyli obawiali się. Na samym boisku nie widać było po nich jednak frustracji. Później jeździliśmy do Warszawy na zgrupowania, grywaliśmy z Legią sparingi. To nie byli zadufani w sobie ludzie. Nie czuli się lepsi od innych. Normalni koledzy po fachu. Na koszulki po meczu się jednak nie wymienialiśmy, na taką koszulkę to chyba by trzeba było wypłatę wyłożyć (śmiech).

To ciekawe, że choć w lidze graliście w kratkę, to jednak w Pucharze Polski czy to na szczeblu ogólnokrajowym czy regionalnym zawsze szło wam bardzo dobrze.
Rok po odpadnięciu z Legią wyeliminowaliśmy z Pucharu Polski m.in. II-ligowe Zagłębie Wałbrzych. Co się natomiast tyczy ligi… Tak, jak mówiłem o niewymagających zbyt wiele kibicach, tak teraz wypada wspomnieć o działaczach. Patrząc z perspektywy czasu, nie bardzo dziś wierzę, by komukolwiek wtedy zależało na tym, by Wigry awansowały do II ligi. W bodajże 1985 mieliśmy punkt mniej od Olimpii Elbląg i graliśmy z nimi u siebie. Skończyło się remisem 1:1. Gdybyśmy wygrali, bylibyśmy punkt przed nimi na pięć kolejek przed końcem. Awans był realny, ale – powiem szczerze – nikomu z decydentów na nim nie zależało. Na przykład nie zostało zorganizowane żadne zgrupowanie przygotowujące do ataku na II ligę. Takie są moje odczucia. Z kolei bodajże w 1979 roku Wigry grały w Spartakiadzie w Chojnicach i zajęły chyba szóste miejsce. Nikt nie zainwestował potem w ten zespół. Tylko kilku zawodników przebiło się do pierwszej drużyny Wigier. W innym mieście wyłożono by na nich duże pieniądze i by zrobiono z nich piłkarzy. A w Suwałkach przyjechali i już. Zostawienie zespołu, który zajął tak dobre miejsce w spartakiadzie to ewenement na skalę kraju.

Wigry - Malbork

Lato 1986. Drużyna Wigier na tle zamku w Malborku podczas turnieju w Starogardzie Gdańskim

W barwach Wigier ma pan jedną bramkę, jak to się stało?
Pogoda podobna jak dzisiaj, mokro, może trochę bardziej wiało. Gramy z Polonezem Warszawa. Z warszawskimi zespołami zawsze trudno się grało, czy to u siebie czy na wyjeździe. Potrafiły operować piłką. Ale udawało się wygrywać. Gorzej było w stolicy. Na meczach pojawiała się sama elita piłkarska, począwszy od Brychczego i Górskiego, poprzez cały sztab reprezentacji Polski, na włodarzach PZPN kończąc. Kiedy zbierała się taka widownia, sędziowie różnie gwizdali. Wracając jednak do tego gola, zawsze dobrze grałem na przedpolu i szybko wprowadzałem piłkę do gry. Miałem dalekie i celne wybicie. Starałem się wybijać piłkę na wolne pole, żeby zrobiła kozioł, za plecy obrońcom. Uderzyłem, trochę wiatru było, gdzieś tam kozioł w polu karnym zrobiła… Po meczu rozmawiałem z bramkarzem Poloneza. Mówił, że myślał, iż piłka zrobi kozioł i pójdzie nad bramką. Ale trafiła w kałużę, dostała kaczki i wpadła do siatki.

Gol

Ale muszę powiedzieć, że miałem jeszcze jedno marzenie. Kiedy miałem prawie 50 lat, grałem w Rospudzie Filipów. Boisko nie nadawało się do grania, ale było duże, miało ponad 100 metrów. No i okazało się, że rundę wiosenną mieliśmy rozgrywać w Kowalach Oleckich. Ładny stadionik, zadbane boisko, ale tylko gdzieś 95 metrów długości. Rozgrywaliśmy tam chyba trzy mecze i trzy mecze waliłem po bramce, żeby być tym jednym jedynym, który ma dwie takie bramki (śmiech). I byłem bardzo blisko, najbliżej w spotkaniu z Piastem Białystok. Bronił u nich chłopak, może z 16 lat. Ta piłka odbijała się od trawy, przechodziła nad bramką, a raz dosłownie poszła mi obok słupka trochę poniżej poprzeczki…

Tak pan wspominał o tym, że w Wigrach wówczas niewielu zależało na tym, żeby iść gdzieś wyżej, ale reguła ta wydaje się dotyczyć wszystkich oprócz bramkarzy. Oprócz pana do Ekstraklasy poszli jeszcze Andrzej Szyszko i Wojciech Kowalewski.
No i Edek Ambrosiewicz, może do teraz gra jeszcze gdzieś tam na Śląsku (śmiech). Na przestrzeni dwudziestu lat czterech golkiperów w Ekstraklasie. Daj Boże każdemu z trzeciego szczebla, by średnio raz na pięć lat wypuszczał kogoś na najwyższy poziom.

Po Kowalewskim było widać, że ma papiery na granie?
Tak. Systematyczny, zaangażowany, no i silny fizycznie. Jeden z niewielu, którzy faktycznie mieli parcie. Andrzej Szyszko na przykład też był silny, ale nie miał takiej koordynacji ruchowej. Po Wojtku było widać, że chce, że tylko i wyłącznie piłka. „Angelo” do zespołu wchodził jako trzeci bramkarz, wówczas jeszcze się uczył. Zdarzało się, że na trening przychodził dwa razy w tygodniu i grywał jeszcze w juniorach. Ale rozumiem go. Był trzeci, nie miał szans na ławkę w pierwszym zespole. A w tamtych czasach juniorzy tak dominowali w lidze wojewódzkiej, że Andrzej potrafił oprzeć się o słupek i tak przestać pół godziny. Na 14 zespołów równy Wigrom poziom prezentowały jedynie Mazur Ełk i być może Rominta Gołdap, Sparta Augustów czy Mamry Giżycko. A reszta? Wyniki po 10 czy 12:0. Nie ma co się dziwić, że temu chłopakowi się nie chciało na trening przyjść. Po co, skoro gramy z Mazurem Wydminy czy Polonią Raczki? Mimo to pokazał się w meczu Pucharu Polski Wigier z Petro i w ten sposób trafił do Płocka, gdzie wówczas była Ekstraklasa.

Wigry '96 (bramkarze - W. Kowalewski, K. Kropiwnicki, Andrzej Szyszko)

Zdjęcie drużynowe Wigier z 1996 roku. Na fotografii cała trójka przedstawicieli „suwalskiej szkoły bramkarskiej” – 18-letni Wojciech Kowalewski, Krzysztof Kropiwnicki i Andrzej Szyszko

Ambrosiewicz chwalił się długowiecznością, ale pan też nie ma się czego wstydzić.
Mając 50 lat, grałem jeszcze w Pomorzance Sejny. W jednym z wygranych meczów poczułem już jednak, że nie miałem zdrowia. Nic mi się nie stało, ale nie wyobrażałem sobie już zderzeń z napastnikami. Mógłbym się już nie pozbierać. Miałem w przeszłości wiele kontuzji i to poważnych.

Jak wyglądała wówczas rywalizacja między panem i Kowalewskim czy Szyszko?
Ja nigdy miejsca w bramce nie trzymałem na siłę. Przed meczem potrafiłem powiedzieć trenerowi: „Gramy ze słabszymi, niech młody wejdzie”. No bo kiedy miał zagrać? Wojtek na prośbę moją i kapitana, Jarka Bartosiaka, wystąpił przeciwko drugiemu zespołowi Legii. W Warszawie od razu go zauważono. Jak już mówiłem, nie zapierałem się rękami i nogami między słupkami, choć tamtym okresie byli bramkarze, którzy przez parę lat nie dali ani jednej zmiany. Po co? Przy prowadzeniu trzema bramkami, niech pogra chłopak chociaż 15 minut. Ja sam w ten sposób zadebiutowałem. Edek Ambrosiewicz z kolei wskoczył do składu, gdy w trakcie stanu wojennego byłem w wojsku i nie miałem jak regularnie trenować. Raz wyszedłem na dwa tygodnie, potem znowu się urwało. Nawet gdybym był wtedy cały czas z zespołem, nie miałbym jednak pretensji o to, że Edek dostaje szanse. Trenerzy u nas nigdy nie zakładali, że młody czegoś nie może.

Jak pan trafił do Bałtyku?
O rok za późno. Pojechaliśmy na zgrupowanie do Starogardu Gdańskiego i tam też przebywała drużyna Bałtyku, mieszkaliśmy w tym samym hotelu. Tło było takie, że w Wigrach brakowało młodzieżowców, a nam drugiego bramkarza. Grał taki jeden, ale nie prezentował się zbyt dobrze. Gdynianie mieli z kolei Grześka Stencla i Ś.P. Andrzeja Czyżniewskiego, choć ten drugi nosił się z wyjazdem do Stanów. Szukali więc bramkarza. W Starogardzie odbywał się turniej – grały Wigry, Bałtyk, Wierzyca Starogard i Orlęta Reszal. Wylosowaliśmy Bałtyk, wygraliśmy 2:0 i nieskromnie mówiąc przyczyniłem się do tej wygranej. Trzy dni przed tym graliśmy sparing z tą drużyną, zwyciężyliśmy 3:2 i też pokazałem się z dobrej strony. Potem, w finale, pokonaliśmy Wierzycę. W czasie, kiedy wracaliśmy z turnieju, rozmowy ze mną już się toczyły. Razem z nami jechał Lisicki, młodzieżowiec z Bałtyku, który miał dołączyć do Wigier. W ten sposób Bałtyk dał „zaliczkę”. Na jakiś czas jednak temat ucichł, bo do Suwałk przyszedł nowy trener i nie był zorientowany w sytuacji kadrowej. Jesienią, zimą, wiosną – cisza. Potem napisałem podanie, że chcę odejść. A jak klub chciał zatrzymać jakiegoś zawodnika, to go po prostu zawieszał, na czas, gdy okno transferowe pozostawało otwarte. Był w tym jednak haczyk – po złożeniu podania, zawieszenie stawało się nieważne, choć wobec mnie klub i tak postąpił inaczej. W międzyczasie negocjowałem też z Ursusem, ale brakowało konkretów. W grę wchodziła także Jagiellonia. W Białymstoku pracował akurat Janusz Wójcik i wtedy szukał trzeciego bramkarza. Trenowałem z nimi kilka dni, aż nagle dostałem telegram z Gdyni: „Przyjeżdżaj natychmiast”. Zadzwoniłem i umówiłem się na spotkanie z działaczami Bałtyku w Gliwicach, bo tam akurat rozgrywali mecz z Piastem, no i się dogadaliśmy. Minęły dwie kolejki, przyszedł do mnie zdziwiony dyrektor Bałtyku: „Czemu ty nie mówiłeś, że jesteś zawieszony?!” Zarząd Wigier podzielił się wówczas na dwie grupy i jedna z nich postanowiła wyciąć mi taki numer. Musiałem jechać do Warszawy na posiedzenie Wydziału Dyscypliny PZPN-u, żeby się tłumaczyć. Przecież podanie złożyłem w piątek, po czym zostałem zawieszony w poniedziałek, a zebranie zarządu było dopiero w czwartek…

Bramkarze - Bałtyk (Arkadiusz Zagórski, G. Stencel, K. Kropiwnicki)

Bramkarskie trio Bałtyku Gdynia w sezonie 1987/88. Od lewej: Arkadiusz Zagórski, Grzegorz Stencel i Krzysztof Kropiwnicki

A jak zareagowali kibice? Dzisiaj wychodzenie z żądaniem transferu przez samego piłkarza często spotyka się z dość ostrą krytyką. Odczuł pan niezadowolenie z ich strony?
Bezpośrednio nie, ale dochodziły mnie różne głosy – niby nie dałem klubowi czasu, niby uciekłem. Twierdzili, że zwiałem i postawiłem klub w niekomfortowej sytuacji, bo bez bramkarza. A moim zdaniem tego czasu dostał bardzo dużo. Wiadomo było, że Bałtyk prowadzi rozmowy i dlatego rok wcześniej przyszedł Lisicki. Mimo tego Gdynianie i tak nie potrafili się dogadać z Wigrami, choć wydaje mi się, iż ostatecznie moje treningi z Jagiellonią znacznie przyspieszyły ich decyzje. W końcu mogli mnie po prostu podebrać, a przecież Suwalczanie już otrzymali zadatek, w osobie wspomnianego Lisickiego.

Wójcik nie miał pretensji z powodu takiego rozwoju sytuacji?
Miał i to duże. Mówił: „Nawet mi nie powiedziałeś «do widzenia»”. A ja nie miałem kiedy, tak szybko się to wszystko działo. Spotkałem się z Wójcikiem, gdy był już trenerem reprezentacji olimpijskiej. Szukał napastnika do drużyny, u nas w Bałtyku akurat grał jeden taki chłopak i chciał mu się bliżej przyjrzeć podczas naszego sparingu z Legią. My graliśmy wtedy w kamizelkach, bez numerów, więc Wójcik podszedł do mnie, żeby podpytać, który to ten chłopak, bo nie kojarzył. Dopiero wtedy udało nam się pogadać.

Wójcik zawsze był znany jako człowiek impulsywny.
Z obecnych trenerów najlepiej porównać go do Piotrka Rzepki, bardzo podobny charakter. Nie ma rzeczy niemożliwych. Skoro da się coś zrobić w określony sposób, według nich to samo można też zrobić dwa razy mocniej, dwa razy szybciej, dwa razy bardziej. Coś cię boli? Eee tam, nic cię nie boli, rozbiegasz, albo zaraz samo przejdzie.
Trenerów zawsze dzieliłem na dwa rodzaje. Pierwsza to dyktator – wchodzi do grupy i wszystkim narzuca swój punkt widzenia, od sprzątaczki po prezesa. Taktyka tylko taka, jaką on widzi. „Nie umiesz dokładnie przerzucić piłki na 40 metrów? U mnie prawy obrońca powinien umieć.” Nieważne, że trafił na drużynę, gdzie boczni obrońcy grali piłkę kombinacyjną. Ale nie ma gadki – masz zrobić i tyle. Druga grupa trenerów potrafi się zaadaptować, wnosząc do środowiska swoje walory, a strategię dostosowuje do możliwości zawodników. Wójcik zdecydowanie należał do tych pierwszych. Nie patrzył na to, że ktoś może nie umieć zrealizować jego założeń.

Z perspektywy czasu i względem dalszego rozwoju kariery…
Ja to miałem przygodę z piłką, a nie karierę (śmiech).

Niech będzie i tak. Ale jak pan uważa – dobrze się stało, że nie trafił pan wtedy do zespołu prowadzonego przez takiego dyktatora, jak Wójt?
Oj, w Bałtyku też miałem paru trenerów. Stachura z Boguszewiczem, Jakubowski, Filipiak, Polakow, Adamus… Wśród nich byli podobni do Wójta.

W Bałtyku chyba zetknął się pan z trochę innym światem. Większe miasto, wyższa, bo przecież pierwsza liga. Był szok?
O tak, zupełnie inne życie. W Gdyni przede wszystkim było zaopatrzenie w sklepach. No i takie bardziej przyziemne rzeczy – ludzie chodzili inaczej ubrani, bardziej weseli, nowocześni. Czułem jakbym naprawdę coś dużego przeskoczył. Do tego sama organizacja klubu była o wiele lepsza. Jechałeś na wyjazd, to nocowałeś w hotelu wyższej klasy. A z Wigrami niejednokrotnie spaliśmy w jakichś bursach. Rano się wstawało, głowa bolała, jak uderzyłeś w materac to w górę szła chmura kurzu. Mnóstwo razy było tak, że piłkarze woleli wstać skoro świt i dotrzeć na miejsce tuż przed meczem, byleby tylko uniknąć noclegu. Pod tym względem Bałtyk – inny świat.

Na ten inny sposób życia w Gdyni zapewne wpłynął też fakt, iż jest to miasto nadmorskie.
Żeby nie ubliżyć mieszkańcom wschodu – dało się odczuć podział na Polskę „A” i Polskę „B”. Niestety Suwałki leżały w tej gorzej części. W sumie widać to do dzisiaj. Niemal cały kraj ma już pobudowane autostrady i solidne drogi krajowe, tutaj dopiero się to zaczyna dziać. Dawniej te różnice były znacznie bardziej wyraziste.

No i pewnie też znacznie większa presja ciążyła na was, piłkarzach, w Bałtyku.
Zdecydowanie. Tam nikt nie patrzył pobłażliwie, że jak coś ci dolega, to możesz odpuścić i tak dalej. Nie – albo grasz, albo nie i tyle. Ale to normalne. Większe pieniądze, więc też wyższe wymagania.

Bałtyk - drużynowe (środkowy rząd - trzeci od prawej, pierwszy w koszulce piłkarskiej Romuald Wiszniewski, też z Wigier)

Zdjęcie drużynowe Bałtyku, sezon 1988/89. Górny rząd trzeci od lewej Krzysztof Kropiwnicki, środkowy rząd, trzeci od prawej Romuald Wiszniewski, również były zawodnik Wigier

Skoro już przy pieniądzach jesteśmy, to musimy zapytać. Ponoć wówczas w Bałtyku robiono różne sztuczki na walutach. O co chodziło?
My niby byliśmy stypendystami PZPN. Związek dawał pieniądze na klub, a klub płacił nam. W założeniu tak to miało wyglądać, choć nie powiem, opóźnienia zdarzały się rzadko i to głównie z powodu inflacji. Wyobraźcie sobie – regulamin płac omawialiśmy w lipcu, a we wrześniu czy w październiku wyliczenia były już nieważne i na realizację ustaleń klub potrzebował znacznie więcej pieniędzy. Ale wiem, że w porównaniu z innymi klubami u nas i tak nie było źle. Na przykład w Jagiellonii czekali na wypłaty nawet po pół roku. Wynikało to z tego, jak szybko zmieniała się wartość dolara – we wrześniu kosztował 6,5 tysiąca, a w grudniu dwa razy tyle. Kiedyś z żoną porównaliśmy pensje. Nam, piłkarzom, nic nie zmieniano, natomiast żona, jako nauczycielka w pewnym momencie zarabiała więcej niż ja, bo im te wypłaty wyrównywano na bieżąco, sportowcom rewaloryzowano z dużym opóźnieniem.

Mówiąc o tamtych czasach trudno też pominąć wątek zgrupowań zagranicznych. Często zawodnicy po prostu zostawali poza Polską.
Pamiętam, że w bodajże w 1988 roku jechaliśmy do Dortmundu. Mieliśmy przystanek w Gorzowie,  jakiś hotel, jadalnia pełna, bo oprócz nas była cała masa ludzi. Tydzień później wracaliśmy, to samo miejsce, a na sali tylko działacze klubowi i my. Wszyscy inny zostali w Niemczech. A piłkarze? Oczywiście, że były takie przypadki. Od nas dwóch kolegów postanowiło zostać za zachodnią granicą.

Znajdowali tam na miejscu coś lepszego niż piłka?
Obaj mieli tam jakiś punkt zaczepienia. Jeden z nich pojechał do siostry, która wyemigrowała już wcześniej, drugi natomiast do swojego znajomego, więc było im znacznie łatwiej, bo nie jechali totalnie w ciemno. Po roku, kiedy znów udaliśmy się na zgrupowanie, spotkaliśmy się z jednym z nich i… Zazdrościł nam. Nie drążyłem tematu, bo to nie w moim stylu, ale chodziło o to, że w tamtych czasach, czyli pod koniec lat osiemdziesiątych, Polaków przyjmowano za naszą zachodnią granicą dość niechętnie. Dom azylanta – ok, ale poza tym żadnych przywilejów. Ci co uciekli zaraz po stanie wojennym mieli szczęście. Szybko uczono ich języków, przystosowywano do wykonywanych zawodów, adaptacja szła bardzo sprawnie. Ale to się skończyło około 1986 roku.

Bywało tak, że kluby bały się w ogóle jeździć na takie zgrupowania, skoro wcześniej jeden czy drugi gracz zdecydował się nie wracać do Polski? Mimo wszystko zawód piłkarza był uprzywilejowanym względem wielu innych, a jednak sporo zawodników decydowało się na pozostanie za granicą.
Ktoś to wyjechał legalnie, zarabiał na piłce nożnej grając w jednej z wyższych lig, a do tego miał pracę, ten żył w naprawdę dobrych warunkach. W przeliczeniu na nasze, a więc wszystkim tym, co zostali, wydawało się, że zarobki tego kogoś zza granicy są kolosalne. Zapominano tylko o jednym – mieszkając w innym kraju płaci się według tamtych cen. Mało kto zdawał sobie z tego sprawę. U nas dałoby się przeżyć za 200 czy 300 marek, bo był dobry przelicznik, natomiast tam nie było to możliwe. Prosty błąd w myśleniu. Niektórzy być może kierowali się innymi pobudkami. Myśleli na przykład, że u nas jeszcze przez długi czas będzie bieda i komuna, masa ograniczeń… To był dobry powód. Tym bardziej gdy ktoś jechał za granicę, bo miał tam rodzinę, jak jeden z wcześniej wspomnianych piłkarzy Bałtyku, to wcale się nie dziwię. Coś tam się już zawiązało i były perspektywy.

Pan się kiedykolwiek zastanawiał nad wyjazdem?
Tak, w latach 90-tych już nawet spakowany byłem i załatwiałem wizę w konsulacie. Powiedziałem o tym synom, Bartek był jeszcze mały, Krzysiek z kolei zapytał: „To co, już ciebie nie będzie?”. Tłumaczyłem, że będę, że nie wyjeżdżam od razu i na zawsze. Ale i tak się obraził i poszedł. Bartek to samo, wziął przykład z brata. Cały czas biłem się z myślami, co tu zrobić. Jechać czy nie jechać… Czy dla kilkuset dolarów warto? Pomyślałem sobie: „Kurde, przecież nawet nie będę widział jak dorastają!” Po co by mi to było?

To wtedy pojawiła się oferta z Wysp Owczych?
Tak, właśnie o nią chodziło. Pracowałem wtedy w PEC, dobrze zarabiałem. Brałem też pieniądze z gry w piłkę. Do tego dochodziły różne premie… No nie, ostatecznie nie było warto.

Tym bardziej chyba też dlatego, że to nie były Niemcy czy Anglia, tylko właśnie Wyspy Owcze.
Z drugiej strony byli tacy, co chwalili tamtejszą pracę i zarobki. Ja wiem tyle, że szczególnie w okresie zimowym trzeba było pracować przy rybach. Taki rynek. Ale następna rzecz – czy wytrzymałbym względem przystosowania się do klimatu? Ciągle wieje, zimno, wilgotno. Piłkarsko natomiast bardzo przeciętnie, bo okres gry bardzo krótki. Być może teraz wydłużyli, jeśli powstały jakieś specjalne hale. Tylko na początku to wszystko mi się uśmiechało, ale im dłużej o tym myślałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że to gra niewarta świeczki. Zadzwoniłem do człowieka, który to wszystko organizował, powiedziałem, iż rezygnuję i dziś mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością – wcale nie żałuję tej decyzji.

Będąc piłkarzem Bałtyku pewnie zetknął się pan też z handlem towarami, szczególnie na tych zagranicznych zgrupowaniach.
Och, to się działo nie tylko Bałtyku, lecz wszędzie. Każdy z piłkarzy coś tam zawsze wiózł i coś przywoził.

Pod tym kątem piłkarze byli traktowani ulgowo?
Nie zawsze, ale bardzo często. Nie szło się na tym dorobić jakoś specjalnie, to była raczej forma wspomagania finansowego. Albo chociaż, żeby się koledzy z drużyny nie śmiali, że nic nie zarobiłeś na wyjeździe (śmiech).

Hajto na przykład robił interesy na papierosach.
No tak. A do NRD najlepiej było wieźć jeansy czy nawet piłki do gry! Szły bardzo dobrze. Chyba z 50% przebicia było na piłce – jeśli sprzedałeś ją za marki NRD-owskie, za nie kupiłeś dolary i przywiozłeś je do Polski. Wyobraźcie sobie, ile to było pieniędzy, jeśli ktoś wziął ze sobą 40 futbolówek. Powiedzmy, że kosztowała 100zł, czyli zapłacił za nie 4000, a przywoził 8000. W NRD brali wszystko, dosłownie wszystko. Przed jednym z wyjazdów żona pytała mnie: „Może moje jeansy byś wziął i sprzedał?” – a przecież były używane! Siedzieliśmy w lokalu, gdzie zawsze jedliśmy posiłki, przychodził kucharz i mówił, żeby pójść tam czy tam pokazać nasze towary. Jak jedna z kelnerek zobaczyła te spodnie, to myślałem, że zaraz mi je wyrwie, tak bardzo paliła się, aby je dostać. Podobnie było, gdy jechało się do Czechosłowacji. Przywoziło się m.in. czekoladę, kakao, kawę. Też brało właśnie jeansy, jakieś buty czy koszulki adidasa… Wszyscy kombinowali. Do Bułgarii czy Rumunii nie raz brano dolary, żeby zarobić na samej wymianie waluty. Tylko te dolary trzeba było umiejętnie przemycić.

Pan odszedł z Bałtyku w 1990 roku, czyli zaraz po upadku komunizmu. Poczuł pan na własnej skórze, że idą bardzo złe czasy dla tego klubu?
Już w 1988, gdy spadliśmy z pierwszej ligi, dało się odczuć, że źle się dzieje. Każdy z zawodników dbał w zasadzie tylko o to, by jak najkorzystniej wypaść w kolejnym meczu i dzięki temu uciec z Bałtyku. Atmosferę dodatkowo pogarszał sam klub, który dobrowolnie nie chciał nikogo puścić i stawiał ogromne ceny zaporowe. Na przykład Bolka Błaszczyka, juniorskiego reprezentanta Polski, wyceniono na 20 milionów. Nikt nie był w stanie zapłacić takich pieniędzy, więc praktycznie przymuszono go do tego, żeby został. Zniszczyli mu karierę, zresztą nie tylko jemu. Niektórzy byli bardzo sfrustrowani tym, że muszą dalej grać w Bałtyku, ale po części mogli winić samych siebie. Po co podpisywali kontrakty na cztery czy pięć lat? Gdynianie próbowali się ratować, ściągnęli chociażby Tomasza Korynta. Ale z tych, co decydowali o obliczu drużyny, to każdy chciał stamtąd jak najszybciej uciec. Mecze wyglądały tak, że na odprawie przedmeczowej co innego omawialiśmy, a potem na boisku działo się zupełnie coś innego. Do tego dochodziły bardzo częste zmiany trenerów, co pół roku, albo nawet trzy miesiące.

Pod koniec gry w Bałtyku nie żałował pan, że dołączył właśnie do zespołu z Gdyni, zamiast do Jagiellonii?
Jeśli już to z innych względów niż piłkarskie. Od wilgoci wielokrotnie dostałem zapalenia powierzchni stawowej, które zaatakowało również moje nogi. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, że klimat aż tak może wpłynąć na mój organizm. Pojechaliśmy kiedyś na mecz do Chojnic, spotkanie charytatywne, bo (jeszcze zanim przyszedłem ja) były napastnik Bałtyku odniósł poważny uraz kręgosłupa i dostał lekkiego paraliżu. Robił przewrót na treningu i stało się. No więc mieliśmy rozegrać mecz, a dochód z niego przeznaczyć na jego leczenie. No i gramy – jesień, zimno, deszcz pada… W pewnej chwili próbuję wyrzucić piłkę, a w bark wchodzi potężny kujący ból. Jakoś dokończyłem ten mecz, a na drugi dzień nie mogłem ręki podnieść. Pojechaliśmy do szpitala marynarki wojennej, tam lekarz prześwietlił mnie jakimś specjalnym rentgenem i mówi mi: „Na okostnej, w stawie, masz pęcherzyki ropy, stąd stan zapalny”. I dał prostą radę: „Chłopie, spierdalaj z wybrzeża jak najszybciej, bo ten klimat Cię zniszczy”. Ale dyskutuj z tym, jak masz podpisany kontrakt. Dobrze, że już chociaż wiedziałem co jest grane, to jeździłem po lekarzach, sanatoriach. Tak się złożyło, że stocznia miała swoją placówkę wypoczynkową, a obok znajdowało się sanatorium neurologiczne. Od ręki załatwiono mi papier i pojechaliśmy z całą rodziną. Nogę z kolei wyleczył mi rosyjski bioenergetyk. Ja w to nigdy nie wierzyłem, ale co mi szkodziło spróbować? I chyba rzeczywiście coś w tym było, bo jak przesuwał swoimi rękoma w odpowiednich miejscach, to czułem jakąś taką… energię. No i naprawdę mi to pomogło, ten ból nigdy nie wrócił.

To wszystko złożyło się na decyzję o powrocie do Wigier?
Między innymi. Choć miałem też propozycję z Odry Wodzisław. Rozmawiałem z ich trenerem wiosną, poczekałem do końca rundy, skontaktowałem się latem, żeby zapytać, czy wszystko jest aktualne, a on mi mówi, że dziękuje bardzo, bo sam właśnie został zwolniony. A nowy już miał kogoś na to miejsce. To był strasznie zwariowany czas, dziki zachód się zrobił w Polsce.

Można powiedzieć, że przeżył pan w Bałtyku jego najlepsze i najgorsze chwile? Z jednej strony pierwsza liga, a potem już równia pochyła.
Każdy prezes powinien wziąć pod uwagę, że posiadanie jedynego sponsora strategicznego to zarówno zaleta jak i wada. Bo niby gwarantuje klubowi określony budżet i spokojny byt. Ale nie daj boże, gdy takiemu sponsorowi się powinie noga – wtedy i klub leży. Tak też było z Bałtykiem finansowanym przez stocznię, która wówczas zaczęła podupadać. A pieniędzy potrzeba było nie tylko na sekcję futbolową. Oprócz tego w Bałtyku była bardzo dobra lekkoatletyka czy piłka ręczna, ale skąd mieli na to wszystko brać? Z piłki nożnej wycofano się najłatwiej, bo zbiegło się to w czasie z kiepskimi wynikami. Coraz mniej, mniej, mniej, aż w końcu to musiało upaść.

Chyba nikt nie chciał też inwestować w Bałtyk, bo wiedział, że na piłce nie da się zarobić. Można dawać pieniądze na klub, lecz to jak wrzucanie ich do studni.

Tak, ale zauważcie, że to było znacznie szersze zjawisko. Podupadła też Jagiellonia, Stal Mielec, Avia Świdnik, Motor Lublin, Górnik Wałbrzych, później śląskie zespoły…

A czy w tamtych czasach można było mówić o jakiejś rywalizacji z Arką?
Według mnie Arka zawsze miała lepszych kibiców. To był klub miasta i ludzi. Bałtyk uważano za twór stoczni.
Z drugiej strony nie raz oba kluby rozgrywały ze sobą „mecze przyjaźni” w formie przedsezonowych spotkań towarzyskich. To zupełnie inaczej wyglądało od strony kibiców i piłkarzy. Fani rzeczywiście mogli stać w opozycji wobec siebie, natomiast zawodnicy? Mało miejscowych, głównie przyjezdni, nas to nie interesowało.

Tomasz Korynt opowiadał kiedyś, że jak przechodził bezpośrednio z Lechii do Arki, to w Gdańsku go nienawidzili. Potem poszedł z Arki do Bałtyku i nie miał żadnych problemów.
W gronie zawodników to było zupełnie inaczej. Graliśmy z różnymi zespołami – tu jeden kolega, tu dwóch, tam kolejny, tu znowu jeden znajomy ma kumpli jeszcze gdzie indziej… Po meczu się wychodziło z szatni i wszyscy ze sobą rozmawiali. Każdy z każdym się znał. Tutaj w Suwałkach czy Ełku to inna kwestia. Sami miejscowi albo z okolic, więc lepiej było unikać takich towarzyskich meczów. I jeszcze jedna rzecz – czym wyższa liga, tym wyższa, szeroko rozumiana, kultura piłkarzy. Tak było kiedyś i tak na pewno jest teraz. Chodziło jednak właśnie o to mieszanie się zawodników. Podczas zgrupowań mnóstwo razy mieszkaliśmy w hotelach z innymi drużynami, rozmawialiśmy ze sobą, poznawaliśmy się. Potem graliśmy w tych samych zespołach, jeszcze inni w reprezentacjach… Wszyscy byliśmy kolegami. W drugą stronę, im niższa liga, tym gorzej pod tym względem. Koniec meczu i zamiast podawać sobie ręce, to wszyscy są wzajemnie obrażeni.

Dużo się zmieniło w Wigrach po pańskim powrocie?
Było jeszcze gorzej niż przed wyjazdem (śmiech). Kryzys dotknął też i Wigry. Przyszedł do mnie prezes i spytał, czy nie mógłbym być też trenerem. Ja mówię, że nie mam papierów na to, a on, że jego obchodzi tylko tyle, by tu w ogóle jakiś zespół stworzyć. Przychodzę na trening, a tam pięciu ludzi… Boże kochany, żeby tu chociaż było kogo trenować, to moglibyśmy pomyśleć! A z drugiej strony jak ja nie miałem papierów, to w co ja się miałem pchać? Znaleźli szkoleniowca po dwóch czy trzech tygodniach. Zanim zebrał 16 ludzi, to się okazało, że za tydzień rusza liga.

Wyszedł z tego pewien paradoks – wracał pan trzy lata później, a Wigry jakby cofnęły się w rozwoju.
Dokładnie tak. Fatalna była głównie organizacja klubu. Boczne boisko przeznaczono do remontu, a jedyne co, to wywrotkami nawieziono tam czarnej ziemi. Te hałdy leżały tam chyba ze dwa lata. Treningi musieliśmy organizować nawet na głównym placu. Poprawa przychodziła bardzo wolno, z czasem, równolegle tak jak odbudowywała się cała polska gospodarka. Wtedy i kluby zaczęły lepiej funkcjonować.Wtedy też skończyły się czasy naszych dodatkowych etatów. Firmy nie tolerowały już takich zatrudnień – albo szło się normalnie do roboty, albo do widzenia. I nie było czasu, żeby się zastanawiać co tu zrobić. Trzeba było podejmować decyzję na już. My wcześniej chodziliśmy do tej pracy na godzinę, dwie, czasem trzy. Jak ktoś się nie znał na fachu, to musiał rezygnować. Mimo wszystko ja postanowiłem zostać. Na szczęście w tej samej firmie pracowało kilku dobrych kibiców Wigier, więc pomogli mi wejść w temat. Jak już później byłem starszy, to tym bardziej myślałem, że nie warto szukać czegoś nowego. Żeby nie zerwać z piłką momentalnie, dograłem sobie na spokojnie w niższych ligach i pracowałem.

Wigry - Legia '98

Zdjęcie z meczu Wigry – Legia rozegranego z okazji 50-lecia suwalskiego klubu oraz transferu Wojciecha Kowalewskiego do Legii. Wynik 0:0

Takim symbolicznym końcem pańskiej przygody z Wigrami był mecz z 1998 roku, również z Legią.
Tak, choć za moje prawdziwe pożegnanie uważam mecz sprzed trzech lat, także z Legią, lecz pomiędzy oldbojami. Przegraliśmy wówczas 3:7. Potem już nigdy nie wyszedłem na boisko. W tamtym meczu też zagrałem chwilę, bodajże cztery minuty.

Historia zatoczyła koło.
I to nawet dwa razy! Ja przecież zaczynałem w klasie B seniorów, mając 15 lat. Później grałem też w klasie C, to jest najniższej rozgrywkowej w ówczesnym województwie białostockim. I tak samo zakończyłem grę – również w najniższej klasie rozgrywkowej w Podlaskiem [w Rospudzie Filipów – przyp. red.]. Czyli grałem na każdym poziomie seniorskich rozgrywek, za wyjątkiem reprezentacji.

Wigry - Legia (oldboje 2014)

Fotografia z meczu oldboyów Wigier i Legii w 2014 roku

Powiedziałby pan o sobie, że jest legendą Wigier?
Chyba za mało meczów rozegrałem. Żaden portret nie wisi na ścianie w klubie obok dawnych gwiazd. Dalej – jest trzydziestolecie meczu z Legią, zaprosili wszystkich, którzy wówczas grali na środek boiska, prezydent wręczał jakieś upominki, a o mnie zapomnieli. Za drugim razem to samo. W końcu koledzy się upomnieli – dlaczego nie ma Krzyśka? Zostałem zaproszony dopiero na trzecią taką uroczystość. Przyzwyczaiłem się. Ten klub chyba za bardzo mnie nie lubi (śmiech). O takich rzeczach jak ten dawny mecz z Legią, czy strzelony przeze mnie gol, powinno się pamiętać. One zdarzają się raz na pięćdziesiąt lat.

Rozmawiali Janusz Banasiński i Mariusz Bielski

Najnowsze

Niemcy

Oficjalnie: Julian Nagelsmann nie dla Bayernu. Niemiec zostaje w reprezentacji

Damian Popilowski
0
Oficjalnie: Julian Nagelsmann nie dla Bayernu. Niemiec zostaje w reprezentacji

Komentarze

9 komentarzy

Loading...